|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Filozofia » Teksty źródłowe » Nietzsche
Dusza dostojna [2] Autor tekstu: Fryderyk Nietzsche
13.
Im częściej psycholog — psycholog z urodzenia, z popędów,
znawca dusz ludzkich — podejmuje się badania niezwykłych wypadków i niezwykłych
ludzi, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo zadławienia się współczuciem: i trzeba mu więcej niż innym ludziom hartu i wesołości. Albowiem skażenie i zguba ludzi wyższych, dusz niezwykle ukształtowanych jest prawidłem:
straszne to, mieć wiecznie takie prawidło przed oczyma. Przeróżne udręczenia
psychologa, który to prawidło zagłady odkrył, który tę zbiorową, wewnętrzną
„nieuleczalność" wyższego człowieka, to wiekuiste „za późno!" w każdym znaczeniu tego słowa, najpierw w jednym wypadku, a potem z kolei
prawie wszędzie odnalazł, i to przez wszystkie epoki historii — mogą sprawić,
że pewnego dnia zwróci się on, pełen goryczy, przeciw własnemu losowi i pokusi
się o zniszczenie własnej istoty, i że sam się „zepsuje". Prawie u wszystkich psychologów można zauważyć zdradliwą skłonność i zamiłowanie
do przestawania z ludźmi codziennymi, z ludźmi porządnymi; przez to wyjawia
się, że sami oni potrzebują ratunku, że trzeba im czegoś w rodzaju
zapomnienia i ucieczki od wszystkiego, do czego ich własne spostrzeżenia i analizy, do czego ich własne „rzemiosło" przyzwala. Taki psycholog lęka
się swej pamięci. Opinia innych ludzi omamia go łatwo: z niewzruszonym
obliczem, jak oniemiały przysłuchuje się on, jak inni czczą, podziwiają,
kochają i przebóstwiają tam, gdzie on widział — albo stara się ukryć
jeszcze swe oniemienie, przechylając się stanowczo na stronę pierwszego
lepszego powierzchownego sądu. A paradoksalność jego stanowiska może się
stać niesłychaną do tego stopnia, że właśnie w takich razach, w jakich on
nauczył się wielkiego współczucia, a zarazem wielkiej pogardy, ogół
wykształcony i marzyciele uczą się głębokiego poszanowania, poszanowania
dla „wielkich mężów" i przedziwnych istot, gwoli którym ludzie błogosławią i dochowują czci ojczyźnie, światu całemu, godności człowieczeństwa,
sobie samym, i których stawia się młodzieży jako przykład, jako wzór… I kto wie, czy we wszystkich niezwyczajnych wypadkach nie bywało zawsze to
samo: ze tłum korzył się przed bożyszczem, a to „bożyszcze" było
tylko biednym zwierzęciem ofiarnym! Powodzenie było zawsze największym kłamstwem — a nawet „dzieło" nie jest niczym innym, jak powodzeniem; wielki mąż
stanu, zdobywca czy odkrywca, występuje w twórczości swej, przebrany do
niepoznania; „dzieło" artysty, „dzieło" filozofa wynajduje
dopiero tego, który jest jego twórcą, który miał je stworzyć;
„wielcy mężowie"", ci sami, którzy stanowią przedmiot
uwielbienia, są poza tym małymi lichymi poematami; w świecie historycznych
wartości panuje fałszerstwo monety. Ci
wielcy poeci, na przykład, w rodzaju Byrona, Musseta, Poego, Leopardiego,
Kleista, Gogola (nie śmiem wymienić większych imion, lecz mam je na myśli),
tacy, jakimi są, lub może być muszą: to ludzie chwili, entuzjastyczni,
zmysłowi, dziecinni, lekkomyślni, skwapliwi równie w podejrzliwości jak w ufności, to ludzie chcący zazwyczaj utaić jakieś pęknięcie swej duszy;
niejednokrotnie mszczący się swoimi dziełami za wewnętrzne splamienie,
niejednokrotnie w swych wzlotach szukający ucieczki przed nazbyt wierną pamięcią,
niejednokrotnie zbłąkani na błotach i prawie w nich zakochani, stający się
wreszcie czymś w rodzaju błędnych ogników nad bagnami, a udający gwiazdy -
lud nazywa ich wówczas idealistami — niejednokrotnie walczący z przewlekłym
wstrętem, z powracającym widziadłem niewiary, która ich ostudza i zmusza
jednocześnie by łaknęli glorii i karmili się "wiarą w siebie" z rąk
pochlebców — jakimże udręczeniem są ci wielcy artyści i w ogóle ludzie wyżsi
dla tego, który ich wreszcie przejrzał na wylot!
