|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Państwo i polityka » Stosunki międzynarodowe » Wojna w Iraku
Kilka nowoczesnych sposobów przegrywania wojny Autor tekstu: Andrzej S. Przepieździecki
Poniższy
tekst napisałem dość dawno, to jest na początku działań zbrojnych w Iraku. Obecnie nie zamierzam zmieniać wcześniej napisanej treści, jednak chcę
ją uzupełnić o uwagi nasuwające się w dniu dzisiejszym (12.10.03) co wyraźnie
zaznaczam w tekście. *
Już w czasie drugiej wojny światowej Amerykanie reprezentowali najwyższą klasę w dziedzinie taktyki w sensie humanitaryzmu walki. Polegało to na tym, że jak
tylko na froncie nacierającej jednostki odezwał się ckm lub nie daj Boże
armata, to natychmiast wycofywano jednostkę poza zasięg ognia i wzywano
lotnictwo, które bombardowało cel i dopiero wtedy Amerykanie szli do przodu.
Dzięki tej taktyce Amerykanie mieli najniższe straty w ludziach a przemysł
amerykański najwyższe zamówienia na materiały militarne. Była to niestety
ostatnia wygrana przez USA wojna.
Następna
wojna, wojna w Korei, to wojna nie wygrana nawet militarnie a zupełnie
przegrana politycznie. W tej wojnie Amerykanie stracili sporo ludzi, a co
najgorsze obóz komunistyczny wykazał przewagę w konstrukcjach lotniczych, a także w niezawodności broni strzeleckiej. Najgorszym z najgorszych było to,
że na skutek niesubordynacji generała Mac
Artura do wojny weszły
Chiny, posiadające nieprzebrane zasoby mięsa armatniego. W końcu udało się
jakoś zawrzeć rozejm na warunkach niewiele gorszych od stanu sprzed wojny.
W
miarę upływy lat Amerykanie doskonalili i broń i
metody walki i wszystkie pozostałe elementy składające się na
potencjał militarny tego supermocarstwa. Zadziwiające jest, że w odniesieniu
do własnego wojska Amerykanie, jak mało kto, dbają o zabezpieczenie
psychologiczne swoich żołnierzy, zarówno w trakcie szkolenia, jak i w boju. Dla
żadnej armii na świecie nie pracuje tylu psychiatrów, psychologów i socjologów,
co dla armii amerykańskiej. Równocześnie problem inności psychicznej
przeciwnika w ogóle dla Amerykanów nie istnieje. W tej dziedzinie żadne doświadczenie
ich nie uczy.
Następną
wojną prowadzoną przez USA była wojna w Wietnamie. Tam wojnę zaczęli
Francuzi. Walczyli z Wietnamczykami, którym przewodził wypróbowany we wspólnych
walkach z Japończykami, wielki przyjaciel i sojusznik USA, niejaki Nguyen Van
Theng, który przyjął imię Ho Chi Minh co po polsku brzmi Melchior. Francuzi
walczyli długo i zaciekle i dostawali w tyłek, aż wreszcie po długich
marszach wojsk francuskich w Wietnamie, w ciągu których Francuzi byli stale na
czele, a Wietnamczycy tuż za nimi, rząd francuski pomaszerował
po rozum do głowy i po długich rozważaniach ustalił, że tej wojny
wygrać nie można a przegrać i owszem. Więc Francuzi zaczęli się wycofywać.
Wtedy szybko przybiegli Amerykanie wołając: A my? A my? My też mamy tyłki! W porządku — mówi Melchior — w porządku, wy też dostaniecie w dupę,
ale po kolei. Naprzód Francuzi.
