Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.416.620 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 697 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
Korporacje religijne przedstawiają swe teksty jako jedyne źródła gwarantowanej prawdy. Dążą do minimalizacji znaczenia intuicji, wróżb, tradycji ustnego przekazu oraz jednostek obdarzonych niezwykłymi właściwościami, bo wszystko to wymyka się spod kontroli.
« Społeczeństwo  
O konieczności lokalnej produkcji i szkolnictwa zawodowego [2]
Autor tekstu:

W miastach i miasteczkach prowincjonalnych klasa rzemieślnicza składa się w znacznej części z Izraelitów, u których rzemiosło jest rodzajem dziedzictwa familijnego. Szewiectwa lub krawiectwa ojciec wyuczył syna, syn naukę otrzymał, bez najmniejszych odmian w niej lub postępu przekazał swemu synowi i tak dalej; z czego wynika to, że umiejętność rzemieślników dzisiejszych stoi na takim zupełnie stopniu, na jakim stała przed laty stu, za czasów ich dziadów; nawet stoi ona niżej jeszcze, gdyż brak szerszej konkurencji zachęca do niedbalstwa i niesumienności. Nikt zresztą rozsądny i sprawiedliwy nie może czynić z przeważnego zajmowania się przemysłem małomiasteczkowym ludności izraelskiej niechętnego i ujmującego zarzutu. Nie zagarnęła go ona przemocą, ale przyjęła, gdyśmy jej przemysł jako jedyny środek egzystencji oddali, sami się odeń usuwając. Jest to fakt dziejowy, sprowadzony powszechnie znanymi przyczynami i rozciągający następstwa swe aż po nasze czasy. Nikt też nie pomyśli pewnie o zagradzaniu Izraelitom drogi do jakichkolwiek czynności, zarobek lub przysługę społeczną na celu mających, o usuwaniu ich od jakiegokolwiek pola działania. Ktokolwiek bez uprzedzeń i bacznie spostrzegał lud, ten nie mógł nie upatrzeć w nim obok stron ujemnych, wytworzonych właściwościami rasowymi, a więcej jeszcze kolejami dziejowymi, przymiotów i cnót dodatnich, pośród których zdolności umysłowe i wytrwałość w pracy wszelkiej nie są najmniejszymi i bezsprzecznie dają mu nie tylko prawo, ale i możność współuczestniczenia w ponoszeniu ciężarów i spełnianiu zadań społecznych. Z innej przecież strony wiemy dobrze, na jakim stopniu oświaty znajduje się uboższa i liczniejsza część ludności izraelskiej. Stopień ten jest tak niski, że nie tylko wszelkie wymaganie uczuć i usposobień obywatelskich czyniłby nieledwie niedorzecznym, ale nawet nie dosięga tych elementarnych zasad życiowych i wiadomości fachowych, które tworzą nie doskonałych już, ale po prostu sumiennych i znośnie umiejętnych pracowników. Wszystko tedy, co na obszernej przestrzeni kraju wykonywa się w dziedzinie rzemiosł, wykonywa się niedołężnie; stosunki rzemieślników do kundmanów przedstawiają widok zdolny obudzić żałość każdego przyjaciela ludzkości; oparte z jednej strony na nikczemnej pokorze i niesumiennym wyzyskiwaniu, z innej na pomiataniu i niedowierzaniu, najfatalniej wpływają na charakter stron obu, tamują w zarodzie zlanie się klas ludności w całość spojoną dobrze zrozumianym interesem wspólnym, sympatią i zaufaniem. Nie znającemu dobrze różnych stron kraju wyda się może przesadzonym twierdzenie, że w pewnych miejscowościach głębokiej prowincji do tego stopnia brakuje tych nawet niedołężnych i niesumiennych pracowników, że niejeden mieszkaniec ich znajduje się niemal w położeniu Robinsona Cruzoe, zmuszonego za pomocą najpierwotniejszych środków i narzędzi czynić zadość codziennym swym potrzebom. Po mniejszych miasteczkach częstokroć jeden człowiek mieści w osobie swojej wiele umiejętności: jest zarazem kowalem, szewcem, krawcem, kapelusznikiem, a raczej czapnikiem, nieraz