Stąd, takie to zrozumiale, że właśnie kobiety — kobiety, które mają dar
jasnowidzenia w świecie bólu i, niestety, ponad swe wątle siły pragną nieść
pomoc i ratunek — tak łatwo darzą ich owymi wybuchami bezgranicznego ofiarnego
współczucia, którego tłum, a przede wszystkim tłum czcicieli, nie rozumie i prześciga się w pełnych zaciekawienia i dowolności komentarzach. Tego
rodzaju współczucie przecenia z reguły swoje siły: kobieta rada by wierzyć,
że miłość wszystko może — to charakterystyczny dla niej przesąd. Ach, ten
tylko, kto zna serce ludzkie, zdoła odgadnąć, jak biedną, bezsilną,
pretensjonalną, omylną i raczej niszczącą niż ocalającą jest nawet
najlepsza, najgłębsza miłość! Kto
tak czuje, kto tyle wie o miłości — ten szuka śmierci. Lecz po co rozmyślać o takich bolesnych rzeczach? Naturalnie -jeśli się nie musi.
14.
Duchowa
wyniosłość i wstręt każdego człowieka, który głęboko cierpiał — a z
tego, jak głęboko człowiek zdolny jest cierpieć, oznaczyć można do pewnego
stopnia szczebel jego dostojeństwa właściwa mu okropna pewność, która
jego duszę do rdzenia przepaja i zabarwia, że dzięki swemu cierpieniu więcej
wie, niż najrozumniejsi i najmędrsi wiedzieć mogą, że jest znany i był
„jak u siebie" w mnogich, dalekich, straszliwych światach, o których
„wy nic nie wiecie!" — ta duchowa milcząca wyniosłość cierpiącego,
ta duma wybrańca poznania, „wtajemniczonego", omal że nie przeznaczonego
na ofiarę, potrzebuje wszystkich form przebrania, aby się uchronić przed
dotknięciem natrętnych i litościwych rąk i w ogóle przed wszystkim, co mu
nie dorównuje bólem. Wielkie cierpienie wydostojnia, oddziela. Jedną z najwytworniejszych
form przebrania jest epikureizm i pewnego rodzaju niedbale okazywane męstwo
upodobań, które lekko traktuje cierpienie i opiera się wszystkiemu, co smutne i głębokie. Bywają „ludzie weseli", którzy się posługują
wesołością, bo dzięki niej mogą być mylnie rozumiani; oni chcą, aby ich
mylnie rozumiano. Są „ludzie nauki", którzy posługują się nauką,
bo nauka użycza im pozorów spokoju, lecz „naukowość" pozwala tylko wnioskować o ich płytkości, a oni chcą, aby o nich wyprowadzano fałszywe wnioski. Bywają
harde, bezczelne duchy, które chciałyby ukryć i zaprzeczyć, że są pękniętymi,
dumnymi, nieuleczalnymi sercami (cynizm Hamleta — przykład Galianiego), a niekiedy nawet niedorzeczność może się stać maską dla nieszczęsnej,
nazbyt przeświadczonej świadomości. — Z tego wypływa, iż rzeczą
wytworniejszą odcienia dobroci jest mieć poszanowanie „dla maski" i w niewłaściwych razach nie pozwalać sobie na psychologię i ciekawość.
15.
Nic
dwóch ludzi nie dzieli tak głęboko, jak rozmaity zmysł i poziom czystości
duchowej. Na nic nie zda się w tym razie ani poczciwość, ani wzajemna użyteczność,
ani wzajemna życzliwość: ostatecznie okazuje się, że „nie mogą się
znieść!" Najwyżej instynkt czystości pogrąża tego, który go posiada, w najniemożliwszym i najniebezpieczniejszym osamotnieniu, czyniąc zeń świętego:
albowiem świętość polega właśnie na najwyższym przeduchowieniu tego
instynktu. Coś jak gdyby przeświadczenie nieopisane pełnej błogości, jaką
daje kąpiel, coś jak gdyby żądza i pragnienie, które nieustannie gnają
duszę z ciemności nocy w światłość poranka, z zamroczenia, z zasępienia, w światy jasności, świetności, głębi i wytworności: taki popęd nie
tylko wyróżnia — bo popęd to dostojny — lecz i oddziela.
Współczucie świętego to współczucie
dla brudu we wszystkim, co ludzkie, arcyludzkie. Ale są szczeble i wyżyny,
na których współczucie, nawet przez niego samego odczuwane, bywa odczuwane
jako splamienie i brud...
