|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Powiastki fantastyczno-teolog.
Notatki z podróży do Bugumbere [1] Autor tekstu: Ziemowit Ciuraj
Abstrakt
Liczne wyprawy, wyruszające ostatnimi laty w głąb Czarnego Lądu, których celem było spenetrowanie niezbadanych dotąd obszarów i naniesienie ich topografii
na mapy, ze zrozumiałych względów nie były w stanie podjąć eksploracji ziem krainy Bugumbere położonej w dorzeczu rzeki Kotchi-Kotchi-Laptchi.
Nieprzezwyciężoną trudność stanowił status ontologiczny tego obszaru, określany skrótowo jako nieistnienie. Ponieważ szczęśliwie współczesna nauka, w
procesie ciągłego doskonalenia przekraczająca kolejne poznawcze bariery i uzbrojona w solidny pancerz chroniący przed brzytwą Ockhama dziś już umożliwia
podejmowanie badań tych rejonów, naturalną koleją rzeczy przyszedł czas na podjęcie wysiłków badawczych, dających nadzieję na udzielenie odpowiedzi na
kilka pytań od lat nurtujących świat nauki. Niniejsza praca zawiera pionierskie wyniki tych nowych przedsięwzięć, których wartość dla poszerzenia
horyzontów wiedzy dotychczas ograniczanej tym, co realne, jest nieoceniona i, w co wierzą autorzy, będzie się zwiększać wraz z rosnącym udziałem bredni w
światowej wymianie naukowej, kulturalnej i popularnej. W szczególności zawiera cenne informacje na temat religii panującej w tym kraju oraz interesujące
spostrzeżenia dotyczące szczegółów kultu tam dominującego.
Przygotowania do wyprawy i pierwszy etap
Zważywszy na nietypowy charakter badań i nieprzystępność rejonów, w których miały być przeprowadzone, konieczne były gruntowne przygotowania, obejmujące
zarówno kwestie czysto logistyczne — zgromadzenie funduszy, przygotowanie prowiantu oraz uzyskanie formalnych pozwoleń odpowiednich władz, zarządzających
terenami, przez które wiódł szlak wyprawy, jak i naukowe — sporządzenie planu badań i ich założeń oraz zgromadzenie pewnej liczby butelek, do których miano
nadzieję złapać kilka egzemplarzy miejscowych dżinów. Ponieważ nie były znane uwarunkowania klimatyczne, panujące w miejscu docelowym, zgodzono się, że nie
należy obciążać wyprawy zbytecznymi zapasami, gdyż, jak to ustalili teoretycy-ideolodzy, zazwyczaj krainy położone w tej domenie ideograficznej są zasobne
we wszelkie dobra, umożliwiające życie ich mieszkańców bez ponoszenia znacznych wysiłków w celu ich zdobycia. Ograniczono się zatem do jednej butelki wody
mineralnej na uczestnika i dwóch wafelków. Zakładany czas wyprawy wynosił dwie doby.
Początek wyprawy miał miejsce w Kairze, gdzie brytyjska gubernator Egiptu, panna Nel Rawlison niezwykle entuzjastycznie odniosła się do całego
przedsięwzięcia i wyposażyła uczestników we wszelkie zachęty, mające wspomóc ich w upartym dążeniu do wytyczonego celu, w których niemały udział miały
rózgi poganiaczy wielbłądów nadające całej ekspedycji znaczny impet. Ekipa tylko z najwyższym trudem zdołała ocalić swój ekwipunek w obliczu tych wielce
pomocnych ponagleń. W tej sytuacji wielką przytomnością umysłu i śmiałym działaniem wykazał się kierownik wyprawy, mgr inż. Staś Tarkowski. W ferworze
ogólnego entuzjazmu zapomniano, iż końcowy etap mógł zostać przemierzony wyłącznie na latających dywanach; tu z kolei w sukurs uczestnikom przyszła wielka
przyjaźń między JKM Władyką Polski i Wszechrusi Andriejem Władimirowiczem Nikakim a Wielkim Wezyrem Bagdadu Ali Babą. Niezbędny sprzęt przyleciał dokładnie
w chwili, gdy wielbłądy, które okazały się (jak się tego spodziewano, zważywszy na charakter wyprawy) fatamorganą, zniknęły. Dzięki temu już pierwszego
dnia udało się pomyślnie wylądować na brzegu rzeki Kotchi-Kotchi-Laptchi.
