Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.444.466 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 700 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
(..) żadna z metod poznawczych stosowanych w celu uzasadnienia wiary w tezy supernaturalistyczne nie jest adekwatna do tego celu.
 Filozofia » Teksty źródłowe » Nietzsche

Dusza dostojna [1]
Autor tekstu: Fryderyk Nietzsche

Tłumaczenie: Stanisław Wyrzykowski

Poza dobrem i złem

1.

Określenie „człowiek", wszelkie wywyższenie tego typu, było dotychczas dziełem społeczeństw arystokratycznych. I tak będzie po wszystkie czasy, bo tylko takie społeczeństwa wierzą w długą drabinę hierarchii społecznej, wierzą w różnice zachodzące między wartością tego i owego człowieka, a niewolnictwo — w jakimkolwiek znaczeniu — uważają za rzecz potrzebną. Bez patosu dystansu, który bierze początek z głębokiego rozdziału warstw społecznych, który jest następstwem nieustannego rozglądania się i patrzenia z góry, patrzenia właściwego kastom władającym w stosunku do swych poddanych i narzędzi, i wynikiem ciągłego ćwiczenia w posłuszeństwie i rozkazywaniu, w spychaniu i odpychaniu — nie mógłby się rozwinąć ów inny, tajemniczy patos, nie mogłoby wzróść owo pożądanie coraz to nowego rozprzestrzeniania dystansu w dziedzinie własnej duszy i wykształcenia, coraz to wyższych, niezwyklej­szych, odleglejszych, ku wszelkim dalom i prze­strzeniom wzmożonych stanów duszy; krótko mówiąc, nie byłoby możliwe wywyższenie typu „człowiek", nie mogłoby się odbywać nieustające „przezwyciężanie człowieka w sobie samym". Ostatnie słowa są formułą moralną, którą się posługuję w znaczeniu o wiele wyższym. Niezawod­nie: badając genezę społeczeństw arystokratycz­nych (które są podstawą każdego wywyższenia typu „człowiek"), niepodobna się oddawać humanitarnym złudzeniom; prawda jest surowa. Bez ogródek przeto powiedzmy sobie: oto w jaki sposób dotychczas poczynała się na ziemi wszelka wyższa kultura! Oto ludzie z jeszcze nie wypaczoną naturą, barbarzyńcy w całej pełni straszliwego znacze­nia tego słowa, drapieżnicy, władający jeszcze ni­czym niezłamaną siłą woli i pożądaniem potęgi, rzucali się na słabsze, spokojniej­sze i bardziej uspołecznione rasy, zajmujące się handlem lub chowem by­dła, albo też na stare, przeżyte kultury, których ostatki siły życiowej dogasały w świetnych bla­skach przeduchowienia i zepsucia. W początkach, kasta najdostojniejsza i kasta barbarzyńców to jedno; przewaga barbarzyńców polegała nie tyle na sile fizycznej, co w pierwszym rzędzie na sile duchowej — byli oni „pełniejszymi ludźmi" (co na każdym stopniu rozwoju jest równoznaczne z „pełniejszymi zwierzętami").

2.

Korupcja jest oznaką, że w dziedzinie in­stynktów grozi anarchia, i że podwaliny afektów, które nazywamy „życiem", uległy wstrząśnięciu: korupcja różne może mieć odcienie, za­leżnie od formy życiowej, w której się przejawia. Jeżeli, na przykład, jakaś arystokracja, tak jak to uczyni­ła arystokracja francuska w początkach rewolucji, z wykwintnym wstrętem odrzuci precz swe przywi­leje i złoży siebie samą w ofierze wyuzdaniu swego poczucia moralnego, to taki czyn jest korupcją: a ­właściwie był to tylko epilog trwającej od wieków korupcji, dzięki czemu arystokracja francuska wy­zbyła się swych praw klasy przodującej i zniżyła się do roli funkcji w stosunku do władzy królewskiej (a w końcu stała się wyłącznie jej ozdobą i błyskotką). A przecież istotną cechę dobrej i zdrowej arysto­kracji stanowi poczucie, że nie jest ona fikcją (czy to władzy królewskiej czy gminowładztwa), lecz sensem i najwyższą racją ich istnienia, że może prze­to z czystym sumieniem przyjmować ofiarę mnóstwa ludzi, którzy dla niej muszą być ukróceni i zepchnięci do rzędu ludzi niezupełnych, do rzę­du niewolników i narzędzi. Jej zasadniczą wiarą musi być przeświadczenie, że społeczeństwo nie powinno istnieć dla społeczeństwa, lecz po to tyl­ko, aby być podwaliną i rusztowaniem, po którym wyborowy gatunek istot ludzkich może wznieść się do swo­ich wyższych zadań i — ogólniej mówiąc — na po­ziom wyższego istnienia, na podobieństwo owych tęskniących do słońca pnączy z Jawy ­(zwą je sipo matador), które tak długo i tak często oplatają swymi ramionami dęby, że aż wreszcie, wysoko nad nimi, ale na nich wsparte, mogą rozchylić swe korony i ukazać się w przepychu swego szczęścia.

3.