Jak
obiecał tak zrobił. Co prawda trwało to bardzo długo, Amerykanie zrzucili na
Wietnam więcej bomb niż w czasie Drugiej Wojnie Światowej, ale wojny nie wygrali, bo
robili wszystko, żeby sobie skutecznie zrazić całą ludność. Nie robili tego
oczywiście celowo. Oni po prostu nie orientowali się, że wiele działań zupełnie
normalnych w kulturze europejskiej stanowi śmiertelną obrazę dla
Wietnamczyka. W końcu doszło do tego, że wiejska ludność Wietnamu uciekała
na sam widok sojuszników. Więc dowództwo wojsk amerykańskich w Wietnamie chcąc
izolować ludność Wietnamu Południowego od komunistycznej partyzantki po
prostu zamykało tą wiejską ludność w obozach koncentracyjnych noszących
dumną nazwę wiosek strategicznych. W przeciwieństwie do niemieckich obozów
koncentracyjnych nie było tam ani komór gazowych, ani krematoriów, ale nie było
także wolności. Tak więc duża część wiejskiej ludności Wietnamu trzymana
była przez Amerykanów w więzieniach. Amerykanie jakoś nie zauważali, że z tych wiosek strategicznych nie może uciec żaden Wietnamczyk, który ukończył
lat osiemdziesiąt i jest dodatkowo sparaliżowany.
Pozostali mogli, więc uciekali do komunistycznej partyzantki. Amerykanie w dalszym ciągu nie zauważali, że swoim postępowaniem zrażają nawet tych
Wietnamczyków, którzy byli początkowo im przychylni. Rząd amerykański był w trudnej sytuacji: lobby przemysłowe i rolnicze było bardzo
zadowolone, bo takiej koniunktury nie było w USA od Drugiej Wojny Światowej.
Jednak protesty ludności na całym świecie, a głównie w Stanach, narastały z dnia na dzień. Prezydent ani inni mężowie stanu nie mogli ludziom tłumaczyć,
że co drugi pracownik w Stanach żyje z tej wojny, że pokój w Wietnamie to
nie tylko koniec wojny, ale także koniec tej wspaniałej koniunktury i początek
recesji, zaś na recesję najlepszym lekarstwem jest uruchamianie tych kapitałów,
które każde państwo marynuje jak ogórki na zimę na cele obronności. No ale w końcu trzeba było się przyznać do porażki i niepotrzebnej straty wielu
tysięcy obywateli. Wojna się skończyła, żołnierze i generałowie wrócili
do domu. Żołnierze poszli na zasiłki dla bezrobotnych, a generałowie zaczęli
marzyć o następnej wojnie zamiast analizować dlaczego przegrali poprzednią.
Czas
mijał i po latach trzeba było
zadbać o zabezpieczenie dopływu ropy z Zatoki Perskiej. Ponieważ szach był wielkim przyjacielem USA, więc to zabezpieczenie
rozumiano jako wszechstronną pomoc dla ówczesnej władzy. Szach był z urodzenia, wychowania i charakteru Europejczykiem a nie Persem. Od lat prowadził
politykę, której naczelnym hasłem była nowoczesność. Europejska nowoczesność.
Realizatorami tej nowoczesności były tysiące Amerykanów, którzy do Iranu
przyjeżdżali i tam zachowywali się dokładnie tak jak w Wietnamie, to jest
zupełnie nie zauważali tego, że ich zachowanie obraża miejscową ludność. W efekcie tego, na nienawiść do szacha nałożyła się nienawiść do Wielkich Diabłów czyli Jankesów. Iran to najmniejsza klęska USA:
przemysł amerykański na kontaktach z Iranem zyskał ogromnie, a dotyczyło to
nie tylko przemysłu zbrojeniowego lecz przemysłu USA w ogóle. Generalicja aż
piszczała i na kolanach błagała prezydenta o pozwolenie na nową wojenkę.
Mimo to, ten chyba najsłabszy prezydent USA był na tyle mocny i rozsądny, że na wojnę nie zezwolił. Jedyna akcja militarna
realizowana w Iranie, czyli odbicie zakładników została wykonana fatalnie i zakończyła się zupełnym niepowodzeniem. Dlaczego tak się stało nie
wiadomo, bo było to w czasach kiedy
zarówno technika jak i taktyka w armii amerykańskiej stanowiła najwyższą
klasę światową. Jednak do tej akcji wybrano na przykład
najgorszy śmigłowiec, który żołnierze nazywali królową hangaru bo
stale tam przebywał z powodu ciągłych awarii. Dzięki przezorności
prezydenta, do większej tragedii, czytaj: następnej przegranej wojny, nie doszło.