także kramarzem i do tego jeszcze pasterzem i rolnikiem. Jak spełnia powierzone mu roboty? Odgadnąć nie trudno; ludność przecie poprzestaje na nich z musu, o rzemieślnikach wyższego nieco rzędu i lepszego uzdatnienia ani marzyć — taką oni wydają się osobliwością, do osiągnięcia niepodobną. Nie znającemu do gruntu ekonomicznych manipulacji gospodarstwa prowincjonalnego położenie takie rzeczy z trudnością przychodzi połączyć w wyobrażeniu z dostatnią, a nawet zbytkowną niekiedy powierzchownością, jaką na pierwszy rzut oka przedstawiają miasta nasze. Ludzie tam chodzą odziani i obuci często porządnie, a nawet wytwornie, w domach nie brakuje sprzętów rozmaitego rodzaju i smaku, sklepy napełnione są przedmiotami, do użytku tak codziennego, jak niecodziennego potrzebnymi. Skądże więc bierze się to wszystko w miejscach, w których jeśli ktokolwiek sporządza co, to sporządza źle i brnie w niedostatku przez mały zbyt swych nędznych wyrobów? Odpowiedzią na to byłyby cyfry przedstawiające handel przywozowy i wywozowy kraju naszego w ogóle i każdej prowincji w szczególności, cyfry, z których pierwsza przenosić musi nieskończenie drugą, z niezmiernym uszczerbkiem tak dla producentów i konsumentów, jak dla kapitałów miejscowych. Handel reperuje, jak może, pustki utworzone zaniedbaniem rzemiósł, ale reperuje je źle, bo handlujący są także po większości ludźmi niedostatecznie pod względem umysłowym i moralnym do zawodu swego ukwalifikowanymi; bo zamiast rozmnażać bogactwa krajowe, obracają częścią ich zaledwie, a i to w sposób taki, który wysysa z zasobów ogół na korzyść jednostek, ustanawia nieproporcjonalny i niesprawiedliwy stosunek pomiędzy przysługami oddawanymi i odbieranymi, tworzy oddzielną, zbyt liczną klasę pośredników, faktorów, komisantów spełniających względem społeczeństwa czynność, jaką pasożyty spełniają względem ciała, które obsiądą. Zagranica, Petersburg, Warszawa dostarczają mieszkańcom prowincji wszystkiego, czego ci potrzebują: od obuwia, kapelusza i rękawiczki do haftów i sztucznych kwiatów, od bombonierki i albumu do opraw książkowych, od krzesła i stolika do fortepianu, powozu i zegarka. Wszystko, na co patrzymy, czego używamy, przybywa z daleka, przechodzi przez rąk mnóstwo, a im dłuższy jest ten łańcuch, po którym przedmiot przejść musi, nim dojdzie do nas, tym więcej wzdyma się cena jego, tym więcej nabyty i opłacony rujnuje swych konkurentów. Przyczyn tej anomalii jest wiele; przesądy te wszakże, wstydy i wstręty, o jakich wspomniałam wyżej, nie zajmują pomiędzy nimi pierwszego miejsca. Istnieją one wprawdzie w społeczności naszej bezsprzecznie, od zupełnego wykorzenienia dalekie są nawet jeszcze. Nie podobna przecież, aby nie ustępowały stopniowo przed oświatą postępującą u nas zwolna, niemniej jednak postępującą, nade wszystko zaś przed potrzebą — wyraźniej rzecz jeszcze określając — przed głodem, chłodem i moralnymi męczarniami upokarzającej żebraniny. Silniejszą już i trudniejszą do przełamania przeszkodą jest rutyna zatrzymująca ludzi na starych drogach, brak ducha inicjatywy, który by pobudzał ich do torowania dróg nowych; ale i tu także stare nałogi pierzchnąć by musiały przed zdrowym rozsądkiem, a inicjatywę stworzyłaby potrzeba, która jak wiadomo, słusznie uchodzi za matkę wynalazków. Przeszkodę najważniejszą i najtrudniejszą do przezwyciężenia, nawet dla ludzi pełnych odwagi i dobrej woli, stanowi brak środków ułatwiających nabywanie odpowiednich umiejętności; brak, słowem, instytucji wychowawczych, które zachęcałyby ludzi do zawodów mało dotąd praktykowanych, a zachęconych — stopniowo do nich usposabiały.