16.
Znamiona
dostojności: nigdy o tym nie myśleć, aby obowiązki nasze zepchnąć do rzędu
pierwszego lepszego; nie chcieć się wyrzec ani podzielić swą
odpowiedzialnością, swe przywileje i praktykowanie tychże zaliczać do
swych obowiązków.
17.
Człowiek
dążący do wielkości uważa każdego spotkanego na swej drodze albo za środek,
albo za zwłokę i przeszkodę — albo za tymczasowe wezgłowie.
Właściwa mu, wysoce rozwinięta dobroć względem bliźnich jest dopiero wtedy
możliwa, gdy stanie ona na swej wyżynie i włada. Niecierpliwość i przeświadczenie,
że do tej chwili zawsze był skazany na granie komedii — bo nawet wojna jest
komedią i ukrywa w sobie cos innego, podobnie jak każdy środek ukrywa w sobie cel — psują mu wszelki stosunek towarzyski: ta odmiana człowieka zna
samotność i najstraszliwsze jej trucizny.
18.
Problem
oczekujących. Trzeba na to szczęśliwych okoliczności i wielu
rzeczy nieobliczalnych, aby człowiek wyższy, w którym śpi rozwiązanie
jakiegoś problemu, w samą porę przystąpił do działania, aby w porę
„wybuchnął", jak się to mówi. Zazwyczaj nie następuje to, i we
wszystkich zakątkach kuli ziemskiej siedzą oczekujący, którzy ledwie
wiedzą, że oczekują, a prawie nie zdają sobie sprawy, że czekają na próżno.
Niekiedy także alarm, ów przypadek, który „pozwala" na działanie,
przybywa za późno — wtedy, gdy już bezczynność strawiła najlepsze lata
młodości i siły; a czyż to jeden — właśnie, gdy się „zerwał" -
przekonał się z przerażeniem, że członki jego posnęły, a dusza już ciężka!
„Za późno" — powiedział, zwątpiwszy o sobie, i od tej chwili stał
się na zawsze nieużytecznym. Czyżby w dziedzinie geniuszu, „Rafael bez rąk",
powiedzenie pojęte w najszerszym znaczeniu, miało być nie wyjątkiem, lecz
regułą? Geniusz nie jest, być może, wcale taką rzadkością; rzadkie są
tylko widocznie owe pięćset rak, których mu potrzeba, aby „stosowną
porą" ujarzmiać, aby przypadek chwycić za łeb!
19.
Kto nie chce widzieć
wielkości jakiegoś człowieka, ten tym baczniej dopatruje się w nim
wszystkiego, co małe i powierzchowne, i sam się przez to zdradza.
20.
Wszelkiego
rodzaju urazy i poszkodowania znosi o wiele lepiej dusza dostojniejsza. Niebezpieczeństwa
tej ostatniej muszą być większe, a prawdopodobieństwo, że spotka ją
nieszczęście i zagłada wskutek wielorakości jej warunków życiowych, jest
wprost ogromne. Jaszczurce odrasta
ucięty palec, człowiekowi — nie.
21.
Fatalnie!
Znowuż ta sama historia! Gdy wybudujemy dom, mimo woli robimy spostrzeżenie,
żeśmy przy tym nauczyli się czegoś, co koniecznie należało wiedzieć,
zanim się rozpoczęło budować. Wiecznie niemiłe „za późno!".
Melancholia wszystkiego dokonanego!
22.
Ktoś
ty, wędrowcze? Widzę, jak idziesz swoją drogą, bez szyderstwa, bez miłości, z nieodgadnionym wyrazem oczu, wilgotny i smutny jak ołowianka, która
nienasycona powraca z każdej głębi na światło dzienne — czego tez szukała
na dnie? — z piersi~, która nie wzdycha, z ust., skrywających odrazę, z ręką,
która już tylko zwolna sięga: ktoś ty? Coś czynił? Wypocznij tutaj: to
miejsce każdego darzy gościnnością, odetchnij!
Co ci może przynieść ulgę? Powiedz tylko: wszystko, co mam, oddam ci!
„Ulgę? Och, ciekawski, co też ty mówisz! Lecz daj mi, proszę -
"Co? Powiedz! — jeszcze jedną maskę! Drugą maskę!"
23.
Ludzie
bardzo smutni zdradzają się wtedy, gdy są szczęśliwi: mają właściwy
sobie sposób przyjmowania szczęścia, jakby je chcieli z zazdrości zdławić i zdusić — ach, wiedzą aż nadto dobrze, że ono ich odbiegnie!
24.
