|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje O melancholii, śmierci i bogactwie życia [1] Autor tekstu: Eric G. Wilson
Tłumaczenie: Andrzej Szwatoński
Żyjemy w złowrogich czasach. Warstwa ozonowa jest w bardzo złym stanie. W przeciągu
najbliższych dekad będziemy musieli stawić czoło poważnej oceanicznej
powodzi. Niebawem doprowadzimy do zagłady setek wspaniałych gatunków zwierząt.
Wkrótce nasze lasy będą tak beznamiętne jak brukowana droga. Co więcej,
jesteśmy na skraju nowej zimnej wojny.
Istnieje
jednak inne zagrożenie, prawdopodobnie tak samo niebezpieczne. Staramy się
wyeliminować ważny czynnik kulturowy, muzę, która stoi za sztuką, poezją i muzyką. Unicestwiamy melancholię.
Niedawne
badanie opinii publicznej przeprowadzone przez Pew Research Center pokazuje, że
prawie 85 procent Amerykanów wierzy, że są bardzo szczęśliwi albo
przynajmniej umiarkowanie szczęśliwi. Środowisko psychologów jest obecnie
zaaferowane nową specjalizacją, psychologią pozytywną, której celem jest
szukanie sposobów podniesienie poczucia szczęścia poprzez zwiększanie
przyjemności i zaangażowania, a także nadawanie sensu życiu. Psychologowie
uprawiający nowy rodzaj terapii są liderami w nowatorskiej dziedzinie nauki,
nauce o szczęściu. Czołowi wydawcy biorą przykład z biznesu
poradnikarskiego i drukują tysiące książek uczących, jak być szczęśliwym.
Lekarze mają w ofercie szeroki wybór leków, które mogą na zawsze
wyeliminować depresję. Doprawdy wygląda na to, że czeka nas wiek prawie całkowitego
zadowolenia, nowy wspaniały świat nieustającego powodzenia, radości bez
zmartwień, szczęśliwości bez żadnej kary.
Dlaczego
większość Amerykanów jest gotowa tak ochoczo odciąć zasadniczą część
swojego serca i wyrzucić ją jako niepotrzebną? Co mamy zrobić z tą obsesją
szczęścia wśród Amerykanów, obsesją, która może doprowadzić do nagłego
zniknięcia twórczego impulsu, i która może skutkować kataklizmem tak
strasznym jak ten zwiastowany przez globalne ocieplenie, zanieczyszczenie środowiska
naturalnego i rozprzestrzenianie broni jądrowej? Co kieruje tym szaleńczym i rozpaczliwym pędem ku samozadowoleniu?
To
deklarowane powszechnie szczęście nie może być prawdziwe. Jakim sposobem tak
wielu ludzi może być szczęśliwych, kiedy dookoła tyle spraw nękających
naszą planetę — nie tylko tych powszechnych i zwiastujących apokalipsę
problemów globalnych, ale także konkretnych trudności, które przyprawiają o irytację i komplikują naszą codzienną egzystencję: problemów finansowych i sprzeczek małżeńskich, przytłaczającej pracy i samotnych poranków? Mamy
uwierzyć, że czterech na pięciu Amerykanów może czuć się
usatysfakcjonowanymi pośród tych wszystkich zgryzot? Może niektórzy kłamią,
albo po prostu boją się odpowiadać szczerze żyjąc w kulturze, dla której
status quo jest największą rozkoszą? Czy nie powinniśmy podchodzić z rezerwą
wobec tych statystyk? Co więcej, czy nie powinniśmy obawiać się o naszą
kulturę, która przywiązuje tak maniakalną wagę do osiągania szczęścia?
Czy nie powinniśmy obawiać się, że to fanatyczne dążenie do uciech i radości
prowadzi do życia niepełnego i jednowymiarowego, do beznamiętnej, zmarnowanej i mechanicznej egzystencji?
Boję
się jednego — że nadmierne przywiązywanie wagi do szczęścia kosztem
smutku, które dominuje w kulturze amerykańskiej, może być niebezpieczne i może
skutkować bezrefleksyjnym odsunięciem na bok ważnej części pełnowymiarowego
życia. Martwię się także tym, że pożądanie tylko szczęścia w świecie
bez wątpienia tragicznym prowadzi do nieautentyzmu, do pojawienia się
nierealistycznych abstrakcji, które ignorują konkretne sytuacje. Niepokoją
mnie wreszcie wysiłki naszego społeczeństwa, które chce wymazać melancholię z pamięci. Czy bez poruszenia duszy nasza wspaniała wieża tęsknoty nie
legnie w gruzach? Czy nasze serca nie zaprzestaną odgrywać swojej przejmujących
symfonii?