Unikać nawzajem wszelkiej krzywdy, przemocy i wyzysku, wolę swą stawiać na równi z wolą dru­giego: takie postępowanie, w najpospolitszym ro­zumieniu rzeczy może się stać, jeśli chodzi o stosunki między jednostkami, kwestią dobrych obyczajów, jeżeli są ku temu wa­runki (to znaczy, jeżeli jednostki te przedstawiają istotne podobieństwo co do sił i wartości i jeżeli wchodzą w skład tego samego społecznego ciała). Przyznając jednak tej zasadzie szersze znaczenie, lub, co więcej, czyniąc z niej zasadnicze założenie i warunek istnienia społeczeństwa, spostrzega się natychmiast czym w gruncie rzeczy jest owa zasada: jest oto wolą, mającą na celu zaprzeczenie życia, jest zasadą rozkładu i upadku! Nad tym należy się bardzo głęboko zastanowić, nie dając do siebie przystępu żadnym czułostko­wym słabostkom, bowiem życie samo w sobie nie jest ni­czym innym jak przywłaszczeniem, krzywdzeniem, przezwyciężaniem wszystkiego, co obce i słabe, uciskiem, srogością, narzucaniem własnych form, pochłanianiem, a już bardzo łagodnie rzecz bio­rąc, co najmniej wyzyskiem — lecz po co posługi­wać się ustawicznie właśnie takimi słowy, które od wieków noszą na sobie oszczercze piętno? Otóż, owo ciało społeczne, w zakresie którego jednostki mogą między sobą postępować jak równi z rów­nymi — a taki przypadek przyjęliśmy powyżej, bo tak dzieje się w łonie każdej zdrowej arystokracji, ­owo ciało, jeżeli jest zdrowe, nie zaś obumierające, musi w stosunku do innych ciał społecznych czy­nić to wszystko, czego wystrzegają się w stosunku do siebie jednostki w skład jego wchodzące, musi być ucieleśnioną wolą potęgi, musi rosnąć, szerzyć się, odpychać i przyciągać, dążyć do uzyskania przewa­gi — nie z jakichkolwiek pobudek moralnych, czy niemoralności, lecz dla tego, że żyje i że życie jest wolą, której celem jest potęga. Lecz może w żadnym innym punkcie nie jest tak trudno trafić do ogól­nego przeświadczenia Europejczyków, jak w tym właśnie; wszędzie marzenia — i to nawet pod płasz­czykiem nauki — o przyszłych ustrojach społecz­nych, pozbawionych „cech wyzysku". W moich uszach brzmi to tak, jak gdyby ktoś obiecywał wy­naleźć życie pozbawione wszelkich funkcji orga­nicznych. „Wyzysk" nie jest cechą zepsutego, czy też niedoskonałego, pierwotnego społeczeństwa: jest on częścią istotną wszystkiego, co żyje, jako jego ograniczona, zasadnicza funkcja; jest wynikiem właściwego pożądania potęgi, a to znowu jest po prostu żądzą życia. Przypuśćmy, że jako teoria, takie pojmowanie rzeczy jest czymś nowym, ale w rzeczywistości potwierdza je historia wszech czasów; jest to bowiem zasadniczym objawem życia po wszystkie czasy! — przecież na tyle trzeba być względem siebie uczciwym! ­

4.