„Złe,
bardzo złe! Jak to? Czyż on się nie cofa?" — Tak jest! Lecz wasze skargi
dowodzą, że źle go rozumiecie. On cofa się, jak człowiek, biorący rozpęd
do wielkiego skoku. -
25.
„Czy
mi kto uwierzy? — ale ja żądam, aby mi wierzono: zawsze bez zapału "ku
rzeczy", zawsze z myślą gotową do poniechania „siebie", zawsze
bez wiary w wynik, a to wskutek nieprzezwyciężonej niewiary w możność
poznania siebie samego, niewiary, która zawiodła mnie tak daleko, iż nawet w pojęciu „bezpośredniego poznania", na które pozwalają sobie
teoretycy, odczuwam do pewnego stopnia contradictio in adjecto: ten fakt
jest omal najgruntowniejszym pewnikiem w rzędzie wiadomości mych o sobie. Musi
być we mnie coś w rodzaju odrazy do wiary w określone mniemania o sobie. A może tai się w tym jakaś zagadka? Prawdopodobnie; lecz na szczęście jest to
orzech nie dla mych własnych zębów. A może w ten sposób zdradza się species,
do której należę? Lecz jeżeli się zdradza, to nie przede mną: chociaż
byłoby to niezmiernie dla mnie samego pożądane."
26.
„Co
ci się stało?" "Czyż ja wiem — odrzekł z wahaniem — może mi
Harpie nad stołem przeleciały." Zdarza się dzisiaj niekiedy, że człowiek
łagodny, umiarkowany i panujący nad sobą, nagle wpada w szał, tłucze
talerze, wywraca stół, krzyczy, wścieka się, obraża wszystkich, i w końcu
odchodzi zawstydzony, zły na siebie — dokąd? Po co? Aby opodal umrzeć głodu?
Aby zadławić się własnymi wspomnieniami? Kto
ma żądze wysokiej i wybrednej duszy, kto nieczęsto znajduje stół dla siebie
nakryty i przygotowane dla siebie pożywienie, temu po wszystkie czasy grozi
wielkie niebezpieczeństwo: w naszych czasach jest ono wprost niesłychane.
Wrzucony w hałaśliwą i gminną epokę, z którą się potrafi jeść z jednej misy, może bardzo łatwo umrzeć z głodu i pragnienia, albo -
jeżeli ostatecznie przecież „się dorwie" — może zginąć z nagłego wstrętu. Prawdopodobnie wszyscy siadywaliśmy przy stołach,
za którymi siedząc nie wiedzieliśmy, co począć ze sobą; a właśnie
najwyżsi duchem między nami, ci, których najtrudniej wyżywić, znają ową
niebezpieczną dyspepsia, wynikającą z nagłego przejrzenia i rozczarowania względem strawy i sąsiedztwa przy stole — ów wstręt poobiedni.
27.
Jest
to objawem wytwornego a zarazem dostojnego panowania nad sobą, chwalić
(naturalnie, jeśli w ogóle chce się chwalić) tylko w takich razach, gdy się
na coś nie zgadzamy — w innym razie byłoby to chwalenie siebie samego, co
sprzeciwia się dobremu smakowi. Już ci tego rodzaju panowanie nad sobą daje
przewyborny powód i pobudkę do tego, aby nas ustawicznie źle rozumiano. Lecz aby
sobie pozwolić na ten istny zbytek smaku i moralności, trzeba żyć nie pośród
ciemięgów duchowych, lecz pośród ludzi, między którymi nawet
nieporozumienia i pomyłki dzięki swej subtelności jeszcze mogą rozweselić — inaczej można coś podobnego ciężko odpokutować!
„On mnie chwali, a więc przyznaje mi słuszność". To idiotyczne
wnioskowanie psuje nam, samotnikom, połowę życia, bo ułatwia osłom nawiązywanie z nami sąsiedzkich i przyjacielskich stosunków.
28.
Żyć z niezmierną i dumną wyniosłością; zawsze poza granicami świata. Swe
uczucia, swe „za" i „przeciw" dowolnie mieć lub ich nie mieć,
polegać na nich, lecz tylko chwilami; wsiadać na nie jak na konia, a często
jak na osła, albowiem trzeba umieć korzystać równie dobrze z ich głupoty,
jak i z ich zapału. Zachować swych trzysta argumentów, a jednocześnie czarne
okulary, bo bywają wypadki, gdy nikt nie powinien móc zaglądać nam w oczy, a tym mniej w „powody". A do towarzystwa dobrać sobie ów łobuzerski i wesoły grzech: grzeczność. I być panem swych czterech cnót: odwagi,
przenikliwości, współczucia i samotności. Bo samotność jest dla nas cnotą
jako wzniosła skłonność i popęd do czystości, popęd, który odgaduje, że
przy zetknięciu dwóch ludzi — że w „towarzystwie" — konieczne musi
być niezbyt często. Wszelka wspólność
czyni człowieka, we wszystkich warunkach i okolicznościach,
„gminnym".
