|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Sztuka » Filmy i filmoznawstwo
Dawno temu w Meksyku vs. Kill Bill Autor tekstu: Jan P. Matuszyński
W bieżącym październiku
zdarzy się ciekawa rzecz. Do kin w tym samym czasie wchodzą nowe filmy dwóch nadziei
kina amerykańskiego (z połowy lat dziewięćdziesiątych) — Roberto
Rodrigueza i Quentina Tarantino. Łączę ich celowo, ponieważ debiutowali w tym samym czasie; oprócz tego są przyjaciółmi. Rodriguez nakręcił ostatnią
część trylogii o gitarzyście-mordercy, Tarantino zrobił obraz hołdujący
wschodnim filmom karate. Pozwolę sobie przypomnieć sylwetki obu reżyserów.
I.
Quentin Tarantino
Quentin Tarantino ma na swoim koncie oprócz
najnowszego „Kill Bill", trzy pełne metraże. Napisał kilka świetnych
scenariuszy, takich jak „Prawdziwy Romans" (zrealizowany przez Tony’ego
Scotta) czy „Urodzeni Mordercy" (na podstawie których Oliver Stone zrobił
film). Debiutował „Wściekłymi psami", które były dla wielu obiektem
kultu. Po sukcesie filmu widziano w nim nowego Martina Scorsese. To było nic
wobec boomu, jaki rozpętał się po sukcesie jego następnego filmu „Pulp
Fiction". Ten inteligentnie komentujący kulturę amerykańską obraz otrzymał
Złotą Palmę w Cannes w 1994 roku. Stał się filmową biblią wielu ludzi,
szczególnie młodzieży, która często rozumiała film w zupełnie inny sposób
niż choćby jury wspomnianego festiwalu. Producent Harvey Weinstein z Miramaxu,
zwykle trzymający w ryzach swoich podopiecznych reżyserów, dzięki
sukcesowi, dał Tarantino wolną rękę. Ten po kilkuletniej przerwie w robieniu
filmów, powrócił w 1997 roku z „Jackie Brown". Film nie odniósł tak
ogromnego sukcesu jak poprzednie. Nie był jednak żadną kaszaną;
reżyser sięgnął po obcy mu w zasadzie temat — starość. Nie zmienia to
faktu, że po ekranie przewijają się gangsterzy i typowy dla Tarantino czarny
humor. Teraz, po sześciu latach przerwy reżyser powraca i chce „Zabić Billa".
II.
Roberto Rodriguez
Roberto Rodriguez ma filmografię dłuższą
(co nie znaczy lepszą) niż reżyser „Kill Bill". Po nakręceniu kilku krótkich
metraży, za własne pieniądze zrobił „El Mariachi", który był
objawieniem na festiwalu Sundance. Wytwórnia Columbia najpierw wprowadziła
film do kin, później zaproponowała Rodriguezowi realizację kontynuacji
debiutu. Zgadzając się, reżyser podjął się jeszcze raz realizacji historii
grajka, który w futerale od gitary nosi spluwy i mści się za śmierć
ukochanej. Tak powstał „Desperado", który stał się hitem i otworzył
pozostałe drzwi reżyserowi.
W międzyczasie obaj opisywani reżyserzy
zaprzyjaźniają się i realizują wspólnie dwa projekty. Pierwszy z nich,
„Od zmierzchu do świtu", to scenariusz Tarantino i reżyseria Rodrigueza.
Historia dwóch bandziorów, którzy uciekają do Meksyku i wpadają na bar pełen
wampirów, nie powaliła widowni. Zarzucano mu tandetę i dopisywano do listy
filmów klasy C. W rewanżu, Tarantino doprowadził do realizacji kolejnych dwóch
części opowieści o wampirach. To dopiero było kino klasy C. Drugi projekt to
film nowelowy „Cztery Pokoje", zrealizowane wraz z Alison Anders i Alexandrem
Rockwellem. Mimo, że oryginalne i śmieszne, żadna z nowel nie pozostaje długo w pamięci. Ewentualnie główny bohater, boy hotelowy o imieniu Ted, grany
przez Tima Rotha przypomina się od czasu do czasu, choć może nie w Mariocie.
Później drogi reżyserów rozeszły się. Podczas gdy Tarantino wolno przygotowywał się do kolejnej
realizacji, Roberto Rodriguez najpierw nakręcił film oparty na scenariuszu
Kevina Williamsona („Krzyk") pod tytułem „Oni", który nie wyróżniał
się (w odróżnieniu od poprzedników) od innych młodzieżowych horrorów. Po
umiarkowanym sukcesie, nadeszli „Mali agenci". Łącząc świat Jamesa Bonda i Piotrusia Pana, reżyser odniósł komercyjny sukces. W konsekwencji powstały
jeszcze dwie części „Małych agentów", które utwierdziły rzemieślniczą
pozycję Rodrigueza.
III.
„Dawno temu w Meksyku"
O powstaniu tego filmu mówiło się już w 1995 roku, po sukcesie „Desperado", choć wtedy reżyser zaprzeczał chęci
dokończenia trylogii. Minęło 8 lat i ni z tego, ni z owego do kin wchodzi
„Dawno temu w Meksyku". Zabawna sprawa: w obiegu są dwa polskie tłumaczenia tytułu „Once upon a time In Mexico".
Drugi wariat to „Pewnego razu w Meksyku". Wolę „Dawno temu..", bo
kojarzy się celowo (?) z Sergio Leone i przy okazji z „Gwiezdnymi Wojnami".
