Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
205.013.569 wizyt
Ponad 1064 autorów napisało dla nas 7362 tekstów. Zajęłyby one 29015 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy Rosja użyje taktycznej broni nuklearnej?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 15 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Autorytety umacniają władzę. Ich zniewalająca siła zmniejsza krytycyzm na tyle, że niektórzy uznają czyjś autorytet wbrew racjom swojego rozumu, przystosowując się do opinii otaczających ludzi. Są to autorytety - nazwałabym urzędowe."
« Felietony i eseje  
O melancholii, śmierci i bogactwie życia [1]
Autor tekstu:

Tłumaczenie: Andrzej Szwatoński

Żyjemy w złowrogich czasach. Warstwa ozonowa jest w bardzo złym stanie. W przeciągu najbliższych dekad będziemy musieli stawić czoło poważnej oceanicznej powodzi. Niebawem doprowadzimy do zagłady setek wspaniałych gatunków zwierząt. Wkrótce nasze lasy będą tak beznamiętne jak brukowana droga. Co więcej, jesteśmy na skraju nowej zimnej wojny.

Istnieje jednak inne zagrożenie, prawdopodobnie tak samo niebezpieczne. Staramy się wyeliminować ważny czynnik kulturowy, muzę, która stoi za sztuką, poezją i muzyką. Unicestwiamy melancholię.

Niedawne badanie opinii publicznej przeprowadzone przez Pew Research Center pokazuje, że prawie 85 procent Amerykanów wierzy, że są bardzo szczęśliwi albo przynajmniej umiarkowanie szczęśliwi. Środowisko psychologów jest obecnie zaaferowane nową specjalizacją, psychologią pozytywną, której celem jest szukanie sposobów podniesienie poczucia szczęścia poprzez zwiększanie przyjemności i zaangażowania, a także nadawanie sensu życiu. Psychologowie uprawiający nowy rodzaj terapii są liderami w nowatorskiej dziedzinie nauki, nauce o szczęściu. Czołowi wydawcy biorą przykład z biznesu poradnikarskiego i drukują tysiące książek uczących, jak być szczęśliwym. Lekarze mają w ofercie szeroki wybór leków, które mogą na zawsze wyeliminować depresję. Doprawdy wygląda na to, że czeka nas wiek prawie całkowitego zadowolenia, nowy wspaniały świat nieustającego powodzenia, radości bez zmartwień, szczęśliwości bez żadnej kary.

Dlaczego większość Amerykanów jest gotowa tak ochoczo odciąć zasadniczą część swojego serca i wyrzucić ją jako niepotrzebną? Co mamy zrobić z tą obsesją szczęścia wśród Amerykanów, obsesją, która może doprowadzić do nagłego zniknięcia twórczego impulsu, i która może skutkować kataklizmem tak strasznym jak ten zwiastowany przez globalne ocieplenie, zanieczyszczenie środowiska naturalnego i rozprzestrzenianie broni jądrowej? Co kieruje tym szaleńczym i rozpaczliwym pędem ku samozadowoleniu?

To deklarowane powszechnie szczęście nie może być prawdziwe. Jakim sposobem tak wielu ludzi może być szczęśliwych, kiedy dookoła tyle spraw nękających naszą planetę — nie tylko tych powszechnych i zwiastujących apokalipsę problemów globalnych, ale także konkretnych trudności, które przyprawiają o irytację i komplikują naszą codzienną egzystencję: problemów finansowych i sprzeczek małżeńskich, przytłaczającej pracy i samotnych poranków? Mamy uwierzyć, że czterech na pięciu Amerykanów może czuć się usatysfakcjonowanymi pośród tych wszystkich zgryzot? Może niektórzy kłamią, albo po prostu boją się odpowiadać szczerze żyjąc w kulturze, dla której status quo jest największą rozkoszą? Czy nie powinniśmy podchodzić z rezerwą wobec tych statystyk? Co więcej, czy nie powinniśmy obawiać się o naszą kulturę, która przywiązuje tak maniakalną wagę do osiągania szczęścia? Czy nie powinniśmy obawiać się, że to fanatyczne dążenie do uciech i radości prowadzi do życia niepełnego i jednowymiarowego, do beznamiętnej, zmarnowanej i mechanicznej egzystencji?

Boję się jednego — że nadmierne przywiązywanie wagi do szczęścia kosztem smutku, które dominuje w kulturze amerykańskiej, może być niebezpieczne i może skutkować bezrefleksyjnym odsunięciem na bok ważnej części pełnowymiarowego życia. Martwię się także tym, że pożądanie tylko szczęścia w świecie bez wątpienia tragicznym prowadzi do nieautentyzmu, do pojawienia się nierealistycznych abstrakcji, które ignorują konkretne sytuacje. Niepokoją mnie wreszcie wysiłki naszego społeczeństwa, które chce wymazać melancholię z pamięci. Czy bez poruszenia duszy nasza wspaniała wieża tęsknoty nie legnie w gruzach? Czy nasze serca nie zaprzestaną odgrywać swojej przejmujących symfonii?