29.
Największe
wypadki i myśli — a największe myśli są największymi wypadkami — bywają
najpóźniej pojmowane: pokolenia im współczesne nie przeżywają wypadków
tego rodzaju — rozmijają się z nimi. Dzieje się tu podobnie jak w dziedzinie
gwiazd. Światło najdalszej gwiazdy
dochodzi do ludzi najpóźniej; a zanim dojdzie, ludzie przeczą, jakoby tam
gwiazdy istniały. „Ile stuleci potrzebuje jakiś duch, aby zostać pojętym?".
To także miara, w ten
sposób można także oznaczyć hierarchię i znamiona, stosownie do potrzeby:
dla ducha i dla gwiazdy.
30.
„Tu widok rozległy i duch wywyższony." Istnieje
jednakowoż odmienny rodzaj ludzi, którzy także znajdują się na wyżynie i mają widok rozległy — lecz patrzą na dol.
31.
Co
to jest dostojność? Jakie znaczenie ma dla nas dziś jeszcze słowo
„dostojny"? Co zdradza, po czym można poznać pod niskim, zaciągniętym
niebem rozpoczynającego się panowania pospólstwa, wskutek którego wszystko
zatraca swą przejrzystość i przysłania się ołowianymi chmurami, człowieka
dostojnego? Nie świadczą o nim uczynki, -
uczynki są zawsze dwuznaczne, zawsze niezgłębione; — nie świadczą tez o nim
jego „dzieła".
Wśród współczesnych artystów i uczonych nie brak takich, którzy zdradzają w dziełach swoich nader głębokie pożądanie dostojności: ale właśnie ta
potrzeba dostojności jest z gruntu rzeczy sprzeczna z potrzebami duszy
dostojnej, a zarazem jest wielce wymownym i niebezpiecznym znamieniem jej
braku. Nie dzieła rozstrzygają w takim razie, lecz wiara, wiara, która w takich wypadkach oznacza hierarchię, jeżeli tę dawną formułkę religijną
zastosujemy w nowym i głębszym rozumieniu; pewnego rodzaju niewzruszone
przeświadczenie, jakie dusza dostojna ma o sobie, coś, czego ani szukać, ani
znaleźć, a może także ani stracić niepodobna. Dusza dostojna ma cześć dla
siebie samej.
32.
Bywają
ludzie, którzy w żaden sposób nie mogą ukryć swej głębi duchowej; mogą
się wywijać i wykręcać, jak chcą, mogą rękoma przysłaniać zdradzieckie
oczy (jak gdyby ręka była także zdrajcą!) ostatecznie zawsze się okaże, że
tkwi w nich coś, co skrywają, a co jest głębią duchową. Jeden z najsubtelniejszych
środków, aby przynajmniej jak najdłużej łudzić i z powodzeniem
przedstawiać się głupszym, niż się jest w istocie — co w życiu
codziennym jest częstokroć niemniej pożądane jak parasol, zwie się
entuzjazmem: z dodaniem wszystkiego, co do niego należy, na przykład cnoty.
Albowiem, jak powiada Galiani, który to wiedzieć musiał: vertu est
enthousiasme.
33.
W
pismach pustelnika pobrzmiewa zawsze coś jak gdyby odgłos pustkowia, coś, co
przypomina szepty i trwożliwe rozglądanie się w samotności; w jego najdonośniej
wypowiadanych słowach, w jego krzyku nawet, odzywa się jeszcze nowy i niebezpieczny sposób milczenia i przemilczenia. Kto całymi latami dnie i noce
spędzał sam ze swą duszą na poufnych swarach i pogawędkach, kto w jej
pieczarze — a może być ona labiryntem, albo kopalnią złota — stał się
niedźwiedziem jaskiniowym, albo górnikiem szukającym skarbów, albo też
stróżem klejnotów i smokiem: u tego nawet pojęcia nabierają w końcu właściwego
sobie mrocznego zabarwienia, przesiąkają zapachem głębi, lecz niemniej
wyziewami pleśni, i mają w sobie coś odstręczającego i odrażającego, co
każdego przechodnia przejmuje chłodem. Pustelnik — wychodząc z założenia,
że każdy filozof był pierwej pustelnikiem, nie daje wiary, aby jaki filozof
wypowiedział w książkach swe ostateczne i właściwe mniemania: czyż nie
pisze się książek właśnie po to, aby ukrywać swe tajemnice?
