Umierałem dwa razy i udało mi się umknąć śmierci. Nie wiem dlaczego? Nie wnikam. Będąc chory na nieuleczalną chorobę, która zabiła już miliony i nadal zabija, nie mam pojęcia dlaczego... do dzisiaj żyję? Ale, ze strony umierającego, czyli mnie, który umierał sam, w pokoju szpitalnym w jednym z bardzo dobrych amerykańskich szpitali, bo rodzina cała była w Polsce, wyznam szczerze, że kiedy przyszedł do mnie ksiądz, to go pogoniłem na cztery wiatry. Zmykał z mojego szpitalnego pokoju aż mu sutanna fruwała. Jestem totalnym antyklerykałem.
I mogę powiedzieć tyle. Wiem jak w obliczu nachodzącej śmierci czułem się ja. Nijak. Po prostu nijak. Oddychałem, bolało, dostawałem morfinę. Pobierano mi badania dla wszelkiego rodzaju koniecznych informacji dla moich lekarzy. I znowu bolało, a kiedy zdecydowano się mnie operować powiedziano mi, że nie dostanę więcej morfiny i będę wył z bólu przez dwie doby zanim mnie potną. I wyłem z bólu. Aha, i powiedziano, że mam mniej niż 50% szans, że z operacji "wyjdę bez szwanku"... Prosto i węzłowato. I cieszy mnie taka postawa lekarzy w mojej przybranej ojczyźnie. Kawa na ławę i jedziemy dalej.
Obudziłem się na maszynie do oddychania. Mój były facet mając w ręku moją living will kręcił się koło łóżka. Wiedziałem, że zadzwoniono po niego aby wydał decyzję czy odłączyć rurę czy nie. Ale ja się obudziłem. Stwierdziłem, że tak miało być. Koniec i tyle. Nie modliłem się. Nie dziękowałem żadnemu bogu. Dziękowałem moim wspaniałym lekarzom. I swojemu organizmowi, że się nie dał chociaż powinien.
Śmierć wcale nie wygląda tragicznie. Przynajmniej nie z mojego punktu widzenia. Żyję w jej obecności już 17 lat. W sumie to o niej pamiętam i wiem, że musi nadejść. I bardziej przygotowuję na nią swoich bliskich niż siebie samego. Bo ja już się do niej przyzwyczaiłem. I nie wiem nic o tym jak i w co i po co wierzyć. Nie ufam tym, którzy twierdzą, że nie mają chociaż odrobiny nadziei na to, że po drugiej stronie coś jest. Ja nie wiem i nie jest mi ta wiedza czy wiara do czegokolwiek potrzebna. Kiedy umrę nie będzie mnie TUTAJ. A gdzie będę to mi wisi. Pewnie po prostu mnie nie będzie.
Każdy człowiek chce żyć. Szczególnie ten, który ma coś do stracenia. A w szczególności ten, który umie kochać i jest kochany. Ale i to można sobie jakoś wytłumaczyć. Ja mogłem. Wtedy. Dzisiaj może by było ciut gorzej, bo mam kogoś kogo bardzo kocham, a on kocha mnie. Ale już i jego przygotowuję na to, że kiedyś odejdę. Szybciej czy później, ale odejdę. I siebie przygotowuję na to aby umieć nie żałować. Bo wtedy, 11 lat temu nie żałowałem.
Chciałem napisać opowieść o człowieku, który miał i ma wyrok śmierci napisany 17 lat temu i był już dwukrotnie na szafocie. Powtórzę raz jeszcze, ja się czułem nijak. Bo, po prostu, nie czułem nadchodzącej śmierci. No bo nie mam pojęcia jak ją można "czuć?"
Kiedy umierałem po raz drugi mój lekarz o imieniu Malte przyszedł do mnie i powiedział mi wprost: John I hope you are aware that you are dying? A co ja? Uśmiechnąłem się i powiedziałem: do your job doc.
Tym razem chciała mnie odwiedzić zakonnica z zapytaniem o ostatnie namaszczenie. No to namaściłem ją tak, że pewnie do dzisiaj pamięta. Nie czułem żadnej potrzeby religijnego zaistnienia. Jeśli rozmawiałem z kimś, to na pewno nie z żadnym duchownym. Z żadnym człowiekiem o jakiejś iluzorycznej nadziei. Nie czułem konieczności gaszenia lęku przed śmiercią opowieścią, że śmierć nie będzie końcem. Bo ja i tak jej nie widziałem. Widzieli ją lekarze i przyjaciel, który w tym czasie odwiedził mnie w szpitalu kiedy zadzwoniłem do niego aby zadbał o moje psy. Potem powiedział mi, że "widział śmierć w moich oczach". A ja po prostu traciłem pamięć. Straszne to uczucie, którego nikomu nie życzę. I znowu przypomnę; nie czułem nadchodzącej śmierci chociaż podobno stała nade mną, a lekarze mieli nikłą nadzieję.
W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że przecież można jakoś zracjonalizować swój stan i przestać o tym myśleć. Podczas tych chwil (oprócz tego razu kiedy mój przyjaciel Marcin odwiedził mnie aby wziąć ode mnie klucze do mego mieszkania, w którym pozostały moje 3 psy) nikt mnie nie odwiedzał. I chyba dobrze, bo nie zniósłbym widoku strachu w ich oczach. Bo to oni, moim zdaniem, przysporzyliby mi najwięcej wkurzenia na to, że to ja jestem winny ich długim minom i głupiemu gadaniu.
Ja nie potrzebowałem żadnego pocieszenia. Nie było mi potrzebne. Nie wiem jak inni? Ale ja nie chciałem żadnej nadziei. I to wtedy także doszedłem do wniosku, że bardziej pocieszać trzeba tych, którzy patrzą na mnie umierającego. I do dziś jakoś tak jestem przekonany, że Bóg jest chyba bardziej potrzebny żyjącym niż nam, umierającym.
Wiem jak ja widziałem to wszystko z mojej pozycji. I powtórz;, być może każdy umierający doświadcza inaczej momentów przed mającym nadejść końcem? Ja doświadczyłem go tak jak pokrótce opisałem. |