Pierwsze kontakty z mieszkańcami
Po przybyciu do stolicy Mmelomso okazało się, że kontury i barwy form terenu, roślin, ludzi i przedmiotów położonych w tej niebyłej lokalizacji trudne są
do uchwycenia, niewyraźne, szare i ulotne. Wszelako przyjazne nastawienie tubylców, którzy zachęcili przybyszów do wypalenia fajki radości (ykk) nabitej
specjalnym ziołem (bzih — nazwa w miejscowym narzeczu oznacza „szybki uśmiech") sprawiło, że dzięki dobroczynnemu działaniu medycyny ludowej stanowiącej
antidotum na bezsensowność krajobrazu obraz krainy stał się wyraźniejszy a kontakty, poprzez to, że miejscowa ludność mówi narzeczem bardzo podobnym do
wszystkich znanych języków, wielce ułatwione. Jedyną przeszkodą okazały się często dość uciążliwe, przeciągłe rechoty (hehu) oraz trudność w nakłonieniu
mieszkańców do rozmowy na tematy inne, niż kwestie zdobywania pożywienia i zabawy. Jednak po zaakceptowaniu nowo przybyłych przez tubylców dość łatwo udało
się pozyskać wiedzę na temat struktury społecznej oraz wierzeń tego egzotycznego ludu.
Struktura społeczna i wierzenia
Społeczność ludu Populu, jak sam siebie nazywa, posiada prostą strukturę, w której pomimo pozornej złożoności daje się zasadniczo wyróżnić dwie wyraźnie
odrębne kasty: Laborów (Lumpanga) i Oratorów (Agugu). Trzecia grupa (Mmenelu) formalnie rzecz biorąc nie przynależy do żadnej z nich, chociaż częściowo się
z nimi przenika. Są to głównie konsumenci produktów rozkładu fermentacyjnego miejscowych owoców, odrzucani przez pozostałą większość, dla której jedynym
godnym Popula sposobem relaksu jest wspólne palenie fajki z ziołem bzih, mamrotanie pod nosem i mruczenie dźwięków przypominających proste melodie; prócz
nich w tej kategorii mieści się też grupka miejscowych filozofów (ehm). Stanowiąc margines społeczny, nie odgrywają żadnej istotnej roli.
Laborzy są grupą wytwarzającą wszelkie dobra duchowe i materialne. Pozostali — Oratorzy — stanowiąc kastę uprzywilejowaną i rządzącą swoją zamożność
zawdzięczają rozlicznym i wzajem sprzecznym sposobom organizowania i dystrybucji owoców pracy Laborów oraz niekończącym się dysputom i sporom we własnym
gronie, dzięki którym ich istnienie w oczach niewykształconych Laborów staje się ważniejsze, lepiej uzasadnione oraz bardziej odczuwalne. Największą troską
Oratorów jest to, aby wpoić wszystkim mieszkańcom Bugumbere przekonanie o potrzebie swojego istnienia oraz ukrycie faktu, że większość z nich niczego
trwałego ani wartościowego w ciągu swojego życia nie wytwarza.
Religią panującą w Bugumbere jest mopkomo, politeistyczny kult trzech bóstw, których imionami są Och, Ach i Ech. Pierwszy jest symbolizowany wizerunkiem
pustki, drugi jest przedstawiany totemicznie pod postacią drąga zaś symbolem ostatniego z tego panteonu jest papuga. Imiona bóstw są onomatopejami,
stanowiącymi wyraz najwyższego zachwytu towarzyszącego każdorazowo wiernym zwracającym się ku nim w modlitwie czy dziękczynieniu.
Najwyższym Kapłanem (w jęz. populu Kizi Mizi) jest Uaha Ha. Obecnie w łonie religii panuje niepokój, związany z pojawieniem się kwestii statusu nowo
odkrytego bóstwa, czasem wiązanego z siłami ciemności, a czasem, wręcz przeciwnie, z siłami witalnymi, stwarzającymi Kosmos. Bóstwem tym jest Gbizilba
Brdongo.
Próby znalezienia właściwego miejsca dla Brdongo w strukturze teologii ludu Populu doprowadziły w przeszłości do kilku rozłamów religijnych, których
przyczyną było, jak twierdzili odszczepieńcy, nadanie Brdongo przez nurt główny rangi półboga, absolutnie niezgodnej ze słowami Ocha, który przekazał
Populom wiedzę, iż bóg może być tylko cały, nigdy zaś częściowy. Wynikało to z nieudolnych i desperackich prób wpierw okiełznania, a później obłaskawienia
Brdongo. Ponieważ, jak powszechnie wierzą Populowie (a wiara ta tylko w części znajduje swoje potwierdzenie w świętych pismach i to tylko wtedy, kiedy się
je czyta zażywając oświecające bzih) wszystko wyszło z Brdongo i do Brdongo powraca, kapłani słusznie obawiają się, że może ono sobie rościć pretensje do
jedyności i w końcu wchłonąć Ocha, Acha i Echa.