Co więcej, on powątpiewa, czy jaki filozof mógł w ogóle mieć
„ostateczne i właściwe" mniemania, czy u niego za jedną jaskinią
nie leży i nie musi leżeć druga, jeszcze głębsza — czy ponad powierzchnią
nie ma innego, obcego, przestrzenniejszego i bogatszego świata, czy poza każdym
argumentem, pod każdym „uzasadnieniem" nie tai się głębia
bezdenna. Wszelka filozofia jest filozofią powierzchni — tak mniema pustelnik:
„jest w tym coś dowolnego, że on właśnie tu się zatrzymał, że
spojrzał za siebie, że się rozejrzał, że w tym miejscu głębiej nie kopał i odłożył precz rydel, lecz jest w tym zarazem coś podejrzanego." Wszelka
filozofia ukrywa w sobie również jakąś filozofię; wszelkie mniemanie jest
kryjówką, wszelkie słowo — maską.
34.
Każdy
głęboki myśliciel bardziej się lęka, że go zrozumieją, niż aby go nie
zrozumiano. Być może, iż z ostatniego powodu cierpi jego próżność,
lecz z pierwszego — jego serce i jego dobroć, która ustawicznie powtarza:
„ach, czemuż chcecie uginać się pod tym samym brzmieniem, pod którym
ja się uginam?"
35.
Człowiek,
to złożone, kłamliwe, kunsztowne i nieprzeniknione zwierzę, groźniejsze dla
innych zwierząt raczej z powodu swej chytrości i roztropności, niż z powodu swej siły, wynalazł czyste sumienie po to, aby się wreszcie
rozkoszować swą duszą jako czymś niezłożonym; cała moralność jest ciągłym,
zuchwałym fałszerstwem, dzięki któremu rozkoszowanie się poznaniem duszy
jest w ogóle możliwe. Z tego punktu widzenia w zakresie pojęcia
„sztuki" wchodzi o wiele więcej, niż się pospolicie mniema.
36.
Filozof jest to człowiek, który ustawicznie przeżywa, widzi, słyszy,
podejrzewa niezwykle rzeczy, marzy o nich i spodziewa się ich; w którego własne
jego myśli uderzają jakby od zewnątrz, jakby od góry i od dołu, niby właściwego
jemu rodzaju wypadki i pioruny; który, wie, czy sam nie jest nawałnicą,
brzemienną nowymi gromami. Jest to człowiek przeznaczenia, dookoła wszystko
wre, szemrze i rozpada się, dookoła którego dzieją się rzeczy straszne.
Filozof: ach, to istota, która często od siebie odbiega, często siebie się lęka,
lecz nazbyt jest ciekawa, aby zawsze znowu „do siebie nie powrócić."
37.
Człowiek,
który powie: „To mi się podoba, to biorę sobie na własność, tego będę
strzegł i przed wszystkimi bronił"; człowiek, który potrafi swą sprawą
pokierować, swe postanowienie przeprzeć, jakiejś myśli dochować wiary,
kobietę okiełznać, a każdego zuchwalca pokonać i ukarać; człowiek, który
włada swym mieczem i swym gniewem, do którego garnie się i któremu podlega
wszystko, co słabe, cierpiące, uciśnione, nawet zwierzęta, krótko mówiąc,
człowiek, który urodził się władcą, gdy taki człowiek współczuje, no,
takie współczucie jest coś warte! Lecz cóż zależy na współczuciu tych,
którzy sami cierpią! Albo tych, którzy, co więcej, współczucie głoszą! Dziś
prawie w całej Europie objawia się chorobliwe przeczulenie i wrażliwość na
ból, wstrętna niewstrzemięźliwość w skargach, rozdelikacenie jakieś ogólne,
które za pomocą religii i filozoficznych bredni chciano by wystrychnąć na
coś wyższego; istnieje po prosu kult cierpienia. W tym, co marzyciele
ochrzcili imieniem „współczucia", rzuca się przede wszystkim w oczy, jak mi się zdaje, brak męskości. Ten nowy objaw złego smaku zasługuje
na dosadne i gruntowne napiętnowanie, i pragnąłbym, aby, jako amulet
przeciwko tej słabości, gai saber, dla lepszego zrozumienia,
„wiedzę radosną" zawieszono sobie na sercu i szyi.
38.
