|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Prawo » Prawo wyznaniowe » Polskie konkordaty » Konkordat z 1993 » Prace nad konkordatem » Analizy i oceny prawne
Konkordat polski z 1993 r. - Altera Pars [2] Autor tekstu: Ryszard M. Małajny, Ryszard Mariusz Małajny
III. Obiekcje prawne natury
ogólnej
1. Art. 82.2 konstytucji.
Przepis ten brzmi: „Kościół jest oddzielony od państwa. Zasady stosunku państwa
do kościoła oraz sytuację prawną i majątkową związków wyznaniowych określają
ustawy". Można go interpretować dwojako, przy czym obie interpretacje wydają
się równoprawne. Otóż w świetle wykładni gramatycznej brzmi on
jednoznacznie — reglamentacja sytuacji prawnej związków konfesyjnych
dopuszczalna jest wyłącznie w drodze ustawowej. Według opinii M. Pietrzaka
"podstawową konsekwencją państwa prawnego jest działanie organów państwowych
na podstawie wyraźnego upoważnienia ustawowego. Konstytucja uprawnia rząd do
zawierania umów międzynarodowych (lex
generalis), ale art. 82 nakazuje regulować sytuację prawną Kościoła
Katolickiego w drodze ustawy (lex
specialis), co wydaje się wykluczać formę umowy międzynarodowej" (M.
Pietrzak, Prawo wyznaniowe, Warszawa 1995, s. 236). Dlatego też w konstytucjach niektórych krajów spotykamy wyraźne upoważnienie do zawierania
umów międzynarodowych ze Stolicą Apostolską, jako że jest to odstępstwo od
zasady równouprawnienia obywateli bez względu na wyznanie, skoro państwo nie
może zastosować tej formy regulacji prawnej do innych związków konfesyjnych
(vide niżej). Nota bene, takie upoważnienie
znalazło się też w projekcie konstytucji opracowanym przez Komisję
Konstytucyjną Zgromadzenia Narodowego. Z interpretacją tą polemizuje m.in. J. Krukowski wskazując, iż adherenci
takiej egzegezy nie dostrzegają nowej interpretacji ustawowej tej formuły
konstytucyjnej, zawartej w art. 9.1 p. 3 ustawy o gwarancjach wolności sumienia i wyznania. Konstatuje się tam, że jedną z gwarancji tej wolności stanowi
„równouprawnienie wszystkich kościołów i innych związków wyznaniowych,
bez względu na formę uregulowania ich sytuacji prawnej". Stąd wniosek, iż
unormowanie sytuacji prawnej Kościoła Kat. w drodze konkordatu nie wyklucza równoległej
regulacji sytuacji prawnej innych związków wyznaniowych na drodze ustawowej
ani też nie narusza reguły równouprawnienia obywateli i wszystkich konfesji
(J. Krukowski, op. cit., s. 99). Moje
stanowisko jest inne. Mianowicie idzie o to, że do momentu wejścia interesującej
nas ustawy w życie sytuację prawną związków konfesyjnych normowała istna
mozaika aktów normatywnych. Stąd taka deklaracja była nieodzowna celem
rozwiania obaw tych związków wyznaniowych — których sytuacja prawna była
normowana aktami podustawowymi — iż wzorem rozwiązań przyjętych w II RP nie
odrodzi się podział na konfesje „równe i równiejsze". Deklaracji tej nie
należy natomiast odczytywać jako zachęty do różnicowania form regulacji
owej sytuacji w przyszłości. Niezależnie od tego trzeba mieć na względzie,
że rola ustaw wobec konstytucji polega nie na jej interpretowaniu, tylko na
konkretyzowaniu i rozwijaniu. Od interpretacji jest Trybunał Konstytucyjny, sądy i nauka. Ponadto to ustawy należy interpretować przez pryzmat konstytucji, a nie vice versa. W przeciwnym bowiem
razie doszłoby do zakwestionowania nadrzędności konstytucji jako ustawy
zasadniczej.