Podczas naszego pobytu nad malowniczymi brzegami rzeki Kotchi-Kotchi-Laptchi mieliśmy okazję być świadkami dysputy teologów (deofagorea), którzy debatowali
nad przyszłością ich religii w obliczu szerzącego się pokątnie nieprawowiernego kultu.
Skrót dyskusji teologów populańskich
Ponieważ sytuacja dojrzała do tego, aby nad sprawą pochylili się najwybitniejsi populańscy teologowie, Kizi Mizi zwołał Wielką Radę (logoplag), której
zadaniem było przedyskutowanie aspektów obecności tego kultu pośród mieszkańców Bugumbere i próba sformułowania wspólnego stanowiska wobec owego
zagadnienia. Poniżej przedstawimy skrótowo poglądy najważniejszych dyskutantów wygłoszone na zakończenie obrad.
Rozważania toczyły się wokół trzech możliwych do przyjęcia stanowisk. Pierwsze zakładało, że Brdongo jest złe; drugie — przeciwnie, iż jest dobre; trzecie
wreszcie, że nie jest ani dobre, ani złe. W tym ostatnim poglądzie można było wyróżnić trzy jego odmiany: że jest narzędziem w ręku Ocha i tylko jako takie
może być źródłem dobra; że powinno się je nakłonić, aby samo podporządkowało się Ochowi, który jedynie może je obdarzyć łaską; wreszcie, że nie będąc ani
dobrym, ani złym, jest takim sobie.
Jako pierwszy głos zabrał kapłan Dura.
— Niesłuszny a wręcz kłamliwy jest pogląd, jakoby kapłani uchylali się od zajęcia jasnego stanowiska w omawianej kwestii. Ponieważ wszakże wokół tej sprawy
panuje pewien zamęt, podsycany tendencyjnymi publikacjami niektórych środków masowego przekazu, które starają się przedstawić relację między duchowieństwem
populańskim a Brdongo w fałszywym świetle, sugerując jakąś niezdrową fascynację tym rzekomym bóstwem, która miała jakoby opętać niektórych spośród nas,
trzeba z całą mocą podkreślić, że stosunek kapłana do Brdongo zawsze winny cechować prostota i zdecydowanie, a nawet, nie waham się rzec, twardość. Kapłan
nie może stwarzać wrażenia, że uchyla się od obowiązku stania na fundamencie prawdy w obliczu nacierającego Brdongo. Nie może też swoim bojaźliwym
zachowaniem czynić podstaw do przypuszczeń, jakoby duchowni byli uchodźcami z królestwa tego stwora a ich kapłaństwo wyrazem ucieczki przed jego mocarną
potęgą. Dlatego to dziś zgromadziliśmy się w tym miejscu, aby dać jasny i wyraźny sygnał, że w starciu z Brdongo naczelną zasadą musi być nieustępliwość w
kwestiach doktrynalnych, będących wyrazem odwiecznych i niezmiennych prawd. Brdongo jest narzędziem, poprzez które Ech stara się nas wypróbować, aby Ach
pomógł nam osiągnąć najwyższe szczęście w Ochu.
Następny w kolejności mówił kapłan Leks.
— Naszej wierze nie może być obojętne to, co się dzieje w łonie kultu Brdongo. Bogowie uświęcają je i każdy z nich — Och, Ach i Ech — wypełniając je
treścią swej miłości w tajemniczy sposób czyni je bramą, prowadzącą do wiekuistej chwały. Kapłani nie mogą pozwolić, by mroczne siły odwiodły ich od
uważnego obserwowania tego, co i jak z Brdongo się dzieje. Nie mogą dopuścić do tego, by niegodne ręce wyciągały się w jego kierunku, próbując uczynić je
narzędziem zniewolenia ludu Populu, oddalającym go od łask i zagłuszającym wzniosłe myśli, które zsyła na nas Ech. Och dał nam prawo i siłę, aby wgłębić
się w trudne sprawy Brdongo na tyle gruntownie, aby żadne zło nie miało do niego przystępu i nie wdarło się do sanktuarium życia, którego Brdongo winno być
błogosławioną siedzibą. Tkwiąc w tej niełatwej a odpowiedzialnej pozycji duchowny kładzie szlaban na drodze nieskromnych zapędów, które Brdongo przyciąga.
Wniosek stąd wypływa taki oto: kapłan jest powołany do stania na straży czystości Brdongo i żadna ziemska moc z tego posterunku zdjąć go nie ma prawa.
1 2 Dalej..
« Powiastki fantastyczno-teolog. (Publikacja: 14-06-2015 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9859 |
|