Można nie dowierzać w zupełności człowiekowi, który bezczynność, w jakiej zostaje, przypisuje brakowi pola do pracy, ale nie podobna bez najgłębszego współczucia i żalu patrzeć na tych, którzy rzucają się na wsze strony w poszukiwaniu nie pracy jeszcze, ale środków do niej przysposabiających i nie znajdując ich nigdzie, zniechęceni i zmęczeni, ulegają dręczącej, hańbiącej, ze wszech względów niebezpiecznej bezczynności.

Brak popędu do ręcznej pracy, lekceważenie jej, niemal gardzenie spowodowały u nas niedostatek instytucji, wspierających ją i doskonalących. Dziś to, co było skutkiem, przemieniło się w przyczynę: niedostatek instytucji podtrzymuje przesądne lekceważenie, które bliskie jest ustąpienia przed szacunkiem — tamuje popęd, rodzący się pod wpływem tak jaśniejszych pojęć o pracy, jak i gwałtownej potrzeby.

Stary zwyczaj, rutyna ukazują ludziom, dobrowolnie lub z konieczności obierającym sobie zawód rzemieślniczy jako jedyną drogę przysposobienia się do zawodu, uczenie się, czyli tak zwane terminowanie u majstrów. Jest to przecież droga ciasna, nie wszędzie i nie dla wszystkich możliwa, pełna stron ujemnych, zniechęcających, najfatalniej na koniec wpływających na charakter i fachowe przysposobienie uczących się. Bez względu już na to, że prowincjonalni majstrowie w znacznej części są Izraelitami, a więc terminowanie u nich młodzieży innego wyznania jest, jeżeli nie niepodobnym, to przynajmniej do najwyższego stopnia utrudnionym, sam już stopień wiadomości i ogólnej oświaty, mało obiecujące dla postępu umiejętności rzemieślniczych, najgorzej wpływa na zależne od nich osoby. Niedołężne nauczanie i grubiańskie obejście się stanowi jedyną, a przynajmniej najogólniejszą osnowę stosunku majstrów do terminatorów. Jeżeli dodamy do tego zły przykład niesumienności, w wykonywaniu robót, nierzetelności w ich zbywaniu, nałogu opilstwa, tak nieszczęśliwie rozpowszechnionego pomiędzy rzemieślnikami naszymi, łatwo pojmiemy, jak małe pożytki umiejętnościowe, a jak wielkie szkody moralne wynikać muszą dla młodzieży rzemieślniczej z tej wyłączności dostępnego im wychowawczego środka. Niejedno dziecię ochotnie nieraz i potrzebnymi obdarzone zdolnościami, po kilku miesiącach o tyle ciężkiego, o ile bezpożytecznego przebywania w zakładzie majstra zraża się do nauki, którą przedsięwzięło; jeśli zaś i wytrwa w niej, dorósłszy i niby wyuczywszy się znajduje w sobie mały zasób umiejętności, wiele grubijańskich, jeśli nie gorszych przyzwyczajeń, zacieśniony widnokrąg umysłowy, niczym nie uszlachetniony i nie wzniesiony charakter. Niejedni rodzice chętnie widzieliby syna swego rzemieślnikiem, zamiast widzieć go próżniakiem lub żebrakiem, ale przestrasza ich myśl obejścia się, jakiemu ulec musiałoby ich dziecię terminując u majstra. Niejeden na koniec dorosły już młodzieniec, który pragnie zdobyć sobie w społeczeństwie niezależny byt i położenie, rad by się oddał pracy rąk skromnej, lecz uczciwej, ale wstrętem zdejmuje go widok pana majstra solennie obchodzącego tradycyjne poniedziałki, względem uczniów swoich odegrywającego rolę tyrana z komedii, grubego, nieobyczajnego, a nade wszystko nieumiejętnego. Wiadomą i zupełnie naturalną jest rzeczą, że gdziekolwiek nauczyciele nie wzbudzają szacunku i zaufania, uczniowie nieliczni są i bezochotni. Majstrowie, jedyni nauczyciele rzemiosł u nas, nie posiadają szacunku i zaufania publiczności, nic więc dziwnego, że ta jej część, która najstosowniej mogłaby na tym polu szukać dla siebie dającej byt i uszlachetniającej go pracy, nie śmie, nie może wejść na nie pod przewodnictwem ludzi, w których kompetencję nie wierzy.

Dla zaradzenia panującemu u nas zastojowi pracy rąk, dla pchnięcia ku temu obszernemu, a zaniedbanemu działowi pracy tej części ludności, która wyrzeka lub w przyszłości wyrzekać będzie, że brak jej pola działania — niezbędną jest instytucja publiczna, po prostu szkoła, w której by każdy bez względu na wiek, stan, wyznanie, a jeśli można i na płeć znalazł odpowiednie zdolnościom swym i chęciom środki wychowawcze, do której każdy z łatwością trafić mógłby, której powaga, kompetencja, stosowne obsadzenie nauczycielami pociągałyby, zachęcały i dopomagały usiłowaniom ludzi dobrej woli i zdrowego rozsądku.

Powstanie takiej szkoły powinno zajmować jedno z pierwszych miejsc w myślach i wnioskach ludzi dbających o dobro ogólne; ono to jest tą pilną, naglącą potrzebą społeczności naszej, którą miałam na myśli kreśląc tytuł niniejszego pisma.


1 2 

 Podobna tematyka na: Manufacturing: The third industrial revolution

 Dodaj komentarz do strony..   Zobacz komentarze (3)..   


« Społeczeństwo   (Publikacja: 13-11-2014 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Eliza Orzeszkowa
Z domu Pawłowska herbu Korwin, primo voto Orzeszkowa, secundo voto Nahorska, ps. „E.O., Bąk (z Wa-Lit-No), Li...ka, Gabriela Litwinka” (1841-1910). Pisarka i działaczka społeczna epoki pozytywizmu. Wraz z Florentym Orzeszką założyła w Ludwinowie szkółkę wiejską. Pod wpływem patriotycznych kazań rabina Markusa Jastrowa podjęła hasło asymilacji polskich Żydów. Była zaangażowana w Powstanie Styczniowe. Współpracowała z tygodnikiem „Bluszcz”. W 1904 i 1909 była nominowana do literackiej Nagrody Nobla. Ponieważ była niepraktykująca, proboszcz odmówił jej pogrzebu. Dopiero po interwencji biskupa pochowano ją w Grodnie. Główne dzieła: Nad Niemnem, Meir Ezofowicz, Cham, Marta.

 Liczba tekstów na portalu: 2  Pokaż inne teksty autora
 Poprzedni tekst autora: O wpływie nauki na rozwój miłosierdzia
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 9760 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365