|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Państwo i polityka » Politologia
Cyniczny pragmatyzm w szatach mesjanistycznych Autor tekstu: Paweł Leszczyński
Ostatnie przedwakacyjne posiedzenie Bundestagu przyniosło uchwalenie przepisów,
na mocy których w niemieckim prawie cywilnym dopuszczalne stanie się zawieranie
małżeństw homoseksualnych, a także ustawy o tzw. „mowie nienawiści". Wyniki
głosowania pierwszego z wymienionych projektów (393 głosy za, 226 przeciw)
pokazują, że ta kwestia budziła jednak spore wątpliwości. Co więcej, symboliczny
wymiar (niezależnie od kalkulacji politycznych) ma fakt braku poparcia ustawy
przez kanclerz Angelę Merkel. Niemcy to kraj perfekcyjnie łączący skrywającą się
za osłoną empatii ideologię z pragmatycznym i bezkompromisowym realizowaniem
swojego interesu narodowego.
Łatwo się domyślić, że decyzja parlamentu naszych
zachodnich sąsiadów wywoła w Polsce poruszenie. Przewidywanie reakcji
reprezentantów poszczególnych formacji aksjologicznych na to, co się wydarzyło,
są skrajnie przewidywalne. Tradycjonalistyczni konserwatyści, narodowi katolicy i niechętna zmianom większość społeczeństwa będzie, delikatnie rzecz ujmując,
niezbyt zachwycona. Zeświecczeni uniwersalistyczni chrześcijanie, lewicujący
liberałowie — przyklasną decyzji większości deputowanych Bundestagu w myśl
koncepcji praw człowieka i równości. Socjaldemokraci i wszystko, co na lewo od nich (czyli z pewnością nie pezetpeerowski aktyw SLD),
będą zachwyceni. W imię postępu i rozpisanej na mentalne i legislacyjne
przeobrażenie rewolucji kulturowej.
Argumentacja obrońców definicji
„tradycyjnego" małżeństwa (pytanie, czy może istnieć inna definicja, bo nawet w modelach kulturowych dopuszczających poliandrię i poligynię lub multigamię mowa jest o związkach między kobietą/kobietami a mężczyzną/mężczyznami) opiera się głównie na odniesieniach do ładu moralnego
wynikającego z religii lub tradycji. Zwolennicy podnoszą z kolei argument
poszerzania obszaru wolności obywatelskich, choć pojawia się również logika
dotycząca kasacji nierówności społecznych — w tym wypadku na polu innym niż
ekonomiczne, choć zdarzają się także twierdzenia, na mocy których próbuje się
dowieść, że dyskryminacja ma skutki jak najbardziej policzalne. Jakkolwiek nie
jest to pozbawione sensu, to ciężko uznać ten fakt za przesądzający, gdy główny
problem leży jednak w przestrzeni przede wszystkim aksjologicznej. Spór pomiędzy
innymi niż ewolucyjni konserwatystami a blokiem socjalistycznym jest znany.
Pierwsza grupa afirmuje starotestamentowe reguły moralne, często niezależnie od
tego czy „kupuje" opowieść o ich genezie. Bardziej modernizacyjnie nastawiona
podgrupa konserwatywna odwołuje się do Nowego Testamentu i dyrektyw Chrystusa w tym zakresie (choć zadanie uzasadnienia jednoznaczności interpretacji tychże
dyrektyw skutecznie utrudnia choćby generał jezuitów Arturo Sosa). Są też
kulturowi tradycjonaliści, którzy po prostu bronią tego, co się „sprawdziło".
