|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Nauka » Nauka i religia
Teizm czy ateizm ― dylemat wyboru [2] Autor tekstu: Stanisław Pietrzyk
Pewnie można było użyć zgrabniejszej figury
retorycznej choć i ta, mam nadzieję, jest odpowiednim środkiem stylistycznym
mającym uczynić lżej strawnym taki tok rozumowania. Zostawmy więc te
kynologiczne porównania i wróćmy do tematu.
Dawno temu, kiedy cała wiedza o Wszechświecie zawarta była w paru
lakonicznych „skrótach myślowych" stanowiących integralną część pisma
zwanego „świętym", a znajdujący
się w niej opis stworzenia stanowił
„naukowy" wzorzec obowiązujący przez
wieki, niepohamowana wyobraźnia i ciekawość pchała co odważniejszych myślicieli
wyżej i dalej niż pozwalała na to oficjalna, religijna doktryna. Świat
skonstruowany przez religijnych fachowców mieszczący się w zamkniętej,
ograniczonej gwiaździstym, nieruchomym nieboskłonem z Ziemią w jej centrum i obiegającymi ją Słońcem i Księżycem był zbyt „ciasną" konstrukcją,
by mogła wystarczyć do opisania świata i wyjaśnienia mechanizmów jego
funkcjonowania. Ponieważ wszelka ingerencja niezależnej nauki stanowiła
potencjalne zagrożenie dla fundamentalnych „prawd religijnych", dlatego
nauka przez wieki mogła „uprawiać" jedynie religijne poletko i tylko w zakresie, jaki potrzebny był do utrzymania tej prymitywnej monokultury.
Kiedy więc wolna myśl wymknęła się strażnikom ortodoksji wzbijając
się w przestworza, kwestią czasu było wyjście poza ograniczenia i spojrzenie
na wszystko z perspektywy uniwersum. I
nagle znany dotychczas świat skurczył się do tego stopnia, że przestał mieć
większe znaczenie nie tylko w otaczającej nas macierzystej galaktyce, ale
nawet w naszym systemie planetarnym, w którym jesteśmy punkcikiem orbitującym
od kilku miliardów już lat wokół tego, co do niedawna kręciło się podobno
wokół nas. W krótkim stosunkowo czasie nauka zdetronizowała religijne
paradygmaty jako nie tylko nienaukowe, ale pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wszystkie
wytwory ciasnych, religijnych umysłów ekspandowały w nieograniczonej
przestrzeni kosmicznej bóg wie dokąd i krążą być może gdzieś wokół
religijnej czarnej dziury narażone na kolizję z czajniczkiem Russella bądź
latającym potworem spaghetti, póki nie pochłonie ich naga osobliwość i na
zawsze nie znikną za horyzontem zdarzeń. W tej nieskończonej przestrzeni bóg
naprawdę ma gdzie się schować, choć dziwny to bóg, co bawi się w chowanego
kiedy coraz mniej chętnych do uczestnictwa w tej infantylnej zabawie. Więc co
sprytniejsi teiści przy pomocy filozoficznych zabiegów kosmetycznych
przerobili brodatego starca z naiwnych, wczesnych wyobrażeń na super kosmitę, na kosmiczny intelekt
zapominając, że bóg jest podobny do człowieka, bo „człowieka stworzył na
swój obraz". Jednak problem z bogiem osobowym pozostał. Osobowość
implikuje kształt i wymiar. Kształt znamy z passusu z Księgi Rodzaju, jedynie z wymiarem jest problem. Poważny problem. Jeśli bóg ma kształt ludzki to
nawet jeśli jest wielki, to jak wielki? A jeśli przestrzeń jest nieskończona
to bóg też? I nadal jest osobowy? Tylko patrzeć, jak nowe egzemplarze
„Pisma Świętego" będą zawierały odpowiednią erratę a kościelne
skryby dopasują treść do potrzeb, by
duch boży mógł iść z duchem
czasu. Również i dzisiejszy teista różni się od wczorajszego tak bardzo, że
dawniej mógłby być posądzany o bezbożność. Wszystko więc wskazuje na to,
że religia aby przetrwać, będzie musiała stosować mimetyzm, by nie wyróżniać
się śmiesznością i zacofaniem i mieć przynajmniej pozory naukowości. Stąd
chyba postulaty hierarchów kościelnych by
przywrócić łacinę jako język
liturgii. Język ten zawsze wzbudzał podziw wśród ignorantów, bo bzdury
wypowiadane w tym niezrozumiałym dla większości języku, w dodatku w atmosferze sacrum,nabierają
majestatycznej powagi. Jednak bzdura pozostanie bzdurą nawet wtedy, gdy
przywdzieje strojne i dobrze skrojone szaty.
