|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Nauka » Nauka i religia
Nie swoje kompetencje [1] Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Każdy,
kto ma za sobą doświadczenia pracy w większej strukturze organizacyjnej, wie,
na czym polega wchodzenie w nie swoje kompetencje. Aby temu zapobiec, każdy
pracownik otrzymuje, wraz z angażem, dokument opisujący zakres jego obowiązków,
uprawnień i odpowiedzialności; a przynajmniej kiedyś tak było.
Mimo
takich zabezpieczeń, zdarza się, że ktoś wkracza w cudze kompetencje, wtedy
też okazuje się, że przy okazji przekroczył także próg własnej
niekompetencji. Na czym to dokładnie polega, trudno niekiedy ustalić, ale się
zdarza, a pewne przykłady mieliśmy w czasach tzw. 'falandyzacji' prawa, jeśli
ktoś jeszcze o tym pamięta. W skrócie powiedziałbym, że jest to powodowanie
przez osobę nieuprawnioną faktów dokonanych, praktycznie bez możliwości ich
odwrócenia. W życiu codziennym, fakty, których odwrócić się nie da,
zdarzają się nader często, o czym można się łatwo przekonać choćby łamiąc
nogę na nieoczyszczonym chodniku czy podpisując coś, czego nie powinno się
podpisać. Zazwyczaj chcielibyśmy odwrócić bieg tych wypadków, w wyniku których
pojawiły się niemiłe nam skutki. Trudno jednak dowodzić, że łamiąc własną
nogę, nie byliśmy do tego uprawnieni, z czego wynika, że przy przekraczaniu
kompetencji chodzi raczej o stwarzanie faktów innej natury, których skutki
dotykają tzw. drugie, trzecie albo i dalsze osoby.
Rodzaj
ludzki, już na starcie swej drogi życiowej, też dostał coś, co można uznać
za zakres obowiązków i uprawnień, a brzmiało to tak: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną;
abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi
zwierzętami pełzającymi po ziemi."
Na
początku obowiązkiem człowieka, właściwie tylko samotnego mężczyzny, było
uprawianie i strzeżenie rajskiego ogrodu, w którym zamieszkał. Jak widać,
zbyt dużo obowiązków nie ma, więc z nimi ludzkość, która pojawiła się
parę dni później, daje sobie radę, czego dowodem ponad 7 miliardów
żyjących. Z uprawnieniami, czyli czynieniem sobie ziemi poddaną, jest jednak
czasem kłopot. Nie wiem np., czy czworonogi zaliczają się do zwierząt pełzających,
czy ryby rzeczne także podlegają ludzkiemu panowaniu, no i co z ptakami
nielatającymi? Ale to drobiazg i nie o to chodzi.
Z
tych odległych czasów w pamięci ludzi pozostało jednak to, że gdzieś jest
czarodziejski ogród, w którego środku rośnie drzewo życia, obok niego
drzewo poznania dobra i zła, a owoce z obu są zakazane. Dokładnie biorąc,
owoc z drzewa poznania dobra i zła już posmakowano, okazał się gorzko-kwaśny i trujący, ale mimo to, wielu wciąż poszukuje drogi do tego raju. Dotarcie
tam nie jest łatwe, a jeszcze trudniejsze dostanie się do środka, ponieważ
jest pilnie strzeżony, nie tylko przez wirujący płomienny miecz i bliżej
nieokreślonych cherubów, ale także przez korpus samozwańczych strażników.
Ci strażnicy, częstokroć już na samym początku drogi w stronę ogrodu
podnoszą krzyk, ponieważ uważają, że sama myśl o takiej wyprawie jest
karygodna, a przynajmniej niewłaściwa. Historia pokazuje, że ongiś niemal
wszystkie drogi wiodły w tamtą stronę, nie były to jednak drogi prowadzące
do Rzymu. Dokładnie powiedziawszy, chodzi o ścieżki, jakimi zwykł chadzać
ludzki rozum, jeśli tylko zbierze się na odwagę.
Wszystkie
próby wejścia do ogrodu, nawet te, których celem ma być skosztowanie pozostałych
owoców, bez naruszania zakazanych, traktowane są nie od dziś, jako wyraz
nieokiełznanej pychy, zaś tłumaczenie, że chodzi tylko o jego wypielenie lub
ulepszenie jakiejś uprawy uznawane jest za wkraczanie w boskie kompetencje. Choć
uzasadnienie tego, że słaby człowiek, acz obdarzony wolną wolą, może w jakiś sposób przeciwstawić się woli wszechwiedzącej i wszechmocnej, a zwłaszcza
przywłaszczyć sobie jej kompetencje, wymaga nie lada zręczności, jednak
takie zarzuty się pojawiają, bo sam zakaz nie wszystkim wystarcza. Stawianie
zarzutów połączone jest zazwyczaj z nawoływaniem do pokory lub bojaźni bożej,
które mają stanowić wzorcową przeciwwagę w stosunku do lekkomyślnego i grzesznego postępowania.