Promocja w Polsce nie była zbyt nachalna. Gdybym nie był maniakiem kina,
pewnie dowiedziałbym się o filmie miesiąc po premierze. Rodriguez od zawsze
uchodzi za filmowego człowieka renesansu, co wszystko potrafi i wszystko robi.
Tutaj oprócz reżyserii i scenariusza, jest montażystą, autorem zdjęć,
producentem i kompozytorem. Mam nadzieję, że nie jest również autorem
plakatu, który sporadycznie zdobi ściany kinowego holu, ponieważ jest
beznadziejny. I ten dopisek „Desperado 2". Czemu nie „El Mariachi 3"? No
tak, zapomniałem! „El Mariachiego" nikt w tym kraju nie oglądał.
"Dawno temu.." ma świetną obsadę.
Oprócz Antonio Banderasa i Salmy Hayek, znanych z poprzedniej historii, grają tu
Johnny Depp, Willem Dafoe, Mickey Rourke i Enrique Iglesias. Tak, nie pomyliłem
się z tym ostatnim, gra tu Enrique Iglesias (po polsku: Henryk Kościół).
Doborowa epika aktorska dodaje pewności myśli o pozytywnym odbiorze obrazu.
Konwencja, która za tytułem powinna przywoływać spaghetti westerny podnosi
jeszcze poziom oczekiwań. Specjalnie przed seansem przypomniałem sobie „Desperado".
To naprawdę dobry film. Pełen humoru, fantazji i pomysłów realizacyjnych.
Po seansie nie potrafiłem się opanować.
Byłem przygnębiony. Przez niecałe dwie godziny, bo tyle trwa film, nie
potrafiłem zrozumieć, o co w nim chodzi. Niby jest tak jak ostatnio:
Banderas-Mariachi chce się zemścić za śmierć ukochanej. Tu już pierwsza
krecha — uśmiercenie Karoliny czyli ślicznej Salmy Hayek od razu sprawia, że
fotel wydaje się być bardziej niewygodny. Jakiś generał zabił Mariachiemu żonę i córeczkę. Tę tragedię bohater przeżywa
przez cały film (przy pomocy retrospekcji). Taka treść wydała się za prosta
Rodriguezowi. W sumie słusznie, wprowadza więc dwuznacznego agenta CIA, Sandsa.
Ten jest sprawcą szeregu różnych niezrozumiałych zwrotów akcji. Przez tę
postać film o zemście zamienia się w thriller szpiegowski (w zamierzeniu) lub
raczej w jego niezamierzoną parodię. Ktoś chce zabić prezydenta Meksyku,
generał ścigany przez Mariachiego pracuje dla gangstera, który chce właściwie
nie wiadomo czego. Gra go Willem Dafoe, który w połowie filmu z nieznanych mi
powodów przechodzi operacje plastyczną twarzy. Do końca nie zobaczymy już
jego twarzy. Podobna sprawa jest z Sandsem. Bohater, grany
przez Johnnego Deppa, traci oczy lub raczej zostają mu wypalone, ponieważ stoi
po niewłaściwej stronie sporu. Mimo to nie traci wzroku, wręcz
przeciwnie, dalej chce zabić wszystkich wokół. I tak w koło Macieju do zmiażdżenia
przeciwnika, którym u Rodrigueza jest chyba tylko widz.
Serdecznie przepraszam za tak chaotyczne
przedstawienie treści, lecz w taki właśnie sposób ją odebrałem. Szczytem
wszystkiego w „Dawno temu w Meksyku" jest jedno z ostatnich ujęć: widzimy
idącego Antonio Banderasa. Nic w tym niby dziwnego, gdyby nie fakt, że na
klatce piersiowej, niczym miss (tyle, że bez odpowiednich zagórzeń), ma
przewieszoną flagę Meksyku. To prawdziwa klęska, bo odcinek wcześniej, za
czasów „Desperado", Mariachi nie mieszałby się w ogóle w żadne
przewroty czy obalanie rządów. Miał wtedy prosty cel — zabić Bucho. Teraz
jest let's save the world! Ratujmy biednych i uciśnionych. Niech żyje
rewolucja! Ale po co mu to? Nie wiadomo kto z kim i po co się
strzela. Jak na ironię, w filmie mało się strzelają.
Niestety, Rodriguez zrobił straszny pasztet.
Po wyjściu z kina czułem się jakbym zobaczył ciurkiem ze trzy sezony „Esmeraldy",
„Brzyduli", albo innej wenezuelskiej telenoweli. Niech wróci do dzieci i zrobi kolejnych „Małych Agentów", a najlepiej, żeby w ogóle przestał
robić filmy, ponieważ to, co pokazał w „Dawno temu w Meksyku", jest
dowodem, że nie ma już ani pomysłu, ani ochoty na kręcenie porządnych filmów.
IV.
Pierwsza refleksja
Jak widać powyżej, Roberto Rodriguez
zszedł z półki dla zasłużonych autorów kina, by taplać się w błocie
komerchy. Na nowy film Quentina Tarantino musimy jeszcze zaczekać trzy
tygodnie. Może trochę mniej, jest zawsze szansa na jakiś pokaz
przedpremierowy. Mam nadzieję, że w odróżnieniu od powyższego filmu, „Kill
Bill" będzie co najmniej takim arcydziełem jak „Pulp Fiction".
Wspomniany już Harvey Weinstein, jeden z szefów Miramaxu, uważa, że obraz
jest nawet lepszy niż drugi film Tarantino. Nie ma, co ukrywać — wszyscy tylko
na taki czekamy.
Ciąg dalszy nastąpi..
« Filmy i filmoznawstwo (Publikacja: 09-10-2003 Ostatnia zmiana: 26-10-2003)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 2781 |
|