Złota myśl Racjonalisty: Rzecz jasna ludzie przeczą temu, co oczywiste, i żyją w świecie wyobraźni, w którym teksty biblijne wciąż stanowią doskonałe źródło wiedzy geologicznej i paleobiologicznej. Ale wymaga to ogromnego wysiłku. Przeważająca część wierzących Europejczyków woli wnikać tego typu kwestii, uznając, że religia jest odrębną sferą i że stawia pytania, na które nie znajdzie odpowiedzi żadna z nauk.
Ten esej ma na celu
ukazanie pewnego obrazu, sytuacji, z której każdy kto chce może wyciągnąć własne
wnioski. Obraz jest w oczywisty sposób ciekawy — biedne wciąż Indie i obrońcy
środowiska, oraz ich projekty. Dodam od razu, iż jestem zwolennikiem ekologii,
choć często uważam, iż zajmujące się nią osoby nie zawsze są kompetentne.
Jak
wyglądają Indie? Wiele obszarów przypomina skrzyżowanie zagłębia górnośląskiego z wysypiskiem śmieci. W miastach, obok odciętych murami dzielnic bogaczów można
znaleźć slumsy. Średniej klasy zabudowa to często kamieniczki wznoszone tuż obok
siebie tak, że z okna jednego budynku można dotknąć następnego. Uliczki
pomiędzy takimi budynkami wciśnięte są dodatkowo pomiędzy otwarte rynsztoki,
zastępujące system kanalizacyjny, którego nie ma. Woda w kranach często nie
nadaje się nawet do mycia. Prąd w większości miejsc wyłącza się dość często,
wtedy w uliczkach unosi się huk, bowiem właściciele co bogatszych sklepów
włączają własne prądnice na ropę, zaś trochę biedniejsi podłączają do
zaimprowizowanych agregatów motocykle. Kłębiny spalin unoszą się do
klaustrofobicznie pobudowanych mieszkań, zaś hałas sprawia, iż błąkające się tu i ówdzie święte krowy zaczynają wpadać na przechodniów starających się
przecisnąć pomiędzy zakorkowanymi samochodami i motorami. Na źle utwardzonej
nawierzchni pojawiają się większe niż zazwyczaj kałuże krowiego moczu,
mieszające się z ludzkimi odchodami, jako że wiele domów nie ma własnych toalet,
zaś publiczne pisuary są często do pół metra zalane cuchnącymi substancjami. Ich
lokalizacja jest niezbyt subtelna, często każdy idący na zakupy może podziwiać
od tyłu rzędy odlewających się mężczyzn. Takie obrazki można ciągnąć w nieskończoność...
Jest
też druga strona medalu. Delhi jeżdżące na gaz jako jedna z nielicznych
metropolii świata. Skutecznie zrezygnowanie z opakowań plastikowych w wielu
stanach Indii i zastąpienie ich materiałowymi opakowaniami i wiele innych,
zupełnie niezwykłych przedsięwzięć wprowadzanych całościowo, bez żadnych
kompromisów.
Gdy 5
czerwca 2011 roku udawałem się do futurystycznego, obdarzonego wspaniałą
architekturą India Habitat Center w Delhi, po drodze pozdrowił mnie ogrodnik w obszarpanym ubraniu, życząc mi szczęśliwego Dnia Środowiska. W ten sposób
dowiedziałem się, iż mamy właśnie Światowy Dzień Środowiska, co tłumaczyło pokaz
filmów o środowisku wraz z omówieniem ich przez ekologów, na co właśnie się
udawałem.