Niewątpliwie
największą tajemnicą naszych czasów jest taktyka amerykańska stosowana w odniesieniu do ludności tych krajów z którymi USA walczy. Sprowadza się ona do zupełnego lekceważenia różnic dzielących
ludzi kultury zachodnioeuropejskiej od przedstawicieli innych
kultur. Pierwsze doświadczenia amerykańskie w tej materii sięgają
czasów wojny koreańskiej. Korea to kraj w którym nadrzędnym imperatywem jest
szacunek dla starszego pokolenia, a szczególnie rodziców. Dorośli synowie
muszą w każdej drobnostce prosić rodziców o pozwolenie, na przykład czy mogą
wstać od stołu po posiłku. Amerykanie w tym właśnie kraju propagowali udział w wojnie wbrew woli rodziców.
Zupełnie
nową jakością są wojny w krajach islamu. W Iranie Amerykanie tego jakoś nie
zauważyli.
W
krajach islamu wszystkie zwyczaje, cała obyczajowość jest nierozerwalnie powiązana z religią. Amerykanie tego nie
wiedzą, a może nie chcą wiedzieć. W tym względzie żadne doświadczenie ich
nie uczy. Obecnie w Iraku robią
dokładnie to samo co robili w Iranie: dużym nakładem sił i środków
niosą pomoc Irakijczykom wbrew woli przywódców religijnych i w
sposób poniżający dla każdego muzułmanina. Oto
przykład: śmierć z ręki niewiernego, to wielki sukces dla wyznawcy
Allacha, to odpowiednik łaski uświęcającej u katolików, ale to, za co w USA
płaci się zakładom pogrzebowym spore pieniądze, dla Araba stanowi
zbezczeszczenie zwłok i wymaga, po czterdziestu dniach, zemsty w imię spokoju
pośmiertnego tegoż umarlaka.
Podkreślić
należy, że od czasu skonstruowania drogich broni masowego rażenia, które mogą
być przenoszone przez drogie
rakiety międzykontynentalne, obawa przed takim zagrożeniem ze strony totalnych
dyktatur w rodzaju Korei Północnej czy Iraku jest dla USA groźbą całkiem realną.
Zupełnie
nową sytuację wytwarza połączenie
średniowiecznych tradycji muzułmańskich szkół terrorystycznych z możliwością
wyprodukowania tanich broni masowego rażenia wraz z zastąpieniem drogich środków przenoszenia tejże broni tanimi metodami
radzieckimi opracowanymi jeszcze w okresie wojny wietnamskiej. Jeśli do tego dodamy duże bezrobocie wśród naukowców w krajach
europejskich oraz dużą ilość petrodolarów w rękach arabskich, to mieszanka
jest naprawdę piorunująca. W
tej nowej sytuacji do spowodowania zagrożenia nie trzeba tak wielkich
organizmów jak totalitarne państwo. Wystarczy organizacja nastawiona na działanie
skuteczne, a nie jedynie spektakularne w rodzaju al. Quaidy. Fanatycy potrafią
zburzyć dwa wieżowce ale na pewno nie potrafią skutecznie zagrozić
supermocarstwu. Co innego spokojnie i logicznie działający fundamentaliści,
których celem jest właśnie skuteczne niszczenie Wielkiego
Diabła.
Po
jedenastym września amerykańscy mężowie stanu zapewniali, że szanują każdą
religię, więc nic nie mają przeciwko muzułmanom, a walczyć będą jedynie z terrorystami. Ci ludzie nie czytali Koranu i dlatego nie znają zasad zalecanych
przez tą księgę w postępowaniu z niewiernymi. Przywódcy muzułmańscy czytali.
Jeszcze w średniowieczu w ramach takich organizacji jak Assasini lub Nizaryci
organizowano szkoły dla samobójców. Tych delikwentów uczono, że w razie śmierci w walce z niewiernymi pójdą prosto do raju.
— Ażebyście
nie myśleli, że was bujamy wyślemy was na krótko do raju.