Socjaliści niezmiennie próbują zbawiać świat odrzucając Boga, co nie znaczy, że
odrzucając religię. Można wręcz odnieść wrażenie, że religia postępu jest co
najmniej równie mocno zakorzeniona w ich umysłach co fanatyzm religijny wierzeń
opartych o osobowy ideał Stwórcy. Gloryfikujący różne irracjonalizmy (jeden
oparty na tradycji, drugi na postępie) konserwatyści i socjaliści nie mogą mieć
jednak monopolu na zagospodarowywanie tak ważnej problematyki, jak model
ustrojowy i rola państwa, bo koniec końców wzmocnienie lub osłabienie
kompetencji władzy centralnej jest tu podstawowym problemem. Jakie refleksje dla
sceptycznych względem promocji irracjonalizmu liberałów mogą płynąć z symbolicznego dla lewicowego rozumienia „wolności" sukcesu, polegającego na
poszerzeniu władzy państwa w życiu intymnym obywateli oraz ograniczeniu wolności
słowa?
Nie sposób uciec w tym kontekście od rozróżnienia liberalizmu klasycznego i współczesnego. Ten pierwszy jest w opisywanym sporze raczej bliższy wrażliwości
„prawicowej", zaś drugi, wspiera ostrożne warianty rozwiązań bliższych „lewicy".
Moment podziału przypada zapewne na okolice działalności Johna Stuarta Milla i Isaiaha Berlina. W wymiarze praktycznym linia tego wewnętrznego sporu jest
umiejscowiona na osi rozdźwięku między wolnością „negatywną" a „pozytywną". Ta
pierwsza, klasycznie liberalna koncepcja wiąże pojęcie wolności z brakiem
opresji, przymusu, nadmiaru nakładanych przez otoczenie obowiązków, przemocą.
Działania jednostki są tu pożądane, jednak prawdziwe intencje i cele mogą być
znane tylko, jeśli działanie jest dobrowolne i powstaje w konsekwencji
osobistego wyboru. Drugi, wydawałoby się w jakiejś mierze komplementarny rodzaj
wolności był rozwijany jako próba znalezienia złotego środka, o który będzie
można oprzeć mariaż demokracji z liberalizmem i wznieść wielką, ambitną budowlę demoliberalizmu. Wolność
pozytywna zawierała w sobie akcenty proaktywne, była próbą inspiracji dla
działalności obywatelskiej, której naturalną przestrzenią jest demokracja. To
ten ustrój ma gwarantować możliwości pełnego rozwoju ludzkiej indywidualności, a także dawać jednostkom szansę wpływu na rzeczywistość.
W konsekwencji dokonał
się dość wyraźny podział na liberalne status quo, zwane liberalnym
konserwatyzmem (czyli de facto „konserwowaniem" liberalnych zdobyczy) tym
silniejsze, im silniej liberalizm opanowywał świat zachodni, oraz na swego
rodzaju liberalny progresywizm, nienasycony zagwarantowanymi w prawie i coraz
szerzej sankcjonowanymi społecznie wolnościami. Ekspansja tegoż progresywizmu i jego transformacja w kierunku idei prometejskiej sprawiły, że między
liberalizmem klasycznym a współczesnym wykopany został potężny rów. Dodatkowa oś sporu dotyczy bowiem
fundamentalnej kwestii. A mianowicie, zwolennicy klasycznej formuły liberalnej
stoją na stanowisku, że choć sama w sobie doktryna jest uniwersalistyczna, to
jednak nie przez przypadek powstała w określonym kontekście kulturowym,
instytucjonalnym, społeczno-ekonomicznym, czy też po prostu intelektualnym. Z tej perspektywy potencjalna likwidacja realnych zdobyczy liberalizmu poprzez
jego destrukcję ze strony środowisk, które go nie akceptują jawi się jako
argument decydujący na rzecz obrony będącego pozornym oksymoronem „liberalnego
dziedzictwa".
Z kolei reprezentanci formuły współczesnej rozstrzygają ten
dylemat w przeciwny sposób, a mianowicie „uniwersalizują" całą rzeczywistość.