Mógłby
ktoś pomyśleć, że wkraczanie w cudze kompetencje, w tym przypadku -
boskie, może też wynikać z prostej niewiedzy, ale nie słyszy się takich
argumentów, być może, padały one w przeszłości. Taki np. Galileusz, nie mógł
tłumaczyć się niewiedzą, wszak wszystko, co powinien wiedzieć — wiedział.
Właściwie to i dziś nikt nie może się wykręcać niewiedzą, bo każdy
uczony przed podjęciem swoich badań może, nawet powinien zasięgnąć rady i opinii kompetentnego teologa. Gdyby więc Galileusz najpierw pytał, nie gapiłby
się potem w bujający kandelabr, nie zrzucał kulek z krzywej wieży ani nie
klecił jakichś teleskopów. Nie wiem też, czy np. taki Gutenberg nie popełnił
też jakiejś nieostrożności, wynajdując bez odpowiednich uzgodnień swoją
prasę drukarską, no, bo papier wynaleźli jacyś nieuświadomieni Chińczycy, a pergamin już zupełnie nie wiadomo kto i kiedy. Może nie zajęto się nim,
bo pojawiły się inne problemy, choćby z jakimiś heretykami, ale po części,
spowodowane właśnie tą prasą. Widać, że z prasą od samego początku są
problemy.
Zawodowo
przekraczaniem granic ogrodu zajmowali się alchemicy, i choć los niekiedy
mieli ciężki, nie oskarżano ich, że wkraczają w nie swoją dziedzinę, że
chcą przekroczyć jakąś granicę; może dlatego, że ich interesowała tylko
jabłoń Hesperyd, czyli coś z zupełnie innego ogrodu, a złoto, w przypadku
sukcesu, zawsze się przyda. Prosty rachunek zysków i strat skłaniał władców
obu światów do pewnej pobłażliwości, a nawet do życzliwego zainteresowania
ich pracą. Alchemicy działali w czasach, gdy ekonomia polityczna kapitalizmu
dopiero raczkowała, władcy zaś chcieli być niczym ten król Midas. Gdyby
znali prawo Kopernika, wiedzieliby, że złoto natychmiast zniknie w zamkowych
skarbcach i domowych pończochach, zaś ich państwa nawiedzi inflacja i drożyzna, a wraz z nimi pojawią się liczni rewolucjoniści, w tym królobójcy.
Strażnicy
raju, nauczeni przykładem Galileusza i kilku innych, więcej uwagi poświęcali
ludziom pracującym w sferze intelektu. Już wtedy wiedziano, że jeśli ktoś
myśli, to nie wiadomo, co wymyśli, dlatego np. Newtonowi zarzucano, że
wchodzi w boskie kompetencje odważając się obliczać tory planet, czyli
przewidując ich przyszłe położenie na niebie. Nie tworzył on jednak żadnych
faktów dokonanych i nieodwracalnych, więc w końcu zarzut ten poszedł w zapomnienie.
Jeszcze
bardziej niebezpieczni stali się ci, którzy zaczęli stawiać przyrodzie
pytania, często nader natarczywie, analizować jej odpowiedzi, a potem głośno
opowiadać, że nie zgadzają się one z tym, co inni wymyślili. W międzyczasie
świat zmienił się jednak na tyle, że nie dało się już nikogo uciszyć.
Zmieniono więc front i zaczęto dowodzić, że te odpowiedzi jak najbardziej
potwierdzają to, czemu zaprzeczają.
Dziś
przejawem wchodzeniem w boskie prerogatywy ma być klonowanie, zapładnianie in
vitro, manipulacje genetyczne i pomoc w dobrowolnej śmierci. Wszystkie
argumenty za i przeciw już padły, ale w tych 'przeciw' są pewne
niekonsekwencje. Takie, dziś już nieco przebrzmiałe klonowanie, jest przecież
znane od dawna i stosowane powszechnie przez działkowiczów, jako rozmnażanie
wegetatywne i nikt nic przeciwko temu nie ma. Osobnik potomny, jeśli tak można
powiedzieć np. o krzaku porzeczki wyrosłym z kawałka gałązki, ma identyczny
zestaw genów, jak 'rodzic', i tak samo było w przypadku owieczki Dolly
oraz wszystkich innych sklonowanych zwierzątek. Zapładnianie in vitro też nie
jest żadną nowością, bo chyba każdy wie, co to jest inseminacja. Chyba, że
chodzi tylko o różnice techniczne. Intryguje mnie co innego. Wszyscy mówią o ochronie życia od poczęcia, aż do naturalnej śmierci, ale nikt nie mówi o
'poczęciu naturalnym'. Dlaczego? Myślę, że za takim określeniem kryją
się niezłe schody, ale o tym może kiedy indziej.