Moje obawy wyrastają z podejrzenia, że wśród Amerykanów dominuje wyobrażenie szczęścia, które prowadzi do beznamiętności. Ten rodzaj szczęścia zdaje się lekceważyć wartość smutku. Co więcej, ten rodzaj domniemanej radości, wydaje się sprzyjać ignorancji na temat trwałości życia oraz zasadniczej różnicy między agonią a ekstazą, przygnębieniem a wzburzeniem. Usiłując zapomnieć o smutku i o jego integralnym miejscu we wspaniałym rytmie kosmosu, ten rodzaj szczęścia sugeruje, że chandra jest stanem nienormalnym, który powinien być wyklęty jako oznaka słabości woli lub usunięty z pomocą małej różowej pigułki.

Nie neguję radości w ogóle. Na przykład nie kwestionuję oszałamiającego entuzjazmu, który pojawia się nagle podczas długotrwałego cierpienia. Nie martwi mnie ten trudno osiągalny spokój, który przychodzi wraz z długim rozmyślaniem o problemach świata. Nie krytykuję tej błogości, która pojawia się i wzrasta wraz z tym, jak pomagamy cierpiącym. Nie mam także romantycznych złudzeń odnośnie depresji klinicznej. Zdaję sobie sprawę, że jest wiele zagubionych dusz, które potrzebują leczenia, aby nie zabiły siebie, albo nie skrzywdziły swoich przyjaciół i rodzin. Nie podważam sensu terapii farmakologicznych względem ludzi dotkniętych poważną depresją, albo osób z zaburzeniami biochemicznymi — terapia może sprawić, że ich życie będzie znośniejsze.

Jednakże zastanawiam się, dlaczego dzisiaj tak wielu ludzi doświadczających melancholii zażywa tabletki tylko po to, aby zmniejszyć cierpienie. Oczywiście istnieje subtelna granica między tym, co nazywam melancholią a tym, co społeczeństwo określa mianem depresji. Uważam, że tym, co odróżnia obie, jest stopień natężenia. Obie formy są bardziej lub mniej przewlekłym smutkiem, który prowadzi do trwałego niepokoju, a co za tym idzie — natarczywym wrażeniem, że coś jest z tym światem nie w porządku, że jest on miejscem przesiąkniętym cierpieniem, głupotą i złem. Depresja w obliczu tego niepokoju (przynajmniej ja tak to widzę) powoduje apatię, letarg zbliżony do całkowitego paraliżu, niezdolność do odczuwania czegokolwiek w jakikolwiek inny sposób. Dla odmiany melancholia w odniesieniu do tego samego lęku skutkuje silnymi emocjami: niepokojem serca, który prowadzi do aktywnego kwestionowania status quo, czy nieustanną tęsknotą do poszukiwania nowych sposobów istnienia i postrzegania.

Nasza kultura wydaje się mylić obie przypadłości, tym samym traktuje melancholię jako stan nienormalny, nikczemne zagrożenie dla wszechogarniającego wyobrażenia szczęścia — szczęścia jako natychmiastowej satysfakcji, szczęścia jako powierzchownej wygody, szczęścia jako biernego zadowolenia. Oczywiście zaraz pojawia się pytanie: Kto nie chciałby zakwestionować tej wydmuszki, tej ułudy szczęścia? Czy my wszyscy późno w nocy, kiedy jesteśmy najbardziej szczerzy sami ze sobą, nie przeciwstawiamy się tak płytko rozumianemu szczęściu? Większość pewnie tak, ale czy niemożliwym jest, aby wielu z nas dało się uwieść tej powierzchowności nie zdając sobie z tego sprawy? Czyż niektórym z nas nadzieja na ziszczenie się amerykańskiego snu nie poprzewracała tak bardzo w głowach, że uwierzyli, iż jedynym naszym celem na ziemi jest szczęście? Czyż nasze nieświadome zamiłowanie do szczęścia i przedkładanie go ponad smutek nie sprowadza naszego życia do jednego wymiaru: do rozkoszy bez bólu, do pogodnego popołudnia bez ciemności nocy?

Odnoszę wrażenie, że większość z nas została wyrolowana przez to amerykańskie szaleństwo odnośnie szczęścia. Możemy wierzyć, że prowadzimy naprawdę uczciwe życie, kiedy w rzeczywistości zachowujemy się tak przewidywalnie i sztucznie jak roboty, popadając łatwo w konwenanse i odgrywając „szczęście". Zostaliśmy oszukani, pozbawieni możliwości interakcji ze wspaniałym, żyjącym kosmosem, jego rozświetlonym mrokiem, jego zatrważającym pięknem.