Drugą z sygnalizowanych na wstępie wykładni art. 82.2 konstytucji prezentuje
m.in. R. Sobański. Jego zdaniem stwierdzenie w ustawie konstytucyjnej, iż jakąś
materię regulują ustawy, oznacza najpierw, że materii tej nie reguluje
konstytucja. Żadną zaś miarą nie mieści się w takim normatywnym
stwierdzeniu zakaz objęcia odnośnej materii umowami międzynarodowymi. Jeśli w zakresie, w którym konstytucja postuluje regulację ustawową, zawarto umowę
międzynarodową, to zwrot „regulują ustawy" oznacza, iż jej ustalenia nie
mają bezpośredniej skuteczności w stosunkach wewnętrznych, a ich
wprowadzenie w życie wymaga odpowiednich ustaw. Ratyfikacja konkordatu nie kłóci
się przeto z art. 82.2 konstytucji, lecz zobowiązuje prawodawcę państwowego
do uchwalenia stosownych ustaw. Dodać należy, że konkordat nie zawiera
dyspozycji znoszącej moc prawną aktów normatywnych z nim sprzecznych, a ze
sformułowania zamieszczonych w nim postanowień wynika, iż nie są to
postanowienia samowykonalne (R. Sobański, Konkordat...,
s. 1, 2).
Do powyższego rozumowania można zgłosić dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, jeśli
konstytucja przewiduje, że jakaś materia zostanie unormowana w drodze
ustawowej, to nie jest to wcale równoznaczne z faktem, iż akt ów materii tej
nie reguluje. Ależ reguluje, tyle że na wysokim szczeblu abstrakcji. Po wtóre,
jakkolwiek postanowienia konkordatu rzeczywiście nie są samowykonalne, to
jednak wypadnie zgodzić się z M. Pietrzakiem, iż według obowiązującej w Polsce hierarchii źródeł prawa umowa międzynarodowa ratyfikowana przez
parlament w formie ustawy, uzyskuje rangę ustawy ze wszystkimi konsekwencjami.
Innymi słowy, ustawa ratyfikacyjna dokonuje transformacji normy prawa międzynarodowego w normę prawa wewnętrznego. W konsekwencji konkordat z chwilą jego
ratyfikacji uchyla względnie zmienia obowiązujące przepisy prawa wewnętrznego
dotyczące Kościoła Kat. i jego wyznawców (M. Pietrzak, Zmiany...,
s. 19, 20). Nie zapominajmy przy tym, że w nauce przyjmuje się imperatyw nadrzędności
umów międzynarodowych nad ustawami. Niemniej z argumentacji R. Sobańskiego można
wysnuć taki oto racjonalny wniosek — jeśli nawet konstytucja RP stanowi, iż
sytuację prawną i majątkową związków konfesyjnych normują ustawy, to
konkordat może nabrać mocy obowiązującej również za pośrednictwem ustawy
(ratyfikacyjnej). Tak więc w obu przypadkach decyzja ostateczna należy do
parlamentu, ergo konstytucyjnemu
wymogowi staje się zadość.
Konkludując, na gruncie art. 82.2 konstytucji można z jednakowym powodzeniem
zarówno kwestionować, jak i uzasadniać dopuszczalność konkordatowej
reglamentacji sytuacji prawnej Kościoła Kat. Wynika stąd zatem
niedwuznacznie, że problem tej dopuszczalności z całą pewnością do
bezspornych nie należy, wbrew temu co sugerują kanoniści. Konkordat nolens
volens ląduje więc w konstytucyjnej strefie półcienia.
2. Asymetria. Nie chcę tu wchodzić w kwestię czy Stolica Apostolska jest państwem czy też organizacją międzynarodową,
ponieważ z konieczności byłyby to deliberacje cokolwiek scholastyczne
("Jakkolwiek de facto i de
iure podmiotowość Stolicy Apostolskiej jest powszechnie uznawana, to
jednak konstrukcja tej podmiotowości jest przedmiotem zawiłych dociekań o charakterze doktrynalnym" — J. Krukowski, Kościół i państwo. Podstawy relacji prawnych, Lublin 1993, s. 129 i n.). Dość
powiedzieć, iż zdolność tej instytucji do zawierania umów międzynarodowych
jest niekwestionowana. Jednakże z powodu jej specyficznej natury charakter
prawny każdego konkordatu jest z istoty swej „asymetryczny". Znakomita większość
międzynarodowych konwencji dotyczy bowiem obywateli obu układających się
stron, tymczasem w przypadku konkordatu tylko jednej z nich. Wydaje się, że RP
nie powinna zatem zawierać traktatu odnoszącego się wyłącznie do jej własnych
obywateli, a nie równocześnie do obywateli kontrahenta. Z całą pewnością
natomiast normowanie sytuacji prawnej własnych obywateli poprzez umowę z innym
państwem, ale bez wzajemności, godzi w zasadę suwerenności.