Po tej
zapowiedzi przyszły samobójca
otrzymywał, oczywiście nie wiedząc o tym, silny środek nasenny i budził się w autentycznym arabskim raju, to jest w ogrodzie w którym było wiele zieleni,
szemrzącej wody no i piękne hurysy z których można było do woli korzystać.
Po pewnym czasie delikwent znowu dostawał środek nasenny i budził się w szkole Assasinów.
Zarówno
za czasów Assasinów jak i jedenastego września działania samobójcze były
organizowane jako indywidualne, lub w niewielkich grupach.
Ostatnio
wywiad amerykański ostrzega przed następnymi atakami terrorystycznymi na Stany
Zjednoczone. Wywiad amerykański od czasów drugiej wojny światowej cieszy się
opinią organizacji o której powiedzieć, że wiarygodna byłoby eufemizmem, ale takie akty terroru nie są wykluczone w niedługiej
przyszłości. Natomiast skuteczne zaatakowanie Ameryki jest w bliskiej przyszłości
po prostu niemożliwe. Potrzeba bardzo dużo czasu na opracowanie taniej broni
masowego rażenia nowej generacji, dużo czasu na zorganizowanie działań według
metody radziecko-wietnamskiej i trochę czasu na uzgodnienia tych działań na muzułmańskim szczycie w Iranie gdzie, o dziwo, zaciekli wrogowie, których wrogość można porównać w naszej kulturze
jedynie do wrogości luteran i katolików z okresu kontrreformacji, zasiadają
zgodnie w meczecie i zwolennicy Alego, czyli kobiety jak to obraźliwie określają
sunnici, zgodnie dyskutują z tymi ostatnimi w jaki sposób najbardziej
skuteczny zniszczyć Wielkiego Diabła.
Tak
więc Ameryka może jeszcze długo spać spokojnie, a wywiad amerykański może
równie długo lekceważyć wszelkie informacje na temat przygotowań do działań skutecznych. Wielce pocieszające,
przynajmniej na dziś, jest to, że poważne
ugrupowania arabskich fundamentalistów oceniają atak z jedenastego września
jako bezsensowny, więc może wpłyną na skrajnych fanatyków.
Na to
żeby zniszczyć wrogów Allacha — mówią ci rozsądni fundamentaliści -
nie wystarczy przestraszyć Wielkiego Diabła, trzeba go zamordować. Zburzenie
wieżowców powoduje wyłącznie mordowanie niewinnych muzułmanów w Afganistanie czy Iraku, a Wielki Diabeł istnieje nadal. Naprzód trzeba się
nauczyć międzynarodowego prawa, następnie udowodnić na forum międzynarodowym
agresję amerykańską, a dopiero na
koniec przystąpić do działań przeciwko państwu, a nie przeciwko dwóm
kamienicom. Tak mówią ci rozsądni fundamentaliści, którzy jeszcze nie są
zjednoczeni i działają każdy na własną rękę.
Na
zakończenie należałoby się
zastanowić jak powinniby działać Amerykanie w Iraku gdyby chcieli, oprócz
celów zasadniczych z których jednym, na pewno niebagatelnym, jest rozkręcanie
koniunktury gospodarczej, także wygrać tą wojnę.
Na
pewno nie jest możliwe zbudowanie takiej dyscypliny, żeby w obcej zupełnie
kulturze szara masa żołnierska postępowała właściwie w zrozumieniu
autochtonów i to stale a nie tylko w trakcie oficjalnych uroczystości. Błąd
polega na tym że Amerykanie, po szybkim lub mniej szybkim zwycięstwie
militarnym, natychmiast przystępują, w każdym z tych zupełnie obcych krajów
do robienia porządków i
to na własną, czyli amerykańską modłę.