Amerykański sen o szczęściu może być koszmarem. To co uchodzi za szczyt błogości może równie dobrze być dystopią marnego uśmieszku. Nasze zamiłowanie do szczęścia sugeruje złowrogą nienawiść do wszystkiego, co rośnie, kwitnie a potem umiera. Nie chciałbym, abyśmy pewnego ranka przebudzili się i żałowali tego, co zrobiliśmy w imię beztroskiej przyjemności. Nie chciałbym, abyśmy pewnego dnia zwlekli się z naszych łóżek i aby okazało się, że okolica, po której się przechadzamy została ogołocona z uroczych, samotnych dróżek i okazałych, opuszczonych hoteli zajmowanych przez na wpół oszalałych geniuszy, piszących obłąkańcze wiersze. Nie chciałbym, aby otrzeźwienie przyszło za późno.

30. listopada 1820 roku, kiedy pomarańczowa jesień spadła już na ziemię i przegniła się w zimową breję, John Keats, cierpiący na gruźlicę, która zabiła jego matkę i brata Toma, zasiadł do szkicowania listu do swojego przyjaciela Charlesa Browna. To był jego ostatni list, o którym wiemy. Między kolejnymi napadami strasznego kaszlu — kaszlu, który zabarwił jego język krwią — Keats napisał to zadziwiające zdanie: „Ciągle nawiedza mnie myśl, że moje prawdziwe życie już przeminęło, a teraz wiodę życie pośmiertne." W wieku 25 lat, kiedy powinien rozwijać skrzydła, rozkoszować się miłością, śpiewem skowronków latem i ślicznymi dziewczynami, Keats czuł się już wtedy trupem. Wydawało się mu, że znajduje się jakby w grobie i dlatego też zwrócił się ku dniom minionym, jedynemu świadectwu postaci, której historia już się zakończyła. Taki właśnie był, komponujący wspomnienia, patrzący na świat oczami martwego człowieka.

Kiedy Keats miał ledwie dziewięć lat, jego ojciec spadł z konia i zmarł następnego dnia. Kilka lat później, u jego matki rozpoznano gruźlicę. Chociaż Keats opiekował się nią gorliwie, spędzając przy niej całe dnie i noce, gotując i czytając dla niej, zmarła w 1810 roku, kiedy miał 15 lat. Przydzielono mu opiekuna, a niedługo później zabrano go z ukochanej szkoły z internatem i oddano na ucznia aptekarza. Praca okazała się nużąca, ale jednocześnie Keats, w wieku późnej adolescencji, odkrył w sobie rozmiłowanie do wspaniałej poezji, zwłaszcza liryki Spensera i Szekspira. Aby skończyć naukę musiał wyuczyć się chirurgii. Dzień w dzień trudził się w szpitalu przepełnionym fetorem i krwią, w którym nie doświadczył niczego poza cierpieniem. Kiedy tylko porzucił chirurgię i zajął się poezją, jego pierwszy poważny poemat, „Endymion", został opublikowany w 1818 roku. Dwa z czołowych wówczas pism literackich zaatakowały utwór za brak wyczucia..

W tym czasie zmarł Tom, brat Keatsa, po długiej i bolesnej chorobie. Kiedy jeszcze żył Tom, Keats poznał miłość swojego życia, Fanny Brawne, i zaręczył się z nią. Jednakże szybko zdał sobie sprawę, że nigdy jej nie poślubi, ponieważ padł ofiarą tej samej choroby, która zabiła członków jego rodziny. Wiedział, że umrze nie zdążywszy zwieńczyć swojej żarliwej miłości.

Mogłoby się wydawać, że życie Keatsa powinno zaszczepić w nim rozgoryczenie, ale mimo własnych problemów pozostał on wielkoduszny. Nie szukał ucieczki w zwyczajowych dla XIX wieku utopiach — chrześcijaństwie lub opium, nie zatracił się w alkoholu ani marzeniach. Chociaż, co niezbyt zaskakujące, poddał się ukłuciu poważnej melancholii (któż by się nie oparł, stając twarzą w twarz z jego nieszczęściami?), niemniej jednak nigdy nie popadł w użalanie się nad sobą czy niepohamowaną rozpacz. Przeciwnie, konsekwentnie przekształcał otaczający go mrok, wyrastający przede wszystkim z jego doświadczeń ze śmiercią, w życiodajne źródło piękna. Świat jest wspaniały, często powtarzał, ponieważ wszystko w nim przemija. Porcelanowa róża nie jest tak piękna, jak ta, która marnieje. Melancholia jest postawą najwłaściwszą wobec przemijającego czasu, jeśli pragnie się dostrzec piękno.


1 2 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Czyn Breivika wyzwala potrzebę mówienia
Syryjskie stygmaty i smoleńskie prawdy

 Zobacz komentarze (6)..   


« Felietony i eseje   (Publikacja: 10-08-2011 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Eric G. Wilson
Profesor literatury angielskiej na Wake Forest University.
 Strona www autora
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 2113 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365