W wędrówce pośród mnóstwa wytworniejszych i mniej wytwornych zasad moralnych, które do­tychczas panowały na Ziemi, lub na niej panują, zauważyłem, iż regularnie powtarzają się pewne rysy, i to nierozdzielnie ze sobą połączone: ostatecznie wykryłem dwa zasadnicze typy i zasadniczą tych typów różnicę. Oto, istnieje moralność władców i moralność niewolników, i niezwłocznie dodaję, że we wszystkich wyższych i bardziej złożonych kulturach napotkać można usiłowania połączenia tych dwu moralności, lub, co jeszcze częściej się zdarza, że zachodzi ich pomieszanie i obustronne niezrozumienie, kończące się ostrym między nimi starciem — i to nawet w jednym i tym samym czło­wieku, w jednej i tej samej duszy! Różnice wartości moralnych, kryteria moralne albo powstały wśród warstw panują­cych, którym nie brakowało świadomości różnicy dzielących je od podwładnych — albo też wytwarzały się wśród poddanych, niewolników i podwładnych różnych stopni. W pierw­szym rzędzie znaczy to, że gdy władający oznaczają pojęcie „dobra" — jako czegoś wyróżniającego i okre­ślającego stopień godności człowieka — wówczas odczuwa się wzmożo­ne, dumne wzloty duszy. Człowiek dostojny odsu­wa precz od siebie istoty, w których zachodzą ob­jawy sprzeczne z owymi dumnymi, wzmożonymi stanami duszy; gardzi nimi. A trzeba pamiętać, że w tej pierwszej odmianie moralności, przeciwień­stwo: „dobre" i „liche" znaczy tyle co: „dostojne" i „nikczemne". Przeciwieństwo „dobre" i „złe" jest innego pochodzenia. Pod wzgardę podpada wszystko, co tchórzliwe, lękliwe, małostkowe, wszystko, co zdąża do ciasno pojętej pożyteczno­ści; pogardy również godzien jest człowiek po­dejrzliwy, o niewolniczym spojrzeniu, i ten, który pozwala sobą poniewierać, i żebrzący pochlebca, a przede wszystkim kłamca: zasadniczym dogma­tem wszelkiej arystokracji jest przeświadczenie o kłamliwości gminu pospolitego. „My prawdo­mówni" — tak zwali siebie ludzie szlacheckiego pochodzenia w starożytnej Grecji. Niepodobna zaprzeczyć, że określenia wartości moralnych odnosiły się przede wszystkim do człowieka, a dopie­ro w drugim rzędzie i znacznie później poczęto je przykładać także do jego postępków: i dlatego w grube błędy popadają historycy moralności, biorący za punkt wyjścia takie oto pytania: „dlaczego litości­we postępki bywają chwalone, wysławiane?" Człowiek odmiany dostojnej czuje, że do niego należy naznaczenie wartości; nie potrzebuje niczyjego przyzwolenia, rozumuje: „co dla mnie szkodliwe, to samo sobie jest szkodliwe", i wie, że w jego mocy jest nadawać wagę rzeczom, że dano mu tworzyć wartości. Czci wszystko, co w sobie dostrzega; taka moralność jest uświetnianiem siebie samego, samogloryfikacją. Nad wszystkim gó­ruje poczucie pełni, potęgi, która pragnie się przelać, szczęścia, jakie daje wielka energia, świadomość bogactwa, które chciałoby się rozda­wać i w końcu rozdać. Bo człowiek dostojny również po­maga nieszczęśliwemu, nigdy wszakże lub prawie nigdy z litości, tylko z popędu, poczętego z nad­miaru potęgi. Człowiek dostojny czci w sobie mo­carza, tego, który ma władzę nad sobą samym, który umie mówić i milczeć, który z rozkoszą po­trafi być dla siebie surowym i twardym, i który ma cześć dla wszystkiego, co surowe i twarde. „Twarde serce włożył mi Wotan w piersi", brzmi jeden wiersz z prastarej skandynawskiej sagi: ten okrzyk wydobył słusznie poeta wprost z duszy dumnego wikinga. Tego rodzaju ludzie czują dumę, że nie są stworzeni, aby powodować się litością: dlatego bohater sagi, ostrzegając, dodaje: „Kto za młodu nie ma twardego serca, u tego ono nigdy nie będzie twarde". Ludzie dostojni i wyso­cy, ludzie tak myślący, stoją najdalej od owej mo­ralności, która istotę etyki widzi przede wszystkim czy to we współczuciu, czy w działaniu dla drugich, czy wreszcie w desinteressement (bezinteresowności); wiara w siebie sa­mego, duma z siebie samego, głęboka niechęć i ironia dla idei „zaparcia się siebie samego" — oto cechy moralności szlachetnej, dostojnej, równie dla niej istot­ne, jak odcień lekceważenia, niedowierzanie i dystans wobec współczucia i „dobrego serca". Tylko potężni potrafią czcić, szanować; to ich sztuka, to ich wynalazek. Głęboka cześć dla wieku i pochodzenia — całe prawodawstwo opiera się na tej dwojakiej czci — wiara i uprzedzenie na korzyść pokoleń minionych i na niekorzyść przyszłych są typowymi znamionami moralności ludzi silnych; i odwrotnie — już w samym tym zdradza się gminne, nieszlachetne pochodze­nie „nowoczesnych idei", że zwolennicy ich żywią prawie instynktową wiarę w „postęp" i „przyszłość", a coraz bardziej wyzbywają się szacunku dla wieku. W moralności ludzi-władców nie ma nic przykrzej­szego i nic bardziej obcego dla współczesnych pojęć, jak surowa zasada, że człowiek ma obowiązki tylko względem sobie równych; że z istotami niższego rzędu, ze wszystkim, co obce, może postępować, jak mu się podoba, z wyłączeniem pojęć „dobrego i złego": do nich zaś zaliczyć należy współczucie i uczucia jemu podobne. Poczuwać się do obowiąz­ku i umierać, przez długie czasy dochować wdzięczności lub pragnąć zemsty - ale jednej i drugiej tyl­ko wobec równych sobie — umieć wytwornie się odwzajemnić, kierować się subtelnym zmysłem w przyjaźni i uznawać konieczność posiadania nieprzyjaciół (jak gdyby na to, aby byli korytami, odprowadzającymi uczucia zawiści, zapalczywości i zuchwalstwa — a w istocie po to, aby się nauczyć być dobrym przyjacielem), oto typowe znamiona dostojnej, szlachetnej moralności, która nie jest moralnością „nowoczesnych idei", i dlatego w naszych czasach tak trudno ją odczuć, tak trudno się jej dokopać i doszukać. Inaczej natomiast przedstawia się drugi typ mo­ralności, moralność niewolników. Przypuśćmy, że zasady moralności tworzą uciemiężeni, uciśnieni, cierpiący, zależni, siebie samych niepewni i znu­żeni, pozbawieni świadomości: cóż będzie odpowiadało ich pojęciom warto­ści moralnych? Prawdopodobnie objawi się pe­symistyczna nieufność do warunków, od których człowiek zależy, a może i potępienie samego człowieka i jego sytuacji. Niewolnicy żywią niechęć dla cnót ludzi możnych: są sceptyczni i nieufni, posiadają subtelność nieufności względem wszystkiego, co „dobre", co czczą potężni, ­chcieliby wmówić w siebie, że nawet szczęście tam­tych nie jest prawdziwe. I odwrotnie; wywyższają i blaskiem otaczają właściwości, przeznaczone, aby nieść ulgę istnieniu cierpiących: żywią przeto cześć dla współczucia, dla przyjaznej, pomocnej dłoni, dla dobrego serca, cierpliwości, pilności, pokory i serdeczności, bo dla nich te właściwości są najpożyteczniejsze i stanowią prawie jedyny środek, dzięki któremu mogą znieść brzemię swego ist­nienia. Moralność niewolników jest w istocie rze­czy moralnością pożyteczności. Oto źródło, z któ­rego wypłynęło owo słynne przeciwieństwo „dobrego" i „złego": w złe przeradza się potęga i niebezpieczeństwo, złem staje się w odczuwaniu niewolników wszelki odcień grozy, pomysłowości i siły, nie podpadającej pod wzgardę. Przeto, we­dle moralności niewolników, „złe" wzbudza trwo­gę; wedle moralności władców, to właśnie jest „dobre", co wzbudza i chce wzbudzać trwogę, a człowiek „lichy" zasługuje na pogardę. Te prze­ciwieństwa dosięgają szczytu, gdy w rozwoju mo­ralności niewolników okazuje się wreszcie, że do „dobrych", wedle tej moralności, przylgnęło coś, jakby odcień lekceważenia — zresztą bardzo lek­kiego i życzliwego lekceważenia — a to dlatego, że w sferze pojęć niewolników, człowiek dobry przede wszystkim nie może być człowiekiem niebez­piecznym: według nich jest on dobroduszny, łatwo dający się oszukiwać, może nawet nieco głupi, un bonhomme. Wszędzie, gdzie moralność niewolni­ków ma przewagę, objawia się skłonność do zbli­żania słów „dobry" i „głupi". A wreszcie następu­jąca zasadnicza różnica: pożądanie swobody, in­stynkt szczęścia i subtelność w odczuwaniu swobo­dy stanowią równie dobrze niezbędne cechy mo­ralności niewolników, jak artyzm i entuzjazm w uczuciu czci i oddania są niezmiennymi obja­wami arystokratycznego sposobu myślenia i oce­niania wartości. — Z tego łatwo już wyrozumieć, dlaczego miłość spotęgowana aż do męki — nasza wyłącznie europejska właściwość — znakomitego niewątpliwie jest pochodzenia: jak wiadomo, po­wstała ona dzięki prowansalskim rycerzom­-poetom, owym wspaniałym, pomysłowym ludziom „wiedzy radosnej" (gai saber), którym Europa tak wiele i nieomal siebie samą zawdzięcza.

