|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Państwo i polityka » Politologia
Polska między liberalizmem klasycznym a totalitarnym [1] Autor tekstu: Paweł Leszczyński
Dynamika zdarzeń politycznych i społecznych, z jaką mamy do czynienia ostatnimi
czasy powoduje, że rzetelna analiza wraz z jej atrybutami staje się
przedsięwzięciem trudniejszym niż zwykle. W wirze bieżących zdarzeń, które
bardzo często analizuje się bez ich kontekstu, ginie powiązanie
przyczynowo — skutkowe, nieobecne stają się również podstawowe założenia,
które są warunkiem poprowadzenia jakiejkolwiek interpretacji faktów. W poniższym
tekście pochylam się nad wycinkiem rzeczywistości, przywołując wybrane konteksty i wydarzenia oraz kierunkując tok myślenia ku hipotezie dotyczącej istotnych, a dla wielu niespodziewanych czy wręcz niezrozumiałych decyzji zapadających w obrębie obozu władzy w Polsce.
Nie odpowiemy na wiele spośród pytań, które sobie stawiamy, jeśli nie sięgniemy
do tego, co fundamentalne. W tym przypadku są to definicje polityki, czy szerzej
teoria (a nawet teorie) polityki. Warto powołać się na dwa wymiary fenomenu
polityki: definicje i funkcje. W tym pierwszym przypadku najbardziej
rozpowszechnionych podejść jest kilka. W ujęciu greckim, klasycznym (głównie
arystotelesowkim), polityka jest sztuką rządzenia państwem oraz realizacją
troski o dobro wspólne. Roztropną realizacją. W ujęciu bardziej współczesnym,
polityka jest artykulacją interesów. Co ciekawe, to podejście było rozwijane
przez przedstawicieli często konkurujących ze sobą paradygmatów. Rozumowali tak
bowiem zarówno marksiści, jak i reprezentanci podejścia systemowego, koncepcją
systemów społeczno — kulturowych czy też nurtu stawiającego na komunikacyjne
interpretowanie polityki. Wreszcie, sięgając do przemyśleń weberowskich, polityka
to dążenie do udziału we władzy, wywierania wpływu na władzę (dotyczy to
przestrzeni międzynarodowej, w obrębie państwa oraz poszczególnych grup ludzi
tworzących zbiorowość). Na pierwszy rzut oka widać, że pierwsza definicja ma
charakter w najwyższym stopniu normatywny, podczas gdy dwie pozostałe odnoszą
się do innych motywacji i źródeł postaw politycznych.
Jeśli chodzi o funkcje,
jakie może pełnić polityka, to wśród najlepiej opisanych występują: funkcja
regulacji pola polityki i otoczenia polityki (odpowiadająca za tworzenie zasad i procedur walki,
współpracy i kompromisów, a także wpływu na rzeczywistości przenikające
politykę, a więc sferę społeczną, ekonomiczną czy międzynarodową), funkcja
integracyjna (tworzenia i utrzymywania spójności na różnych poziomach), funkcja konfliktotwórcza
(tworzenie pola starcia interesów i wartości, prowadzonego w ramach wytworzonych
uprzednio procedur), funkcja dystrybucyjna (określanie, w jaki sposób
rozdzielane są dobra materialne i niematerialne), funkcja edukacyjna (animowanie postaw, zachowań oraz
propagowanie wiedzy o polityce), funkcja komunikacyjna (wytwarzanie, analiza i dystrybucja informacji). Stosując język metafory, przywołuje się także kolejną
funkcję, a mianowicie funkcję homeostatu życia społecznego. Katalog oczywiście
na tej wyliczance się nie wyczerpuje, jednakże zawarto w niej najważniejsze
elementy. Dysponując definicjami i spisem podstawowych funkcji możemy próbować
odnajdywać pewne wzory we współczesnej, w przeważającym stopniu demokratycznej,
polityce.