W sali
zgromadziło się grono młodych ekologów, kształconych w Mumbaju, pochodzących z bogatych rodzin, dzięki czemu mogących sobie pozwolić na tak niepraktyczne
studia. Owi młodzi ludzie, mówili ze swadą i bardzo interesująco. Widownia bez
wyjątku składała się z przedstawicieli klasy średniej. Nikogo z biedniejszych
delhijczyków nie byłoby stać na to, by w ten sposób spędzać wieczór, wszyscy
jeszcze pracowali, najczęściej w małych, zupełnie nieekologicznych klitkach,
albo też starali się odpocząć z rodzinami. Zanim zobaczyliśmy film, jeden z ekologów omówił pokrótce aferę korupcyjną związaną z projektem oczyszczania
płynącej przez stolicę kraju, wielkiej rzeki Jamuny. Choć władowano w to masę
pieniędzy, nie widać było żadnych efektów. Aby uzmysłowić skalę problemu,
poprosił tych z sali, którzy widzieli choć raz Jamunę, aby podnieśli rękę. Ku
mojemu zdumieniu okazało się, iż całkiem spora grupa mieszkańców miasta nigdy
nie widziała Jamuny, choć przecina ona miasto na pół i jadą nad nią choćby dwie
linie metra. Wniosek ekologa z tej obserwacji był nader słuszny. Wielu ludzi
fascynuje się ekologią, bo jest modna, ale nie wie, w jakim stanie jest ich
najbliższe środowisko.
Nadszedł czas na film. Nosił on tytuł „Brzegi ciszy" i został zrealizowany przez
Mike’a Pandey’a. Mike Pandey jest zdobywcą wielu prestiżowych nagród i najwybitniejszym indyjskim twórcą filmów ekologicznych.
Wiele z nich wpłynęło na zmianę
nastawienia rządów do zagadnień ochrony zwierząt w ich krajach. Tym razem Mike
wyruszył na wybrzeże Stanu Gudżarat w poszukiwaniu rekinów wielorybich
(Rhincodon typus), czyli największych ryb na świecie, długich na 18 metrów i ważących około 14 ton (zdarzają się większe osobniki). Owi imponujący
przedstawiciele rekinowatych nie zjadają małych statków, lecz odżywiają się
planktonem i nektonem (skorupiaki, drobne ryby pelagiczne, głowonogi). Są zatem
zupełnie niegroźne dla ludzi. Film Mike’a zaczyna się od jego wspomnień
dotyczących wód Morza Arabskiego pełnych tychże imponujących zwierząt, którymi
zachwycał się w dzieciństwie. Niestety, gdy wrócił na wybrzeże graniczącego z Pakistanem stanu po wielu latach, nie odnalazł ani jednego rekina wielorybiego.
Rozwiązanie zagadki znalazł w końcu w wiosce rybackiej, gdzie wielka ryba leżała
właśnie na plaży i była oprawiana przez rybaków. Idąc tym tropem, filmowiec
wyruszył łodzią wraz z rybakami, aby udokumentować polowanie na giganta. Przy
okazji dowiedzieliśmy się, iż gudżarackie wybrzeże jest jednym z najbiedniejszych regionów Indii, do tego mało romantycznym, gdyż pobudowano tam
też liczne fabryki, niektóre dosłownie nad morzem, posiadające przy tym standard
znany z XIX wieku.
Okazało
się, iż niemający czego łowić poza sezonem rybacy opracowali technikę polowania
na rekina wielorybiego, który wcześniej odławiany był bardzo sporadycznie dla
tranu, stanowiącego co najwyżej jedną dziesiątą masy zwierzęcia. Ową nową
technikę poznaliśmy w akcji. Potrzeba trzech łodzi, baryłek z powietrzem (od
nich zaczęto w Gudżaracie nazywać rekina wielorybiego "baryłką) i wielkiego,
żelaznego haka. Trzeba przy tym wypłynąć dość głęboko w ocean, co przy wielkich
falach jest nieraz wyzwaniem dla załóg maleńkich, wiosłowych łodzi. Żerujący
rekin pływa zazwyczaj tuż przy powierzchni, nie ucieka też, gdy coś do niego
podpływa, nie mając w genach behawioru wbudowanej reakcji na zagrożenia. Starczy
się do niego zbliżyć i wbić hak. Dopiero wtedy następuje najbardziej
niebezpieczna część połowu. Ryba oczywiście zanurza się w wodzie i stara się
zerwać z uwięzi, co jest ogromnym zagrożeniem dla rybaków. Do tego potrzebne są
baryłki i więcej łodzi.