5.

Do rzeczy, które człowiekowi dostojnemu naj­trudniej może pojąć przychodzi, należy próżność: gotów przeczyć jej istnieniu nawet tam, gdzie in­nego rodzaju człowiek tyka jej obu rękoma. Dla niego nie lada zagadnieniem jest wyobrazić sobie istoty, które chcą rozbudzić dobre mniemanie o sobie, chociaż same go nie podzielają — a więc nie „zasługują" też na nie — i które ostatecznie w to dobre mniemanie same wierzą. Wydaje mu się to w połowie tak niesmaczne i niegodne same­go siebie, a w drugiej do tego stopnia barokowo niemądre, że rad by widzieć w próżności wyjątek, że powątpiewa o jej istnieniu prawie zawsze, gdy się o niej mówi. Powie na przykład: „Mogę mieć mylne wyobrażenie o mej wartości, a mimo to żądać, aby inni oceniali ją tak samo, jak ja — lecz to nie jest próżność (raczej pomyłka, a najczęściej to, co ludzie zwą "pokorą" czy „skromnością")." Albo też: „Z wielu powodów mogę się cieszyć, gdy ludzie mają o mnie dobre mniemanie; czy to dla­tego, że ich czczę i kocham i każdą radość podzie­lam, czy też dlatego, że ich dobra o mnie opinia utwierdzi i wzmacnia moje własne o sobie mnie­manie, czy wreszcie dlatego, że przynosi lub za­powiada mi pożytek, nawet wtedy, gdy ja sam tego mniemania nie żywię — lecz to wszystko nie jest próżnością". Człowiek dostojny dopiero pod przymusem, a zwłaszcza z pomocą historii, zdoła zrozumieć, że od niepamiętnych czasów, i to we wszystkich w jakim bądź stopniu zawisłych war­stwach ludu, człek pospolity był tylko tym, za co uchodził: — że, nie nawykłszy do tego, aby samodzielnie naznaczać wartości, nie przypisywał też sobie żad­nej wartości ponad tę, którą mu przyznawali jego panowie, (bo istotą praw przysługujących wład­com jest tworzyć wartości). I musimy uważać to za skutek potwornego atawizmu, że człowiek pospoli­ty nawet w obecnych czasach czeka przede wszyst­kim na opinię o sobie, a potem się jej instynktownie podporządkuje: i to nie tylko „dobremu" mniemaniu, ale także złemu i niesłusznemu (wystarczy, na przykład, przypomnieć, jak to kobiety wierzące pod wpływem spowiedników oceniają siebie lub niedoceniają, jak zresztą czyni to każdy w ogóle wierzący chrześcijanin pod wpływem na­uki swego kościoła). Ów pierwotnie dostojny i rzadki popęd do samoistnej oceny własnej warto­ści i do „dobrego mniemania o sobie", wobec po­wolnego rozkrzewienia się demokratycznego po­rządku rzeczy (a także przyczyny tego porządku, którą jest krzyżowanie się rasy władców z rasą nie­wolników), staje się znów coraz śmielszym i po­wszechniejszym: lecz będzie miał zawsze przeciw sobie nawyknienie dawniejsze, ogólniejsze i głę­biej zakorzenione — i w zjawisku, zwanym „próżnością", owo dawniejsze nawyknienie weźmie górę nad nowszym. Człowiek próżny cieszy się z każdego dobrego mniemania, które o sobie usłyszy (zupełnie niezależnie od tego, czy to mniemanie wyjdzie mu na korzyść i czy jest słusz­ne czy niesłuszne), podobnie jak cierpi z powodu każdej złej opinii: bo człowiek próżny poddaje się jednemu i drugiemu mniemaniu, czuje, że musi się im poddać, zniewolony odzywającym się w nim najdawniejszym instynktem uległości. W krwi człowieka próżnego odzywa się „niewolnik", resztka przebiegłości niewolnika — a ileż to z „nie­wolnika" pozostało, na przykład, jeszcze po dziś dzień w kobietach, które chciałyby wyłudzić do­bre mniemanie o sobie; i w tym także jest coś z niewolnika, że człowiek próżny zaraz pada przed opinią na twarz, jak gdyby jej sam nie wywołał. ­Powtarzam raz jeszcze: próżność jest atawizmem.