Państwo narodowe, organizacje międzynarodowe, firmy globalne, różnego rodzaju
lobby, ugrupowania polityczne, organizacje społeczne, grupy interesu media czy
wreszcie społeczeństwo jako całość pełnią kluczową rolę w grze, a właściwie,
odwołując się do Ulricha Becka, w metagrze — czyli rozgrywce przekraczającej
granice państw, której motorem i celem jest nieustanna walka o szeroko pojętą
władzę. Jednym z wielu elementów łańcucha wielorakich powiązań w ramach tej
metagry jest Polska. Nie sposób abstrahować od historycznego kontekstu,
warunkuje on i określa warunki brzegowe, wpływa na problemy strukturalne i ogranicza narzędzia prowadzenia działań o charakterze politycznym. Pomimo
faktycznej sprzeczności między oglądem rzeczywistości, filozofią rządzenia czy
poglądami na rolę i kształt państwa, istnieje pewien związek między tym, co
działo się w Polsce od obalenia komunizmu do 2015 roku (kiedy to miało miejsce
jednoznaczne zwycięstwo obozu Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich i parlamentarnych), a tym co dzieje
się od nieco ponad dwóch lat. Pomimo faktu, że w rytualnym konflikcie dwie
strony odsądzają się od czci i wiary nie sposób nie docenić sukcesów ćwierćwiecza, w którym zbudowaliśmy
relatywnie sprawne i bogate (w odniesieniu do sytuacji startowej) państwo. Tak
samo jak nie da się nie zauważyć pakietu prospołecznych reform (inna sprawa, na
ile się z ich treścią zgadzamy) wprowadzonych po 25 października 2015,
konserwatywnego zwrotu w kierunku polityki w centrum stawiającej rodzinę, uczynienia zadość uczuciom patriotycznym dużej
części Polaków, materializacji bliskiego sojuszu z USA czy też stworzenie
pierwszej realnej w III RP strategii gospodarczej, której prymarnymi wskazaniami
są reindustrializacja, innowacja, ekspansja gospodarcza krajowych firm i budowa
dobrobytu społecznego trochę na wzór polityki ordoliberalnej w Niemczech do II
wojnie światowej.
Te działania stanowią pakiet, ponieważ wychodzi się z założenia, że brak rewolucji kulturowej i obyczajowej w połączeniu z rozwojem
zrównoważonego kapitalizmu jest tym, co przyniesie Polsce długoterminowy sukces
przy zachowaniu pokoju społecznego. Są to założenia nieortodoksyjne, gdyż Polska
nie ma inklinacji ku podążaniu za wskazaniami spadkobierców rewolty lat 60. i 70., jaka miała miejsce na Zachodzie, gdyż byliśmy wtedy w zupełnie innym
miejscu. Drugi filar tej strategii, a zatem ten odnoszący się do sfery społeczno — gospodarczej, jest w przypadku naszego kraju aż nader oczywisty. Co więcej,
łączy się z pierwszym — zanim pozwolimy sobie na awangardę kulturową (o ile w ogóle sobie pozwolimy), to najpierw się wzbogaćmy. A procesowi bogacenia się
rewolucja może tylko zaszkodzić. Zmiany kulturowe, obyczajowe, ewolucja stylu
życia dzieją się i tak. Pozwolenie, by szły one swoim tempem i skupienie się na
gospodarce zdają się być rozsądnym wyjściem z sytuacji. Co więcej, wbrew
serwowanej przez przeciwników rządu tezie o końcu demokracji, jest dokładnie
odwrotnie. Upodmiotowienie olbrzymiej części społeczeństwa, która przez
większość trwania III RP podmiotem absolutnie się nie czuła jest bowiem hiperdemokratyczne. W tym przypadku polityka z pewnością pełni zdrową rolę
równoważenia systemu społecznego, jest homeostatem.
W tym miejscu warto na bazie kilku konkretów prześledzić kręte i przeplatające
się ścieżki trzech uznanych za bazowe definicji polityki: troski o dobro
wspólne, artykulacji i gry interesów oraz walki o władzę i wywieranie wpływu.