Powiadają, że człowiek jest
dwoistej natury, posiada coś na
kształt chrystusowej unii hipostatycznej — czyli mówiąc po ludzku — ma ciało i duszę. Ci sami
powiadają też, że nauka zajmuje się ciałem, a religia duchem. Ale czy jest
tak w istocie? Można było tak sądzić, zanim psychologia i psychoanaliza zaczęły
święcić triumfy wespół z neurologią, neurofizjologią i encefalografią — czyli, ogólnie rzecz ujmując, neurobiologią. Wszystkie te kierunki
razem i każdy z osobna zajmują się badaniem centralnego układu nerwowego i wszystkimi procesami w nim zachodzącymi. To właśnie na skutek wzajemnych powiązań
neuronalnych i wymiany informacji między nimi poprzez cały szereg
skomplikowanych procesów fizykochemicznych myślimy i istniejemy. W tym
momencie należałoby oddać hołd naturze za te dwa największe wynalazki w historii tej malutkiej, znanej nam części Wszechświata, jakimi były ożywienie
materii i obdarzenie jej samoświadomością. W religijnej wersji wynalazków
tych dokonał stwórca mniej więcej w ten sposób, że w glinianej
kukiełce własnej produkcji umieścił duszę, która jest w stanie się z nim kontaktować bezprzewodowo (i vice
versa). Mówiąc językiem współczesnym umieścił w nim mikrochipa, dzięki
czemu wie o nim wszystko. Jak dotąd nauka nie zna miejsca wszczepienia, co nie
znaczy, że go nie ma. Na razie ta oficjalna (nauka) nie potwierdza, ale i nie
zaprzecza, bo być może jest to urządzenie tak małe, że jeszcze żaden
mikroneurochirurg go nie zlokalizował. Wiedza i wiara to dwa skrajne bieguny,
leżące na antypodach, o właściwościach dalece niekompatybilnych. Pomimo
wielu karkołomnych zabiegów ze strony religijnych ekspertów jak dotąd nie
udało się połączyć tych dwóch „magisteriów" w jeden stały i zgodny
związek, albowiem wiedza to "ogół wiarygodnych informacji o rzeczywistości" a wiara jest
"przekonaniem o istnieniu czegoś bez żadnego dowodu wiarygodnie potwierdzającego ten fakt". Na przykładzie powyższych
definicji widać jednak wyraźnie,
że wiara potrafi się ulokować wszędzie, nawet tam, gdzie być nie powinna. W teorii poznania wiara jest „uznawaniem za prawdziwe nieuzasadnionego
twierdzenia". Dokładnie
odwrotnie, niż wiedza. Tak więc teista twierdzi coś, czego udowodnić nie
jest w stanie. Ateista natomiast niczego nie musi twierdzić, wystarczy, że
zaprzeczy twierdzeniom teisty. A onus probandi (ciężar
dowodowy) należy do tego, kto twierdzi a nie tego, kto zaprzecza (zgodnie z paremią prawniczą — "Ei
incumbit probatio, qui dicit, non ei, qui negat"), z czym jednak ludzie
wierzący nie chcą się zgodzić i onus
probandi przerzucają na adwersarzy, co nazywa się argumentum
ad ignorantam (argument odwołujący się do niewiedzy)i jest rodzajem chwytu erystycznego i niemerytorycznej, prymitywnej a w
dodatku nieuczciwej argumentacji.
Nie wiem, na ile moje roztrząsanie zapleśniałych rozważań przyczyniło
się do zrozumienia stosunku klasyków do czystej nauki, a na ile pozwoliło w tym czasie koloniom saprobiontów zagnieździć się
tu czy tam. Jedno wiem na pewno: roztrząsając czy rozgrzebując jakikolwiek
temat z epistemologii mnoży się tylko pytania, nie uzyskując satysfakcjonujących
odpowiedzi lub uzyskując ich niewiele i to marnej jakości.
Może lepiej czasami byłoby tych „pleśniaków" nie ruszać i nie
roztrząsać, pozostawiając je samym sobie aby „natura sama coś z nich
wyprodukowała", jak było w przypadku Penicillium (Fleming
podobno ją tylko odkrył, przynajmniej tak sam twierdził). Można czekać, aż
natura nas wyręczy, choć może to
być czekanie na Godota.
Status ateizmu jest permanentnie in
statu nascendi i trudno wyrokować, kiedy uzyska prawa równe teizmowi,
pomimo tego, że jako sceptyczny w kwestii wiary bliżej mu do światopoglądu
naukowego. Jednak na tym polu trwa odwieczna rywalizacja dwóch sposobów
rozumienia świata: religijnego i naukowego. Pocieszające jest to, że coraz częściej
szala zwycięstwa przechyla się na korzyść nauki, czego dowodzi otaczająca
nas rzeczywistość pełna wytworów zaawansowanej myśli i rozrastające się
grono ludzi światłych, uhonorowanych noblowskimi laurami. Ale niepokoi to, że
druga strona również jest honorowana podobnie, choć w tym wypadku laury są
bardziej wartościowe, co dziwić nie powinno z racji tego, że fundator, Sir
John Templeton, zarobił fortunę na funduszach powierniczych w czasach
powojennego boomu ekonomicznego. Miał chyba bliski kontakt z duchem świętym,
że tak trafnie ocenił sytuację i zgromadził ogromny kapitał. Napisał też
kilka książek z zakresu duchowości i finansów czym dowiódł, że taki
duchowo — finansowy alians może przynosić ogromne zyski. Warunkiem
otrzymania nagrody jego imienia jest próba zrównania wiary z nauką i wykazanie, że nie ma między nimi sprzeczności. To
taki religijny sposób na powiększanie owczarni — sprytny, ale i wyrachowany i nie mający nic wspólnego z elementarną uczciwością, ale za to zdecydowanie mniej drastyczny, niż bywał w przeszłości. Ale czy dzięki temu owce w tej owczarni są z przekonania, czy
tylko z chęci zysku? I to w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego ciągle tak mało
osób przyznaje się oficjalnie do ateizmu czy niewiary. Przytłaczająca większość
przyjmuje postawy konformistyczne, bo tak łatwiej, bezpieczniej. Bo „tylko
nieliczni ludzie potrafią znieść izolację i głosić prawdę, nie dbając o niebezpieczeństwo utraty związków z innymi. To oni są prawdziwymi bohaterami
ludzkości, gdyby nie oni bowiem, wciąż jeszcze żylibyśmy w jaskiniach"
(Erich Fromm, Psychoanaliza a religia).
1 2
« Nauka i religia (Publikacja: 07-05-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8948 |
|