6.

Każda odmiana wytwarza się, każdy typ ludzki wzmac­nia się i potężnieje w długiej walce z tymi samymi niepomyślnymi warunkami. I na odwrót wiadomo z doświadczenia hodowców, że gatunki, które ma­ją zbytnią obfitość pożywienia, które bywają ota­czane nadmierną troskliwością i opieką, objawiają natychmiast gwałtowną skłonność do tworzenia nowych odmian swojego typu i obfitują w dziwy i potworności (i w potworne również wady). Przyj­rzyjmy się teraz arystokratycznemu gminowładz­twu, na przykład, którejkolwiek starogreckiej polis albo Wenecji, które nie byłyniczym innym, jak mniej lub więcej dobrowolnymi instytucjami, zdążającymi do wyhodowania pewnego rodzaju ludzi; znajdujemy tu ludzi, którzy mogą liczyć tylko na siebie, ludzi, którzy chcą zapewnić przewagę swej odmianie, a chcą najczęściej dlatego, że muszą, żyją pod straszliwą grozą wytępienia. Tu brak owej pomyślności, tu nie ma tego nadmiaru, tej opieki, które tak bardzo sprzyjają tworzeniu nowych od­mian; w takich warunkach, istniejąca odmiana ludzka czuje potrzebę niezmienności, jako coś, co właśnie tylko dzięki swej surowości, jednolitości i prostocie formy może ostać i utrwalić się w nie­ustannych walkach z sąsiadami i ze zbuntowanymi albo grożącymi buntem ujarzmionymi ludami. Najróżnorodniejsze doświadczenia uczą ją, którym to przed innymi właściwościami zawdzięcza, że na przekór wszystkim bogom i ludziom jeszcze istnie­je, że jeszcze zwycięża: te właściwości zwie ona cnotami i wyłącznie te cnoty krzewi. A czyni to z nieubłaganą surowością, co więcej, chce surowo­ści; wszelka moralność arystokratyczna nie zna pobłażania w wychowywaniu młodzieży, w rozpo­rządzaniu kobietami, w zwyczajach małżeńskich, w stosunku ludzi młodych do starszych wiekiem, w prawodawstwie karnym (które zwraca się tylko przeciw temu, co w człowieku zwyrodniałe): dla tej moralności brak pobłażliwo­ści jest nawet cnotą, której daje nazwę „sprawiedliwości". W ten sposób, utrwala się przez pokolenia typ o nielicznych, lecz niezmiernie wy­razistych rysach, odmiana ludzi surowych, wojow­niczych, roztropnych i nie rozgadanych, stanowczych i skrytych (a co za tym idzie, najsubtelniej wrażliwych na czas i wszelkie niuanse przyjaźni). Jak już wyżej powiedziano, nieustanna walka z tymi samymi niepomyślnymi warunkami jest przyczyną wzmagania się i potężnienia typu. W końcu jednak nastaje chwila niczym nie zmąconej pomyślności, niezmierne wytężenie zwalnia się; zabrakło, dajmy na to, nieprzyjaciół wśród sąsiadów, a środków do życia, i nawet do używania życia, jest nieprzebrana obfitość. Naraz rozluźnia­ją się pęta i przymus dawniejszej dyscypliny: nie jest ona już nieodzowna, nie jest koniecznym wa­runkiem istnienia — a gdyby nadal miała trwać jednak, to chyba jako forma zbytku, jako zamiło­wanie do archaizmu. I nagle ukazują się na wi­downi w nieprzebranym mnóstwie i wspaniałości nowe odmiany, z których jedne zdążają ku wszyst­kiemu, co wyższe, wytworniejsze i niezwyklejsze, inne zaś objawiają się pod formami zwyrodnienia i potworności; jednostka poważa się być jednostką i wyróżniać się wśród innych. W takich zwrotnych momentach dziejowych występują obok siebie, często zawikłane i splątane między sobą, przedziw­ne różnorodne objawy wybujałości i rozrostu, przywodzące na myś1 dziewicze prabory; współza­wodnictwo rozrastaniu się w tropikalnym idzie tempie, poczyna się straszliwie szerzyć zguba i dobrowolne dążenie ku niej, a to dzięki dzikiemu ścieraniu się jak gdyby eksplodujących egoizmów, które wśród wzajemnych zapasów o „słońce i świa­tło" nie znajdują już w dotychczasowej moralności ani kresu, ani hamulca, ani zmiłowania. Ta mo­ralność właśnie była przyczyną olbrzymiego na­gromadzenia siły, powodującej owo groźne napię­cie łuku — a teraz własne potomstwo „przeżyło", „przeżywa" ją. Nastaje chwila niebezpieczna i ta­jemnicza, w której pełniejsze, różnorodniejsze i dłuższe życie usuwa ze swej drogi dawną moralność; w takich warunkach istniejąca „jednostka" widzi się zniewoloną do stworzenia swego własnego prawodawstwa, do wynalezienia własnych pomysłów i forteli gwoli zachowania, wywyższenia i wybawienia siebie samej. Na każdym kroku nowe — po co, jak? — już nie ma formuł ogólnych; nieporozumienie i pogarda idą ze sobą w parze; upadek, zepsucie i rozpasane żą­dze wiążą się w straszliwe sploty; geniusz rasy prze­lewa się ze wszystkich rogów obfitości dobrego i złego; następuje fatalne spotkanie wiosny i jesie­ni, pełne nowych ponęt i tajemniczości właściwej poczynającemu się i jeszcze niewyczerpanemu, nieznużonemu zepsuciu. I znów pojawia się nie­bezpieczeństwo, ta macierz moralności, znów gro­zi wielkie niebezpieczeństwo, tym razem przenie­sione na jednostkę; przejawia się wszędzie: w bliź­nim i przyjacielu spotkanym na ulicy, we własnym dziecku, we własnym sercu, we wszystkich najosobliwszych, najtajniejszych drgnieniach i poruszeniach woli. Cóż tedy mają głosić moraliści, współcześni tej epoce? Oto odkrywają, ci bystrzy spostrzegacze i stróże, że wszystko ma się ku końcowi, że wszystko dookoła nich psuje się i swym zepsuciem zakaża, że nic nie ostoi się do pojutrza, prócz jednej jedynej odmiany człowieka - nieuleczalnie miernego człowieka. Tylko mierni mają widoki dalszego trwania, dalszego rozmnażania się, oni jedni są ludźmi przyszłości, oni jedni pozostaną; „bądźcie więc jako oni! bądźcie miernymi!" staje się odtąd jedyną moralnością, która jeszcze ma sens, która jeszcze znajduje po­słuch. Lecz to tak trudno ją głosić, tę moralność mierności! — bo nigdy nie wolno jej przyznać się, czym ona w istocie jest i czego chce! Musi ona wygłaszać kazania o umiar­kowaniu, o godności człowieka, o jego obowiązkach, o miłości bliźniego, — i trudno jej, zaiste, ukryć ironię!