Jak pisał jeden z bardziej interesujących myślicieli w obszarze nauk
społecznych, Immanuel Wallerstein (notabene neomarksista), ideologią dominującą w świecie krajów rozwiniętych od czasów rewolucji francuskiej był centrowy
liberalizm. Odnajdując w tej konstatacji pokaźne ziarno prawdy, stawiam tezę, że
podstawowym dylematem w wymiarze międzynarodowym, jaki stoi przed Polską i podobnymi jej krajami, jest dylemat liberalizmu indywidualistycznego
(klasycznego) kontra totalitarnego. Nie są to kategorie powszechnie obecne w naukach o polityce, ale sądzę, że nie stoją z nimi w sprzeczności. Definicje polityki nakładają się na przedstawiony dylemat.
Liberalizm indywidualistyczny jest tu rozumiany jako liberalizm klasyczny, z szerokim zakresem wolności negatywnej („od") i promowaniem przede wszystkim
swobody działań oraz słynnym „wolność Twojej pięści wyznacza czubek mojego
nosa". Liberalizm totalitarny to uniformizacja, głoszenie ex cathedra, uleganie
złudzeniu technokracji i chęć stworzenia drobiazgowych procedur dla każdej sfery
życia (wedle marksowskiego „wszystko jest polityką"), arbitralna definicja
wolności z automatycznym zestawem inwektyw i lekceważenia dla myślących inaczej.
Pierwszym przykładem jest polityka społeczna rządu Prawa i Sprawiedliwości. Jej
symbolem jest program „Rodzina 500+". Pomysł i realizacja wypływają z filozofii
społecznej solidaryzmu, którą PiS głosi w zasadzie od swojego zarania. Krytyka
tego programu ze strony opozycji parlamentarnej i pozaparlamentarnej była od
początku mieszanką gry interesów, walki o władzę oraz totalitarnej (lewicowej)
wersji liberalizmu. Pojawiały się wewnętrznie sprzeczne głosy ze strony
niby-liberalnych Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej. Program miał być nie do
udźwignięcia przez budżet (rekordowy przyrost długu publicznego w najnowszej
historii Polski miał miejsce za rządów Donalda Tuska, który nie potrzebował do
tego celu programów socjalnych, doskonale radził sobie w oparciu o inne metody, a dochody budżetowe radośnie uszczuplały skutki afer: VAT-owskiej i paliwowej), a jednocześnie istniała konieczność rozszerzenia go na pierwsze dziecko
niezależnie od kryterium dochodowego (czyli na każde dziecko, to wersja PO),
tudzież "urealnienia" i uzależnienia od statusu zawodowego rodziców
(faworyzowani mieli być ci pracujący, to wersja Nowoczesnej). Przedstawiciele
opozycji socjaldemokratycznej negowali istotę 500+ twierdząc (jak Barbara
Nowacka), że jest to „wprawdzie program społeczny, ale o charakterze chadeckim i patriarchalnym". Mówiono też, że lawinowo wzrośnie poziom patologii w rodzinach,
które będą wydawać środki na alkohol i używki. Wszystkie te nacechowane stereotypami (rzekomo zwalczanymi) tezy
zostały sfalsyfikowane (choćby w badaniach Konfederacji Przedsiębiorstw
Finansowych i Instytutu Rozwoju Gospodarczego SGH). Jak to się stało, że nagle
lewica zapomniała o korzeniach i jako priorytet postawiła troskę o kondycję
budżetu? Czyżby przekonał ich nagle „nieludzki, neoliberalny paradygmat
zrównoważonych finansów publicznych"? Już nie powołują się na przykłady
zachodnich państw dobrobytu, Skandynawii czy Francji (mającej dług publiczny na
poziomie 100% PKB, w porównaniu z 55% Polski)? A dlaczego liberałowie
deklarowali, że Programu 500+ na pewno nie zlikwidują, a wręcz rozszerzą?
Obudziła się w nich wrażliwość socjalna?