Równocześnie jest oczywiste, że to supermocarstwo posiada ogromne, świetnie wyposażone i wyszkolone lotnictwo. Ta potęga może wywrzeć ogromną presję, co zresztą
Amerykanie robią w każdej wojnie, i
robią to dobrze. Ponieważ teren jest dopiero wtedy zdobyty, gdy go opanuje
piechota, no więc tą piechotę w ostatnim dniu wojny niestety trzeba tam posłać,
ale po uzyskaniu zwycięstwa, nie następnego dnia, lecz tego samego dnia należy to lądowe wojsko zamknąć w obozach i nie wypuszczać nawet
po to żeby ci żołnierze rozdawali dzieciom cukierki. Następnie wszystkimi
dostępnymi środkami należy informować miejscową ludność, że mają sami zorganizować władze państwowe. Jeśli ludność będzie się
opóźniała z wykonaniem tego zadania, lub wybierze nie tego kogo trzeba, to
należy natychmiast dać im delikatnie to
do zrozumienia przy użyciu lotnictwa. Gdyby miejscowi ludzie poprosili o pomoc w organizowaniu tej władzy, to trzeba im grzecznie zaproponować żeby pocałowali
Amerykanów w nos i dalej bombardować. To jest jedyna możliwość. Możliwość
wielce niehumanitarna, jednak jeśli robi się rzecz najbardziej niehumanitarną, jaką jest wojna, to trzeba się
zdecydować czy chcemy robić rzeczy humanitarne, i w tym wypadku przede
wszystkim nie należy rozpoczynać wojny, czy też chce się wygrać już
rozpoczętą wojnę.
Jednak
to są tylko czysto akademickie rozważania, bo Amerykanie w ogóle tych
rzeczywistych przyczyn swoich kłopotów nie widzą. Oni po prostu nad takimi
szczegółami się nie zastanawiają. Weźmy dla przykładu drobny, niewątpliwie
mało ważny szczegół: Jeśli zatelefonujemy
do amerykańskiej ambasady w Warszawie, to telefonistka zgłosi się w języku
angielskim, mimo że na tysiąc telefonów
do ambasady w Warszawie tylko jeden jest od obywatela USA a reszta to telefony
od Polaków, co pani telefonistka szczerze potwierdza. Kiedy ją pytamy po angielsku, czy nie ma tam kogoś znającego język
polski to ta telefonistka odpowie po polsku, bo to jest Polka a po angielsku zgłaszać kazali jej się amerykańscy szefowie. W Polsce to
nie ma żadnego znaczenia, ponieważ nasi rodacy ogromnie lubią zwiedzać
Amerykanów od środka drogą per rectum i to bez żadnych środków smarnych w rodzaju wazeliny. Jednak w innych krajach europejskich taki nietakt to niewątpliwie
błąd.
Suplement z 12.10.2003.
Dzisiaj
liczba ofiar śmiertelnych w formacji dowodzonej przez Polaków w Iraku osiągnęła
liczbę trzynaście. Nie orientuję się jaka jest wiarygodność tych danych
ilościowych, ponieważ nasze (polskie) agencje informacyjne milczą, a francuskie zastrzegają się, że polskie władze (w Iraku) w ogóle tych danych
nie komentują.
Nie
jestem ani panikarzem ani defetystą. Było oczywiste, że uczestnictwo w okupacji (czytaj: w wojnie domowej) musi się wiązać ze stratami. Zresztą te
straty procentowo nie są zbyt wysokie. Chodzi mi o co innego. Otóż wydaje mi
się, że we wcześniej napisanej części tego artykułu błędnie oceniłem
zamierzenia polityki USA. Poprzednio, jeśli nawet tego wyraźnie nie napisałem,
uważałem, że celem akcji zbrojnej USA w Iraku, jest po pierwsze zniszczenie
niewątpliwie zbrodniczego reżimu Saddama Husaina, a następnie ustanowienie
mniej despotycznego i mniej zbrodniczego rządu niż poprzedni. Piszę tak ostrożnie,
ponieważ znam jako tako mentalność muzułmańską i wiem, że o rządach
demokratycznych, w sensie europejskim, w państwie islamskim nie może być
mowy. Obecnie wydaje mi się, że bardziej prawdopodobna jest inna wersja czy
raczej wizja amerykańska na najbliższą, ale i dalszą przyszłość dla
Iraku.