7.

Istnieje instynkt godności, który przed wszyst­kim innym jest już dostateczną oznaką wysokiej godności własnej; istnieje rozkosz, polegająca na odcieniach poszanowania, która pozwala się do­myślać dostojnego pochodzenia i dostojnych na­wyków człowieka. Wytworność, dobroć i wzniosłość wszel­kiej duszy ludzkiej bywają wstawione na niebez­pieczną próbę, gdy obok nich przesuwa się coś, co jest najpierwszej, najwyższej godności, ale jeszcze nie owiane grozą powagi, ochraniającej przed natrętnymi zetknięciami i trywialnością: coś, co jak żywy ka­mień probierczy idzie swą drogą, niewyraźne, nie­ odkryte, doświadczające, i może umyślnie utajone za zasłoną i pod przebraniem. Dla kogo badanie dusz ludzkich stało się przedmiotem studiów i ćwiczenia, ten niejednokrotnie posłuży się świa­domie następującym fortelem, aby ustalić osta­teczną wartość pewnej duszy ludzkiej, aby ozna­czyć nieodmienny, wrodzony jejstopień godno­ści: oto wstawi na próbę jej instynkt poszanowania. Difference engendre haine: pospolitość niektó­rych natur tryska nagle jak brudna woda na widok jakiegoś świętego naczynia, jakiejś kosztowności dobytej z zamkniętych skrzyń, jakiejś księgi ze znamionami wielkiego losu; i na odwrót: zdarza się zauważyć z mimowolnego zamilknięcia, z pełnego wahań spojrze­nia i powstrzymania wszelkich gestów, iż czyjaś dusza czuje bliskość rzeczy najczcigodniejszych. Sposób, w jaki dotychczas utrzymuje się w Europie poszanowanie dla Biblii, jest może najlepszą cząstką kultury i wyszlachetnienia obyczajów, któ­re Europa chrześcijaństwu zawdzięcza; takie księgi głębi i ostatecznej doniosłości, potrzebują na swą ochronę płynącej z zewnątrz tyranii powagi, po­trzebują jej, aby trwać przez tysiące lat, konieczne do ich wyczerpania i zgłębienia, i wiele osiągnięto, skoro się wreszcie udało wykształcić w szerokich tłumach (w płytkich głowach i głupcach wszelkie­go rodzaju) owo poczucie, że nie wszystko wolno im dotykać: że są święte zdarzenia, przed którymi tłumy powinny zzuć obuwie i nie zbliżać się do nich z nieczystymi rękami; w tym objawia się nieomal ich najwyższe podniesienie w sfery społeczeństwa. I przeciwnie: nie masz może nic wstrętniejszego w tak zwanej inteligencji, w zwolennikach „nowoczesnych idei", jak ich wyzucie ze wstydu, jak ich nieskrępowana bezczelność oczu i rąk, którymi wszystkiego dotykają, wszystko badają, wszystko ślinią; i kto wie, czy dzisiaj u prostego ludu, u chłopów, nie przejawia się względnie wyższa wytworność smaku i taktu w poszanowaniu, niż u inteligencji, u zaczytanego w dziennikach półświatka ducha.