Wada
olimpijska. Na przekór owemu filozofowi, który, jako rodowity Anglik, chciał
oczernić śmiech przed wszystkimi myślącymi głowami, powiadając, iż "śmiech
jest wielką ułomnością ludzkiej natury i każdy myślący człowiek będzie
usiłował wyzbyć się tej ułomności" (Hobbes) — pozwoliłbym sobie
nawet na hierarchię filozofów, zależną od hierarchii ich śmiechu — a najwyżej
staliby ci, którzy byli zdolni do złotego chichotu. A jeżeli i bogowie
filozofują, na co mnie już różne naprowadzały myśli — to nie wątpię, że
umieją się przy tym śmiać w nadludzki i nowy zupełnie sposób — kosztem
wszystkich poważnych rzeczy! Bogowie lubią kpić: i jak się zdaje, nawet przy
świętych czynnościach nie mogą się wstrzymać od śmiechu.
39.
Geniusz
serca, właściwy owemu wielkiemu Utajonemu, owemu bogu-kusicielowi,
urodzonemu uwodzicielowi sumień, którego głos ma władzę sięgania w najgłębsze
podziemia każdej duszy, u którego z każdego słowa, z każdego spojrzenia
wychyla się postęp i zmarszczka pokuszenia, w którego mistrzostwie mieści się
zdolność, że umie wydawać się nie tym, czym jest, lecz tym, co dla
zwolenników jego będzie jednym przymusem więcej, aby do niego tym bliżej się
garnąć, aby tym serdeczniej i tym usilniej za nim podążać — geniusz
serca, który wszystko, co głośne i w sobie samym rozmiłowane, ucisza i słuchać
uczy, który chropawe dusze wygładza i daje im zakosztować swego pożądania, — cicho leżeć niby zwierciadło, aby się głębokie niebo w nim odbijało,
geniusz serca, który prostacką i niezbyt śmieszną ręką uczy powściągliwości i wdzięczniejszego ujęcia, który utajone i zapomniane skarby, krople dobroci i słodkiego uduchowienia odgaduje pod mętnym, grubym lodem i jest różdżką
czarodziejską dla każdego ziarnka złota, uwięzionego od dawna w mnóstwie
namułu i piasku, geniusz serca, od którego każdy, kogo on tknie, odchodzi
bogatszy, nie na podobieństwo człowieka ułaskawionego i zdumionego, nie na
podobieństwo kogoś, kto się czuje uszczęśliwionym, zarazem wszakże obarczonym
dobrocią cudzą, lecz bogatszy sam w sobie, świeższy niż był dawniej, wstrząśnięty,
owiany i wysłuchany przez wiatry niosące odwilż, może mniej pewny siebie,
może delikatniejszy i bardziej skruszony, lecz pełny bezimiennych jeszcze
nadziei, pełny nowych chceń i przypływów, pełny nowych wzdragań i odpływów — ale cóż ja czynię, przyjaciele moi? O kimże do was mówię? Czyliż zapomniałem
się do tego stopnia, że wam nawet żadnego imienia nie wymieniłem? To
niepodobna wszakże, abyście dotychczas sami nie odgadli, kto jest owym
zagadkowym duchem i bogiem, który na tę modłę chce być chwalonym. Albowiem,
jak to się zdarza ludziom, którzy od dziecka są bezustannie w drodze i na
obczyźnie, tak też i mnie przebiegł drogę niejeden duch dziwny i niezbyt
bezpieczny, ale przed innymi ten, o którym tylko co mówiłem, i z którym się
ciągle spotykałem, bóg Dionizos, ów wielki dwuznaczny bóg-kusiciel, któremu
niegdyś, jako wiecie, w cichości i czci ofiarowałem moje pierwociny (i byłem,
jak mi się zdaje ostatnim, który mu złożył ofiarę: bo nie spotkałem
nikogo, kto by zrozumiał, co wówczas uczyniłem). Od tego czasu dowiedziałem
się jeszcze wiele, arcywiele o filozofii tego boga, i to jak już wspomniałem,
bezpośrednio od niego samego, — jako ostatni uczeń i wtajemniczony boga
Dionizosa. Powinienem więc może zacząć wreszcie od tego, abym wam, moim
przyjaciołom, dać zakosztować nieco, o ile mi wolno, tej filozofii? Półgłosem,
jak się godzi: bo przy tym trzeba tknąć niektórych rzeczy tajnych, nowych
obcych, dziwnych i upiornych. Już to samo, że Dionizos jest filozofem, oraz,
co stąd wynika, że i bogowie również filozofują, wydaje mi się nowiną,
nie pozbawioną zagadkowych odcieni, nowiną, która właśnie wśród filozofów
może obudzić niedowierzanie — wśród was, przyjaciele moi, mniej ma przeciw
sobie, choćby dla tego, że przychodzi za późno i w niewłaściwej porze:
albowiem wy, jak mi wyjawiono, podobnie dziś niezbyt chętnie wierzycie w bogi i bożyszcza. A może też dla tego, że w nieokiełznaniu opowieści mojej
muszę się posunąć dalej, aniżeli zwykły przyzwalać surowe nawyknienia
uszu waszych? To pewna, że dwuznaczny bóg w rozmowach tego rodzaju szedł
dalej, znacznie dalej, i zawsze mnie o kilka kroków wyprzedzał… Zaiste,
gdyby mi wolno było, nadałbym mu ludzkim zwyczajem piękne, uroczyste, pełne
świetności i cnotliwości imiona, sławiłbym szeroko jego odwagę badacza i odkrywcy, jego nieustraszoną uczciwość, prawdomówność i umiłowanie mądrości.