Moje
obawy wyrastają z podejrzenia, że wśród Amerykanów dominuje wyobrażenie
szczęścia, które prowadzi do beznamiętności. Ten rodzaj szczęścia zdaje
się lekceważyć wartość smutku. Co więcej, ten rodzaj domniemanej radości,
wydaje się sprzyjać ignorancji na temat trwałości życia oraz zasadniczej różnicy
między agonią a ekstazą, przygnębieniem a wzburzeniem. Usiłując zapomnieć o smutku i o jego integralnym miejscu we wspaniałym rytmie kosmosu, ten rodzaj
szczęścia sugeruje, że chandra jest stanem nienormalnym, który powinien być
wyklęty jako oznaka słabości woli lub usunięty z pomocą małej różowej
pigułki.
Nie
neguję radości w ogóle. Na przykład nie kwestionuję oszałamiającego
entuzjazmu, który pojawia się nagle podczas długotrwałego cierpienia. Nie
martwi mnie ten trudno osiągalny spokój, który przychodzi wraz z długim
rozmyślaniem o problemach świata. Nie krytykuję tej błogości, która
pojawia się i wzrasta wraz z tym, jak pomagamy cierpiącym. Nie mam także
romantycznych złudzeń odnośnie depresji klinicznej. Zdaję sobie sprawę, że
jest wiele zagubionych dusz, które potrzebują leczenia, aby nie zabiły
siebie, albo nie skrzywdziły swoich przyjaciół i rodzin. Nie podważam sensu
terapii farmakologicznych względem ludzi dotkniętych poważną depresją, albo
osób z zaburzeniami biochemicznymi — terapia może sprawić, że ich życie będzie
znośniejsze.
Jednakże
zastanawiam się, dlaczego dzisiaj tak wielu ludzi doświadczających melancholii
zażywa tabletki tylko po to, aby zmniejszyć cierpienie. Oczywiście istnieje
subtelna granica między tym, co nazywam melancholią a tym, co społeczeństwo
określa mianem depresji. Uważam, że tym, co odróżnia obie, jest stopień
natężenia. Obie formy są bardziej lub mniej przewlekłym smutkiem, który
prowadzi do trwałego niepokoju, a co za tym idzie — natarczywym wrażeniem,
że coś jest z tym światem nie w porządku, że jest on miejscem przesiąkniętym
cierpieniem, głupotą i złem. Depresja w obliczu tego niepokoju (przynajmniej
ja tak to widzę) powoduje apatię, letarg zbliżony do całkowitego paraliżu,
niezdolność do odczuwania czegokolwiek w jakikolwiek inny sposób. Dla odmiany
melancholia w odniesieniu do tego samego lęku skutkuje silnymi emocjami:
niepokojem serca, który prowadzi do aktywnego kwestionowania status quo, czy
nieustanną tęsknotą do poszukiwania nowych sposobów istnienia i postrzegania.
Nasza
kultura wydaje się mylić obie przypadłości, tym samym traktuje melancholię
jako stan nienormalny, nikczemne zagrożenie dla wszechogarniającego wyobrażenia
szczęścia — szczęścia jako natychmiastowej satysfakcji, szczęścia jako
powierzchownej wygody, szczęścia jako biernego zadowolenia. Oczywiście zaraz
pojawia się pytanie: Kto nie chciałby zakwestionować tej wydmuszki, tej ułudy
szczęścia? Czy my wszyscy późno w nocy, kiedy jesteśmy najbardziej szczerzy
sami ze sobą, nie przeciwstawiamy się tak płytko rozumianemu szczęściu? Większość
pewnie tak, ale czy niemożliwym jest, aby wielu z nas dało się uwieść tej
powierzchowności nie zdając sobie z tego sprawy? Czyż niektórym z nas
nadzieja na ziszczenie się amerykańskiego snu nie poprzewracała tak bardzo w głowach, że uwierzyli, iż jedynym naszym celem na ziemi jest szczęście? Czyż
nasze nieświadome zamiłowanie do szczęścia i przedkładanie go ponad smutek
nie sprowadza naszego życia do jednego wymiaru: do rozkoszy bez bólu, do
pogodnego popołudnia bez ciemności nocy?
Odnoszę
wrażenie, że większość z nas została wyrolowana przez to amerykańskie
szaleństwo odnośnie szczęścia. Możemy wierzyć, że prowadzimy naprawdę
uczciwe życie, kiedy w rzeczywistości zachowujemy się tak przewidywalnie i sztucznie jak roboty, popadając łatwo w konwenanse i odgrywając „szczęście".
Zostaliśmy oszukani, pozbawieni możliwości interakcji ze wspaniałym, żyjącym
kosmosem, jego rozświetlonym mrokiem, jego zatrważającym pięknem.