8.

Z niczyjej duszy nie podobna zetrzeć tego, czemu się przodkowie najchętniej i najczęściej oddawali: czy to tego, że byli skrzętnymi, oszczęd­nymi pracownikami i stanowili sprzęt nieodłączny od biurka i skrzyni z pieniędzmi, po mieszczańsku skromni w swych żądzach i równie skromni w swych cnotach; czy tego, że życie ich upływało od świtu do wieczora na rozkazywaniu i że całą duszą byli oddani twardym rozrywkom, a obok tego nie mniej może twardej odpowiedzialności i obowiąz­kom; czy wreszcie tego, że, złożywszy daninę z pra­starych przywilejów swego rodu i dziedzictwa, poświęcili ży­cie wyłącznie swej wierze i swemu Bogu, z­niewoleni przez nieubłagane i subtelne sumienie, wzdragające się przed wszelkim kompromisem. Wprost niepodobna przypuścić, aby w człowieku nie tkwiły właściwości i upodobania jego rodziców i antenatów. I to jest problemem rasy. Wiedząc cokolwiek o rodzicach, można już snuć wnioski o dziecku: dajmy na to, plugawa niewstrzemięźliwość, pokątna zawiść, prostackie wdzieranie się w nie swoje prawa — ta łączna trójca, stanowiąca po wszystkie czasy istotę plebejskiego typu, musi przejść na dziecko z taką samą pewnością jak zepsuta krew; i z pomocą najlepszego wychowania i wykształcenia udaje się osiągnąć zaledwie pozory, przysłaniające dziedziczność tego rodzaju. A czy do czegoś innego zmierza dzisiejsze wychowanie i wykształcenie? W naszej wielce demokratycznej, chcę powiedzieć, plebejuszowskiej epoce, „wychowanie" i „wykształcenie" musi być w gruncie rzeczy sztuką pozorów — aby łudzić co do pochodzenia i dziedzicznego plebejuszostwaciała i duszy. W naszych czasach, nawet pedagog, któryby przede wszystkim nauczał szczerości, któryby swych wychowanków nieustannie nakłaniał: „bądźcie szczerzy! bądźcie naturalni! nie chciejcie wydawać się innymi, niż jesteście!" — nawet taki cnotliwy i dobroduszny osioł, po pewnym czasie, nauczyłby się uciekać do owego Horacjuszowskiego furca, aby naturam expellere: a z jakim skutkiem? „Motłoch" usque recurret.

9.

Pod grozą obrażenia niewinnych uszu, utrzymuję, że egoizm stanowi istotny pierwiastek duszy dostojnej; a przez egoizm rozumiem ową niewzruszoną wiarę, że takiej istocie, jaką „my jesteśmy", inne istoty z natury rzeczy muszą podlegać, i że powinny się dla niej poświęcać. Dusza dostojna przyjmuje ten rys znamienny swojego egoizmu bez najlżejszego powątpiewania, a zarazem bez uczucia srogości, przymusu czy samowoli, raczej jako coś, co znajduje uzasadnienie w przedwiecznym porządku wszechrzeczy. A gdyby szukała ona nazwy dla tej swojej właściwości, pewno by rzekła, że „to prosta sprawiedliwość". Pod naciskiem skrupułów utrzymujących ją z początku w niepewności, wyznaje ona przed sobą, że są ludzie zrównani z nią prawami, lecz raz załatwiwszy się z zagadnieniem godności, zachowuje się wśród sobie równych i równouprawnionych z tą samą pewnością w odcieniach skromności i subtelnego poszanowania, z jaką postępuje wobec siebie samej — zgodnie z przyrodzoną mechaniką ciał niebieskich, którą się rządzą wszystkie gwiazdy. Ta wytworność, to ograniczenie własnej istoty w stosunkach z równymi sobie, jest u niej tylko jeszcze jednym objawem egoizmu — każda gwiazda jest takim egoistą: w nich i w prawach, które im przyznaje, czci ona siebie samą i nie wątpi, że wymiana praw i grzeczności, jako istota wszelkich stosunków towarzyskich, należy również do naturalnego porządku rzeczy. Dusza dostojna kieruje się w dawaniu i przyjmowaniu, leżącym na jej dnie namiętnym i subtelnym instynktem wzajemności. Pojęcie „łaska" nie ma pomiędzy równymi sobie sensu i nie cieszy się dobrą opinią; istnieje podobno subtelny sposób jakby poddawania się darom spływającym z góry i spijania ich jak kropel deszczu spragnionymi ustami. Lecz do takiej sztuki postępowania dusza dostojna nie posiada zupełnie zmysłu. Jej egoizm stanowi w takich razach przeszkodę; w ogóle niechętnie spogląda ona w „górę". Patrzy albo przed siebie, zwolna i poziomo, albo też patrzy w dół; czuje, że sama jest na wyżynach.