W
kwestii in vitro zabierają ostatnio głos najbardziej kompetentni, czyli żyjący
dzięki tej metodzie. Może nie wszyscy, ale wielu z nich jest szczęśliwych z samego faktu, że żyją, i to jest najważniejsze.
Mam
też inny problem, jak mi się wydaje, nieco bardziej odległy, ale bardziej
dalekosiężny, jakby niezauważany, ale nadciągający nieubłaganie. Ten
problem, to sztuczna inteligencja, która, moim zdaniem, czai się tuż, tuż.
Zwycięstwo komputera Deep Blue w meczu z Kasparowem, po którym przegrany zauważył
„głęboką inteligencję i kreatywność" u swojego przeciwnika, powinno dać
do myślenia każdemu, zwłaszcza tym, którzy z myślenia żyją. Nawet uwzględniając
fakt, że przegrana Kasparowa nie była kompromitująca oraz inny, nieco jeszcze
bardziej osłabiający wymowę, mianowicie ten, że ktoś tam na bieżąco
udoskonalał program, to wydarzenie powinno wywołać jakąś dyskusję
filozoficzną o granicach możliwości ludzkiego intelektu lub o możliwościach
sztucznych tworów. Dziś, jeśli brać dosłownie niektóre opisy, mało co już
nie jest inteligentne, są takie mieszkania, nawet całe domy, samochody, nawet
ubrania, zwłaszcza mundury żołnierskie, jednak próby stworzenia sztucznej
inteligencji, nie wywołują tak zasadniczej dyskusji, jaką wywołują podane
wcześniej sprawy.
Sam
fakt, że sztuczna inteligencja jest wytworem ludzkiej, nie powinien być żadnym
ograniczeniem, bo już dziś konstruuje się roboty samouczące się, których
sztuczna inteligencja jest puszczana samopas, a wtedy okazuje się, że ich
zachowanie do złudzenia przypomina zachowanie organizmów żywych. Być może,
taka dyskusja miała miejsce, a ja jej po prostu nie zauważyłem albo o niej
zapomniałem. Mija 16 lat od meczu Kasparowa i przez ten czas twórcy komputerów,
badacze i konstruktorzy sztucznej inteligencji co nieco zrobili, i chociaż nikt
nie wystawia swego produktu na taki sprawdzian, to postępy widać. Moce
obliczeniowe dzisiejszych komputerów są tak wielkie, a i pamięci by chyba
starczyło, że można byłoby pokusić się o odtworzenie wszystkich możliwych
partii, tylko wtedy gra stanie się czcza, choć nie dla ludzi.
Pamięć!
Ile tu możliwości stałego mnożenia i powtarzania pytania o jej 'istotę'!
Oczywiście, pamięć to jeszcze nie inteligencja, ale trudno być inteligentnym
nic nie pamiętając. Słowo to, dzięki powszechnym zastosowaniom tak jednak
spowszechniało, że istnienie sztucznej, elektronicznej pamięci nie robi już
żadnego wrażenia. Taka pamięć nikogo nie dziwi, nikt też nie uważa jej za
coś etycznie wątpliwego. Jest nawet gorzej, bo posługiwanie się swoją własną
pamięcią bywa trudne więc czasem traktowane bywa jako dowód nienadążania
za rozwojem techniki. Woskowe wałki Edisona, potem płyty i taśmy zrobiły więc
swoje, procesory nie wzbudziły już żadnej reakcji, być może dlatego, że cały
czas technika obraca się w kręgu materii nieożywionej. Bo czy mamy do
czynienie z lampą elektronową, czy tranzystorem, czy układem scalonym, są to
obiekty martwe. Nikogo więc nie dziwią metale ani polimery z pamięcią kształtu.
Co będzie jednak, gdy w miejsce układu scalonego wmontuje się żywy mózg,
choćby skromnej muszki owocowej, który będzie można programować i resetować
do woli? Czy wtedy wzbudzi to problemy etyczne?
1 2 Dalej..
« Nauka i religia (Publikacja: 13-05-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8961 |
|