Ale dla takiego boga na nic te wszystkie czcigodne rupiecie i błyskotliwości.
„Zachowaj to dla siebie, rzekłby, dla równych sobie i dla tych, którym
to potrzebne. Ja — nie mam zgoła powodu do zakrywania nagości mojej!". Tu
nasuwa się domysł: snadź tego pokroju bóstwa i filozofowie wyzuci są ze
wstydu? Innym razem rzekł znowu: „niekiedy miłują ludzi — a mówiąc to,
miał na myśli Ariadnę, która była obecną — człowiek w moich oczach jest
miłym, dzielnym, przemyślnym zwierzęciem, któremu nie masz na ziemi równego i które umie sobie poradzić we wszystkich labiryntach. Lubię go: nieraz
przemyśliwam nad tym, jakby mu nadal dopomóc w rozwoju, uczynić go
silniejszym, gorszym i głębszym, aniżeli jest obecnie."
"Silniejszym, gorszym i głębszym?" — spytałem zalękniony.
„Tak jest" — powtórzył. „Silniejszym, gorszym i głębszym; a równocześnie
piękniejszym" — przy tych słowach uśmiechnął się bógkusiciel
swym halkyonskim uśmiechem, jak gdyby wyrzekł ujmującą grzeczność.
Oczywista, że temu bóstwu zbywa nie tylko na wstydzie, i nie jedno przemawia za tym, że bogowie w ogóle mogliby się od nas
ludzi niemało nauczyć. My ludzie, jesteśmy bardziej ludzcy...
40.
Ach,
czymże jesteście wy, moje pisane i malowane myśli! To tak niedawno, gdyście
jeszcze były takie krasne, młodzieńcze i jadowite, takie pełne kolców i tajnych, drażniących woni, że łaskotany przez was od śmiechu się zanosiłem — a teraz? Jużeście się wyzuły z nowości i są wśród was takie, które ku
zatrwożeniu mojemu gotowe stać się dogmatami: tak dalece wydają się nieśmiertelnymi,
tak rozdzierająco rzetelnymi, i tak bardzo nudnymi! I czyliż kiedykolwiek było
inaczej? Bo i cóż wypisujemy i odmalowujemy, my, mandaryni z chińskimi pędzlami,
my uwieczniciele rzeczy, które dają się napisać, bo i cóż takiego jedynie
możemy odmalować? Ach, zawsze tylko to, co się chyli ku uwiędnięciu i poczyna woń tracić! Ach, zawsze tylko mijające i wyczerpane wichrzyce,
uczucia pożółkłe i przejrzałe! Ach, zawsze tylko ptactwo znużone i obłąkane
lotem, dające się nakryć dłonią — i to naszą dłonią! Uwieczniamy to,
co już nie może żyć ani latać dłużej, jeno rzeczy porysowane skazami znużenia i spróchniałości! Dla waszego odwieczerza jeno, wy moje pisane i malowane myśli,
mam ja kolory, może nawet mnogość kolorów, mnogość pieszczotliwości kraśnych i pięćdziesiąt odcieni żółci i brunatności, zieleni i czerwieni — ale
niech mi nikt stąd nie sądzi, jak wyglądałyście w swych rozbrzaskach, wy
niespodziewane skry i cudy samotności mojej, wy moje dawne, umiłowane — złe
myśli!
*
[Źródło:
F. Nietzsche, Dusza dostojna, Rękodzielnia Arhat, Wrocław 2001.]
1 2
« Nietzsche (Publikacja: 04-02-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3238 |
|