Ujrzeliśmy ten cały proces, po czym rybacy przywlekli swoją zdobycz, holując ją
na linach, z wyrazem ogromnej dumy na twarzach. Prawie nagie dzieci i żony w barwnych sari z byle jakiego materiału powitały ojców i mężów z ogromną
radością. Łodzie, które pokazano w filmie, minęły też wracając średniej
wielkości port, nie kryjąc wcale swojego łupu (co i tak byłoby niemożliwe),
pomimo, że w Indiach od 1976 roku rekin wielorybi jest gatunkiem chronionym.
Gdy
film skupił się na dzieciach wesoło skaczących po krwawiącej, na poły jeszcze
żywej rybie, komentator w filmie ciągnął swoją opowieść. Oto okazuje się, iż za
kilo rekina płaci się rybakom tylko 1,40 rupii, czyli na nasze — 10 groszy. W obrocie handlowym cena wzrasta nawet czterdziestokrotnie. Nic tylko rwać włosy z głowy… Zanim jednak wyrwałem ich pierwszą garść, przypomniałem sobie, iż w dużo
droższym od wybrzeża Gudżaratu Delhi wielu ludzi zarabia 3000-5000 rupii
miesięcznie. Tymczasem do sprzedaży w przypadku rekina wielorybiego jest jakieś
8-10 ton oraz tran, który stosuje się głównie do konserwacji łodzi oraz do
doświetlania domów (nawet jak ktoś ma energię elektryczną, to nie zawsze).
Dzieli się to na kilkanaście osób, ale i tak na około 1000 rupii każdy może
liczyć. Mike doliczył się 6 takich połowów w ciągu jednego dnia.
Jeśli
chodzi o przebitkę cenową, to w Indiach zbyt ryb jest bardzo ograniczony. Dla
hinduistów są one nieczyste i tylko niższe (czyli też biedniejsze) kasty je
jedzą. Ujrzeliśmy zatem manufaktury, gdzie pocięte jeszcze w morzu na drobne
fragmenty rybie mięso mieszano z dowiezionymi blokami lodu, niektóre zaś z solą.
Później pakowano to wszystko na żaglowe statki, z rodzaju tych, które często
jeszcze pływają po Morzu Arabskim. Tym razem nie miały one dotrzeć do Półwyspu
Arabskiego, lecz aż do tzw. Indochin, gdzie mieszka najwięcej chętnych na mięso
rekina wielorybiego. Informacje natury ekonomicznej przedstawiam ja, nie było
ich w filmie (poza niską ceną płaconą rybakom).
Przyznam, że wracałem z tego filmu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony
arcyciekawy, zagrożony gatunek (na szczęście występuje nie tylko w Indiach),
oraz filmowiec — ekolog, który posługując się jedną, prostą kamerą przygotował
świetny materiał. Z drugiej nie rozumiejące niczego dzieci skaczące po zdobyczy
ojców (choć może powinny być w szkole) i ich matki niosące tran do domu w dzbanach umieszczonych na głowach, jak to się w Indiach dzieje. No i jeszcze z trzeciej strony, indyjska klasa średnia, zaszyta w swoich rezydencjach,
poruszająca się po Delhi samochodami z szoferami, jako główny tym razem odbiorca
filmu. „Brzegi ciszy" zrealizowane zostały w języku angielskim, przy wsparciu
brytyjskim, my również w sali Habitatu rozmawialiśmy tylko w tym języku, niezrozumiałym na tym poziomie dla niskiej kasty rybaków z Gudżaratu.
Prezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów. Historyk sztuki, poeta i muzyk, nieco samozwańczy indolog, muzykolog i orientalista. Publikuje w gazetach „Akant”, „Duniya” etc., współtworzy portal studiów indyjskich Hanuman, jest zaangażowany w organizowanie takich wydarzeń, jak Dni Indyjskie we Wrocławiu.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.