Amerykański
sen o szczęściu może być koszmarem. To co uchodzi za szczyt błogości może
równie dobrze być dystopią marnego uśmieszku. Nasze zamiłowanie do szczęścia
sugeruje złowrogą nienawiść do wszystkiego, co rośnie, kwitnie a potem
umiera. Nie chciałbym, abyśmy pewnego ranka przebudzili się i żałowali
tego, co zrobiliśmy w imię beztroskiej przyjemności. Nie chciałbym, abyśmy
pewnego dnia zwlekli się z naszych łóżek i aby okazało się, że okolica,
po której się przechadzamy została ogołocona z uroczych, samotnych dróżek i okazałych, opuszczonych hoteli zajmowanych przez na wpół oszalałych
geniuszy, piszących obłąkańcze wiersze. Nie chciałbym, aby otrzeźwienie
przyszło za późno.
30.
listopada 1820 roku, kiedy pomarańczowa jesień spadła już na ziemię i przegniła się w zimową breję, John Keats, cierpiący na gruźlicę, która
zabiła jego matkę i brata Toma, zasiadł do szkicowania listu do swojego
przyjaciela Charlesa Browna. To był jego ostatni list, o którym wiemy. Między
kolejnymi napadami strasznego kaszlu — kaszlu, który zabarwił jego język
krwią — Keats napisał to zadziwiające zdanie: „Ciągle nawiedza mnie myśl,
że moje prawdziwe życie już przeminęło, a teraz wiodę życie pośmiertne." W wieku 25 lat, kiedy powinien rozwijać skrzydła, rozkoszować się miłością,
śpiewem skowronków latem i ślicznymi dziewczynami, Keats czuł się już
wtedy trupem. Wydawało się mu, że znajduje się jakby w grobie i dlatego też
zwrócił się ku dniom minionym, jedynemu świadectwu postaci, której historia
już się zakończyła. Taki właśnie był, komponujący wspomnienia, patrzący
na świat oczami martwego człowieka.
Kiedy
Keats miał ledwie dziewięć lat, jego ojciec spadł z konia i zmarł następnego
dnia. Kilka lat później, u jego matki rozpoznano gruźlicę. Chociaż Keats
opiekował się nią gorliwie, spędzając przy niej całe dnie i noce, gotując i czytając dla niej, zmarła w 1810 roku, kiedy miał 15 lat. Przydzielono mu
opiekuna, a niedługo później zabrano go z ukochanej szkoły z internatem i oddano na ucznia aptekarza. Praca okazała się nużąca, ale jednocześnie
Keats, w wieku późnej adolescencji, odkrył w sobie rozmiłowanie do wspaniałej
poezji, zwłaszcza liryki Spensera i Szekspira. Aby skończyć naukę musiał
wyuczyć się chirurgii. Dzień w dzień trudził się w szpitalu przepełnionym
fetorem i krwią, w którym nie doświadczył niczego poza cierpieniem. Kiedy
tylko porzucił chirurgię i zajął się poezją, jego pierwszy poważny
poemat, „Endymion", został opublikowany w 1818 roku. Dwa z czołowych wówczas
pism literackich zaatakowały utwór za brak wyczucia..
W
tym czasie zmarł Tom, brat Keatsa, po długiej i bolesnej chorobie. Kiedy
jeszcze żył Tom, Keats poznał miłość swojego życia, Fanny Brawne, i zaręczył
się z nią. Jednakże szybko zdał sobie sprawę, że nigdy jej nie poślubi,
ponieważ padł ofiarą tej samej choroby, która zabiła członków jego
rodziny. Wiedział, że umrze nie zdążywszy zwieńczyć swojej żarliwej miłości.
Mogłoby
się wydawać, że życie Keatsa powinno zaszczepić w nim rozgoryczenie, ale
mimo własnych problemów pozostał on wielkoduszny. Nie szukał ucieczki w zwyczajowych dla XIX wieku utopiach — chrześcijaństwie lub opium, nie
zatracił się w alkoholu ani marzeniach. Chociaż, co niezbyt zaskakujące,
poddał się ukłuciu poważnej melancholii (któż by się nie oparł, stając
twarzą w twarz z jego nieszczęściami?), niemniej jednak nigdy nie popadł w użalanie
się nad sobą czy niepohamowaną rozpacz. Przeciwnie, konsekwentnie przekształcał
otaczający go mrok, wyrastający przede wszystkim z jego doświadczeń ze śmiercią, w życiodajne źródło piękna. Świat jest wspaniały, często powtarzał,
ponieważ wszystko w nim przemija. Porcelanowa róża nie jest tak piękna, jak
ta, która marnieje. Melancholia jest postawą najwłaściwszą wobec przemijającego
czasu, jeśli pragnie się dostrzec piękno.
1 2 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 10-08-2011 )
Eric G. Wilson Profesor literatury angielskiej na Wake Forest University. Strona www autora
| Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 2113 |
|