Irak, w przeciwieństwie do Wietnamu, czy Korei Północnej, nie posiada w strategicznej bliskości potężnego sojusznika. Zaś na terenie własnego państwa
posiada mniejszość kurdyjską. Tenże Irak posiada bardzo bogate złoża ropy.
Czy w tej sytuacji USA mogłyby być pewne trwałych, dobrych stosunków z muzułmańskim,
samodzielnym, niezależnym Irakiem na zasadzie wyłącznie dobrych stosunków?
Przecież rynek naftowy nie jest zbyt stabilny, relacje cen oferowanych mogą się
zmieniać w sposób, którego przewidzieć na dłuższą metę nie można, zaś
wielki producent ropy mógłby się spiknąć z największym producentem ropy, a już tak jest na świecie, że jak się ktoś odwraca do jednego przodem to do
innych się musi odwrócić pupą nawet jeśli są to osoby płci pięknej. Na
przykład dziewięć sióstr.
Tak
patrząc na sprawę, należy stwierdzić, że mimo iż naród amerykański płaci w tej wojnie daninę krwi, a prezydent Bush płaci utratą poparcia w społeczeństwie,
to jednak jedynym trwałym rozwiązaniem dla USA jest uformowanie się w Iraku
rządu agenturalnego, w skrajnie korzystnym dla USA wariancie, lub nawet nie
agenturalnego, ale takiego, który będzie miał wyraźne poparcie USA, bo to już
wystarczy żeby taki rząd był znienawidzony przez Irakijczyków, a więc
potrzebował stałej opieki, to jest stałej obecności amerykańskich sił
militarnych w Iraku.
Pan
Prezydent Bush dotychczas nie przysłał mi
swojego adresu mailowego ani numeru gadu-gadu, więc nie mogę go spytać
czy moje przewidywania są słuszne. Jeśli jednak są słuszne, to działania
amerykańskie w najbliższym czasie pójdą po linii jak największej ilościowej
rozbudowy rdzennie irackich sił porządkowo-militarnych z dwóch powodów prowadzących do tego samego celu. Po pierwsze rozpacz i nienawiść ludności irackiej zwróci
się przeciwko tym sojusznikom Amerykanów, którzy będą łatwo rozpoznawalni
po swych mundurach i działaniach, a to zmniejszy ilość aktów
terrorystycznych skierowanych przeciwko wojskom okupacyjnym. Po drugie
podzieli Irakijczyków zgodnie z zasadą divide et
impera.
W
tak trudnych warunkach jakie istnieją w Iraku, gdzie broń jest towarem łatwiej
dostępnym niż woda czy energia elektryczna, sytuacja agresorów nie jest łatwa,
ale jak dotychczas Amerykanie radzą sobie nienajgorzej, zarówno w swoich
działaniach militarnych przeciwko narodowi irackiemu, jak i w rozgrywce
politycznej. Wciągnięcie do działań w Iraku wojsk wielonarodowych, choćby w tak skromnym wymiarze jak siły dowodzone przez Polaków, to niewątpliwy sukces
propagandowo polityczny. Oczywiście ma to także i drugą stronę. Ostatnia
wpadka Polaków, a raczej naszych służb informacyjnych dotycząca rakiet
francuskiej produkcji, świadczy o tym, że Amerykanie nie potrafili jeszcze
nauczyć swoich sojuszników tego co sami z pełną perfekcją robią już od
czasu wojny w Wietnamie wyłącznie, a mianowicie nałożenia idealnie
szczelnego kagańca na yellow press i skutecznego
filtrowania przez rzeczników
prasowych armii informacji oficjalnie udzielanych poważnym agencjom prasowym.
Podsumowując:
niezależnie od mojej w pełni negatywnej oceny zbrojnych działań w Iraku ze
względu na ich antyhumanitarny charakter, uważam, że Amerykanie całkiem nieźle
sobie radzą, no a że troszeczkę naszym kosztem, to nasza a nie ich głupota.
« Wojna w Iraku (Publikacja: 14-10-2003 Ostatnia zmiana: 12-05-2005)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 2799 |
|