Pozornie prowadzi to do poszerzenia obszaru wolności, ale tak naprawdę jest to
jedno z możliwych wytłumaczeń genezy poprawności politycznej, będącej
zaprzeczeniem wolności (to, czy poprawność polityczna jest dobra czy zła, jest
osobnym dylematem, jednak z całą pewnością jest ograniczająca ze swej natury). A stąd już o krok od stojącego w opozycji do klasyki lewicowego liberalizmu,
zadziwiająco łatwo (uwzględniając liberalne korzenie) wchodzącego w sojusz z typowo lewicowym programem reform społecznych polegających na odgórnej
implementacji eksperymentów na zasadzie faktów dokonanych. Poprawność polityczna
konserwatyzmu to konwenanse, reguły, etykiety, nakazy i zakazy. Wszystkie
rekomendacje z cyklu „nie wypada…", „nie powinno się…", „tak się nie robi…", a także znane nam wszystkim dobrze oczekiwania ze strony różnych kręgów
społecznych, które pilnują, by organizm społeczny zachował swą równowagę, da się
zakwalifikować jako poprawność polityczną konserwatyzmu. Konwenanse mają też
oczywiście swoje dobre strony, jeżeli pełnią funkcję pomocniczą, względną. Wtedy
dzięki nim oszczędzamy niebywałą ilość czasu, nie musząc tracić go na
kalkulowanie niezliczonych wyjątków w postaci sytuacji społecznych, po których
nie wiadomo czego się spodziewać. Lewicowa poprawność polityczna to przede
wszystkim emocjonalny i instytucjonalny terror. Perorowanie o dyskryminacji
(oczywiście tylko tych jednostek/grup), które są na bakier z „tradycyjną
moralnością", wykluczeniu, nierównościach, dyskursie i mowie nienawiści — to
świetnie znane wcielenia lewicowej narracji.
Co o tym wszystkim można napisać z punktu widzenia dalekiego od
zideologizowania? Po pierwsze, karkołomnym zadaniem na gruncie logiki jest
obrona stanowiska, na mocy którego w jednoczesnym uchwalaniu takich ustaw jak
nowelizacja kodeksu cywilnego w punkcie dotyczącym małżeństwa i wprowadzanie
zapisu, że „małżeństwo to związek dwóch osób różnej lub tej samej płci" oraz
przeforsowaniu przepisów wprowadzających gigantyczne kary finansowe za „mowę
nienawiści", chodzi o wolność. W drugim przypadku sprawa jest ewidentna. Na
ołtarzu promowania „postępu" interpretowanego na lewicową modłę kładzie się
realną i podstawową dla wolnego społeczeństwa wartość — wolność słowa.
Oczywiście, można z niej korzystać, jeżeli uderza się w Donalda Trumpa, Viktora
Orbana, Jarosława Kaczyńskiego lub Kościół katolicki. Jeżeli krytykuje się
ekologów, feministki, środowiska LGBT, to wolność wypowiedzi musi być
ograniczana. Zaistnienie prawdziwej i obiektywnej wolności słowa będzie możliwe,
jeżeli w kodeksie karnym nie będzie artykułu umożliwiającego zastosowanie
sankcji za słowo. Dlatego zapis o „obrazie uczuć religijnych" jest tak samo
niedorzeczny jak koncepcja „mowy nienawiści". O ile ta kwestia nie wzbudza
kontrowersji od strony dość oczywistej konstatacji, że każdy taki zapis to
anihilacja cząstki wolności, to rzecz dotycząca małżeństw wygląda na nieco
bardziej skomplikowaną. Bo przecież znajdzie się liczne grono, wspierające
hipotezę o działaniu w duchu „wolności pozytywnej" jako uzasadnieniu
uwzględnienia w kodeksie małżeństw także dla osób tej samej płci. Tyle, że tak
ujmowana wolność pozytywna w żaden sposób nie jest względem negatywnej
komplementarna. Stoi do niej bowiem w całkowitej sprzeczności. Wolność,
proponowana przez klasycznych liberałów, wyglądałaby w tym zakresie zgoła
odmiennie. Mamy bowiem trzy główne, możliwe podejścia:
- traktujemy każdą jednostkę jako oddzielny byt, pojedynczego obywatela, który
układa sobie życie wedle preferencji, związek małżeński jest sprawą wykraczającą
poza zainteresowanie aparatu państwa (tak, nie byłoby wtedy wspólnego
opodatkowania małżeństw, ale to akurat in plus, bo podatki mogłyby wreszcie być
ujednolicone) — może być zawierany we wspólnocie religijnej i tylko w jej ramach
być sankcjonowany;
- małżeństwo to związek jednej kobiety i jednego mężczyzny — czyli są śluby
cywilne i wszelkie prawne konsekwencje tej instytucji, ale nie ma mowy o poszerzaniu
definicji małżeństwa, ze względu na kulturowe uwarunkowania formy zorganizowania
społeczeństwa;
- małżeństwo to związek… — no właśnie, kogo i w jakim celu? Robiąc jeden wyjątek,
otwieramy drzwi dla kolejnych. Czy nie jest to dyskryminujące, że związków
małżeńskich nie mogą zawierać zbiorowości, dlaczego ma być ono zarezerwowane
wyłącznie dla dwóch osób? Czy nie jest to praktyka trójkątofobiczna? A co z genderową klasyfikacją płci i jak wówczas zakwalifikować członków małżeństwa?