Drugim kontekstem, jaki chciałbym
przytoczyć, jest coś, co dla wielu ma wyłącznie kontekst krajowy, jednakże w rzeczywistości sięga znacznie dalej. Chodzi tu o rzekome zagrożenie falą
nacjonalizmu, czy wręcz faszyzmu mającej jakoby zalewać Polskę. Dla tych, którzy
tego nie widzą, serwuje się złowieszcze „w latach 30. w Niemczech też nie
widzieli". Problem polega na tym, że trzeba umieć oddzielić akademicką dyskusję
od rzeczywistości widzianej we właściwych proporcjach. Na poziomie akademickim w pełni zgadzam się, że nacjonalizm jest ideologią szkodliwą, krótkowzroczną i antyhumanistyczną. Kiedy przechodzimy jednak do rzeczywistości, to krzyczący i alarmujący w zakresie „brunatnej fali" nie bardzo mogą znaleźć poparcie swych
tez w faktach. Przypominam bowiem, że AfD nie jest polską partią, a jej
przedstawiciele nie uzyskali 6 milionów głosów Polaków (13%). Marine Le Pen
również nie dostała się do II tury wyborów prezydenckich w naszym kraju i to nie
od naszego społeczeństwa otrzymała kredyt zaufania w postaci 1/3 głosów wśród
uprawnionych do głosowania. Prawdziwie neonazistowskie marsze odbywały się
ostatnimi czasy w Niemczech (np. w rocznicę śmierci Rudolfa Hessa), a nie w Polsce. Nad Wisłą
ugrupowania narodowe (jak Ruch Narodowy, któremu zresztą do neonazizmu niezwykle
daleko) nie zdobywają niemal żadnego poparcia, a o wejściu do parlamentu mogą
sobie pomarzyć. Za to Partia Razem, która o parlament w wyborach z 2015 się
otarła, reprezentuje nurt dwuznacznie ustosunkowujący się do spuścizny
komunizmu. W Parlamencie Europejskim promowana jest rezolucja broniąca praw
„komunistów oraz innych demokratów", zaś Polskę bez przerwy atakują
parlamentarzyści dopominający się o obronę standardów demokratycznych i miotający absurdalne oskarżenia o „60 tys. faszystów maszerujących ulicami
Warszawy 11 listopada". Jeśli spojrzy się na autora tych słów, Guya Verhofstadta
(będącego szefem frakcji Liberałów i Demokratów!), to widać człowieka odwołującego się do cytatów z Altiero
Spinellego. Nic więc dziwnego, że w swojej retoryce stosuje on sprawdzone na
skrajnej lewicy kalki. Ideowy przechył na lewo, z jakim mamy do czynienia w Parlamencie Europejskim sprawia, że rzeczników autonomii państw i prawa narodów
do samostanowienia jest tam niewielu (nawet na stanowiskach komisarzy mamy
byłych członków partii komunistycznych, a w latach 2004-2014 szefem KE był
niegdysiejszy maoista z Portugalii, Jose Manuel Barroso). Czy wyobrażalne jest,
by na tak eksponowanych stanowiskach w Europie znaleźli się ludzie o rodowodzie
nazistowskim? Nie, i słusznie. Ale trzeba pamiętać, że w imię komunizmu i utopii
lewicowych wymordowano znacznie więcej ludzi niż w imię jakichkolwiek innych
ideologii. W tym kontekście, jeśli mowa o „zagrożeniu faszyzmem" jest
uprawniona, to zdecydowanie bardziej uprawnione jest mówienie o „czerwonej
zarazie".
1 2 Dalej..
« Politologia (Publikacja: 10-12-2017 )
Paweł LeszczyńskiPochodzi z Radomia, od 2010 w Warszawie. Absolwent studiów licencjackich w zakresie socjologii na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz magisterskich z zarządzania w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, student nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 2012-2014 Prezes oddziału warszawskiego stowarzyszenia Studenci dla Rzeczypospolitej, zaś w latach 2014-2016 Prezes Zarządu Głównego tej organizacji, od 2016 Przewodniczący Komisji Rewizyjnej stowarzyszenia. Od lutego 2016 w Gabinecie Politycznym Ministra Energii. Sympatyk demokratycznej centroprawicy oraz idei umiarkowanie konserwatywnych i liberalnych. Liczba tekstów na portalu: 7 Pokaż inne teksty autora Poprzedni tekst autora: Cyniczny pragmatyzm w szatach mesjanistycznych | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 10170 |
|