10.

"Tylko ten naprawdę może poważać [szanować], kto siebie samego nie szuka" — Goethe w liście do radcy Schlossera.

11.

Chińczycy mają przysłowie, które matki dzie­ciom wpajają zawczasu: siao — sin — „uczyń swe serce małym!" W tym objawia się charakterystyczny po­ciąg, właściwy starzejącym się kulturom: nie wątpię, że Grek starożytny także i w nas, współcze­snych Europejczykach, rozpoznałby przede wszystkim umniejszenie własnej istoty — i już przez to samo nie przypadlibyśmy mu „do smaku".

12.

Czymże wreszcie jest pospolitość? Słowa są głównymi znakami pojęć, pojęcia zaś mniej lub więcej dokładnymi znakami obrazowymi często i razem powtarzających się wrażeń, grup tych wra­żeń; używanie tych samych słów jeszcze nie wystar­cza, aby się nawzajem rozumieć: prócz tego po­trzeba posługiwać się tymi samymi słowami na określenie tych samych procesów duchowych, a wreszcie potrzeba wzajemnej wspólności do­świadczenia. Dlatego ziomkowie rozumieją się lepiej, niż przedstawiciele różnych narodowości, którzy się posługują jednakim językiem; a właści­wie, gdy ludzie przez długi czas żyją obok siebie w podobnych warunkach (klimatu, ziemi, niebez­pieczeństw, potrzeb i pracy), tworzy się coś, co „rozumie siebie samo", naród. We wszystkich du­szach jednaka ilość często powtarzających się wra­żeń wzięła górę nad wrażeniami, które się rzadziej zdarzają: w zakresie wrażeń pierwszego rodzaju porozumienie odbywa się szybko i z biegiem czasu coraz szybciej — historia mowy ludzkiej to historia procesu skracania — a ta szybkość porozumiewania się sprawia, że ludzie łączą się coraz ściślejszymi węzłami. Im większa groza niebezpieczeństwa, tym większa potrzeba szybkiego i łatwego porozumie­wania się co do rzeczy grożących; unikać nieporo­zumienia w chwili niebezpieczeństwa, to warunek, bez którego ludzie we wzajemnych stosunkach obyć się nie mogą. A każdy stosunek przyjazny czy miłosny daje sposobność do następującej próby: żadnemu z nich nie można przepowiadać dłuższego trwania, o ile się spostrzeże, że z dwóch przy­jaciół czy dwojga kochanków, przy tych samych słowach, jedno czuje, myśli, przewiduje, pragnie i obawia się inaczej niż drugie. (Ów dobroczynny geniusz, który tak często osoby różnej płci po­wstrzymuje od przedwczesnych związków wbrew podszeptom zmysłów i serca, to obawa „wiekuistego nieporozumienia" — a nie jakiś tam „geniusz rodzaju" Schopenhauera!). Jakie grupy wrażeń w pewnej duszy najwcześniej się budzą, odzywają nad i innymi g6rę biorą, to rozstrzyga o sposobie hierarchicznego szeregowania przez nią różnych wartości, to określa ostatecznie, co ona sama ze sobą uznawać będzie. Z ocen i sądów człowieka można poniekąd domyślać się struktury jego duszy, tudzież tego, co uznaje ona za waru­nek swego istnienia, za istotną swą potrzebę. A jeżeli teraz przyjmiemy, że niebezpieczeństwo zbliżało po wszystkie czasy do siebie tylko takich ludzi, którzy mogli wyrazić za pomocą podobnych znaków podobne potrzeby i podobne wrażenia, to okaże się ostatecznie, że ze wszystkich mocy, które dotychczas powodowały człowiekiem, zdolność łatwego uświadamiania się o niebezpieczeństwie, czyli w gruncie rzeczy zdolność doznawania jeno zwyczajnych i pospolitych wrażeń, musiała być najpotężniejsza. Ludzie pospolici, ludzie zwy­klejsi, mieli i mają zawsze przewagę, natomiast niezwykli, szlachetniejsi i niepospolici, trudniej zrozumiali, popadają łatwo w osamotnienie, a wskutek swojego odosobnienia ulegają zagładzie i rozradzają się tylko w rzadkich wypadkach. I po­trzeba by użyć niesłychanych sił hamujących, aby powstrzymać ten naturalny, aż nazbyt naturalny progressus in simile, ten „postępowy" rozwój rodza­ju ludzkiego w kierunku wszystkiego, co podobne, zwyczajne, przeciętne, trącące trzodą, pospolite!

1 2 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Dusza dostojna
Wolny Duch


« Nietzsche   (Publikacja: 01-09-2002 Ostatnia zmiana: 05-02-2005)

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 2641 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365