Jak widać, wariant z założenia polegający na największej otwartości okazuje się
wariantem wprowadzającym realną dyskryminację na niespotykaną wcześniej skalę, a po odkryciu przez lewicę w ramach strategii „mądrości etapu", tejże
dyskryminacji, wprowadzić może potężny dysonans i bezradność, bo czy można
wykluczać miliony obywateli i mówić im bezkarnie, że instytucja małżeństwa nie
jest dla nich? Pamiętajmy, że ostentacyjny antyracjonalizm lewicy jest przyczyną
jej skrajnego antyklerykalizmu. Próba stworzenia alternatywnych religii, od
religii ochrony klimatu, poprzez religię LGBT, a wcześniej religię komunizmu nie
jest przypadkowa. Nawet jeśli słowo „religia" weźmiemy w cudzysłów, to dobrze
oddaje ono pożądany kształt oddziaływania na scenę publiczną ze strony lewicy.
Większość narzucanych przez nią dylematów nie istniałaby w prawdziwie wolnym
społeczeństwie. A problem „homoseksualnych małżeństw" nie istniałby na pewno.
Bardzo ciekawym aspektem całej sprawy jest mesjanistyczna w warstwie widocznej
na pierwszy rzut oka polityka Niemiec. Abstrahując od obliczonej pod bieżące
potrzeby chęci wyraźnego zdystansowania niechcianego koalicjanta z SPD w kontekście jesiennych wyborów i związanego z tym odgrywania przez CDU roli
partii jako metafory społeczeństwa (wszystkie nurty światopoglądowe i gospodarcze zawieramy w sobie, na zewnątrz czają się tylko populiści), istotna
jest pewna permanentna strategia polityczna RFN, zapisana, jak sądzę, w DNA
filozofii politycznej tego kraju. Jak się okazuje, im bardziej jest ona
mesjanistyczna na zewnątrz, tym bardziej bezlitośnie pragmatyczna w środku. I to
niezależnie od tego, czy mówimy w tym przypadku o przyjętym modelu strategii
hegemonii w wymiarze polityki społecznej, historycznej, energetycznej czy też
imigracyjnej. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść...
« Politologia (Publikacja: 01-07-2017 )
Paweł LeszczyńskiPochodzi z Radomia, od 2010 w Warszawie. Absolwent studiów licencjackich w zakresie socjologii na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz magisterskich z zarządzania w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, student nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 2012-2014 Prezes oddziału warszawskiego stowarzyszenia Studenci dla Rzeczypospolitej, zaś w latach 2014-2016 Prezes Zarządu Głównego tej organizacji, od 2016 Przewodniczący Komisji Rewizyjnej stowarzyszenia. Od lutego 2016 w Gabinecie Politycznym Ministra Energii. Sympatyk demokratycznej centroprawicy oraz idei umiarkowanie konserwatywnych i liberalnych. Liczba tekstów na portalu: 7 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Polska między liberalizmem klasycznym a totalitarnym | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 10128 |
|