3. Zasada równouprawnienia obywateli. Na pierwszy rzut oka konkordat jest sprzeczny z regułą równouprawnienia związków wyznaniowych. Jego ratyfikacja pociąga
bowiem za sobą ten skutek, iż sytuacja prawna Kościoła Kat. regulowana jest
umową międzynarodową, zaś pozostałych związków konfesyjnych ustawami lub
aktami niższego rzędu. Z drugiej wszak strony nie można nie brać pod uwagę
faktu, że spośród wszystkich związków konfesyjnych Kościół Kat. jest
jedyną organizacją stanowiącą via
Stolica Apostolska podmiot prawa międzynarodowego. Z nim więc tylko mogą być
zawierane porozumienia o charakterze traktatowym. W tej sytuacji o naruszeniu
zasady równouprawnienia związków wyznaniowych w ścisłym tego słowa
znaczeniu można byłoby mówić wówczas, gdyby RP nie chciała zawrzeć
konkordatów z innymi kościołami, przy założeniu posiadania przez nie
podmiotowości w zakresie prawa międzynarodowego publicznego.
Niesprzeczność konkordatu z regułą równouprawnienia związków konfesyjnych
nie jest jednak równoznaczna ze zgodnością tego dokumentu z zasadą równouprawnienia
obywateli w zakresie korzystania z uprawnień wypływających z reguły wolności
wyznania. Związki wyznaniowe składają się przecież nie tylko z aparatu kościelnego,
lecz także z wiernych. Stąd dzięki konkordatowi obywatele-katolicy otrzymają
mocniejsze gwarancje wolności religijnej od obywateli pozostałych konfesji. Ci
pierwsi uzyskają bowiem gwarancje prawa międzynarodowego, ci drudzy zaś tylko
prawa wewnętrznego. Łatwiej zaś uchylić akt wewnętrzny — nawet ustawę — niż
uwolnić się od zobowiązań międzynarodowych. Wprawdzie rząd deklaruje
gotowość zawarcia stosownych porozumień z innymi związkami konfesyjnymi,
niemniej będą to już słabsze gwarancje. Nierealne jest przy tym zawarcie
takich porozumień ze wszystkimi tymi związkami w Polsce, z uwagi na niewielką
liczebność większości z nich oraz uciążliwość takiej procedury.
Porozumienie polityczne jest więc kiepskim ekwiwalentem funkcjonalnym
konkordatu.
Tezę tę R. Sobański uznał za bałamutną. Pocieszające wszak, iż zbałamucić
się nie dał, na dowód czego wysunął następujące kontrargumenty. Po
pierwsze, w Niemczech ponad połowa ludności nie czuje się dyskryminowana,
mimo zawartego przez ten kraj — oraz poszczególne landy — konkordatu. Po
drugie, Autor ten nie słyszał, by dominowała opinia, że rozwiązania bazujące
na Koordinationsrechtsordnungstheorie bądź też tzw. leggi
renforzate były nieodpowiednimi substytutami konkordatu. I po trzecie, państwo
zawiera konkordat, „bo przestrzega i chroni prawa i wolności człowieka, równe
dla wszystkich" (R. Sobański, Konkordat...,
s. 3).
Racje te są jednak mało przekonujące. I tak nawiązując do argumentu
pierwszego, mamy tu do czynienia z przejściem z jurydycznej płaszczyzny rozważań
na socjo-polityczną. Fakt, iż niemieccy protestanci nie czują się
dyskryminowani z powodu zawieranych przez RFN i landy konkordatów ze Stolicą
Apostolską, nie wynika z ufności w moc zawieranych z ich kościołami Kirchenverträge, ale z tego prostego powodu, że nie są
zmajoryzowani przez katolików. Niestety, nie da się wszak tego powiedzieć o protestantach polskich. W odniesieniu do argumentu drugiego mógłbym się łatwo
wykpić konstatacją, iż fakt niesłyszenia o dominacji jakiejś opinii nie
jest jeszcze równoznaczny z jej nieistnieniem. Nie chciałbym jednak
demonstrować tak mało sympatycznejpedanterii,
polemizując bardziej ze sformułowaniem niż z poglądem. Mogę więc jedynie
powtórzyć, że akt prawny niższego rzędu (np. ustawa) jest „gorszy" od
aktu prawnego wyższego rzędu (np. traktat), nie mówiąc już o akcie
politycznym. Aksjomat ten jest oczywisty i to chyba nawet dla nieprawnika. A tak
na marginesie, owe kościelne umowy odgrywające w Niemczech rolę Ersatz-konkordatów
nie są tam zawierane ze wszystkimi związkami wyznaniowymi (E. Stein, Staatsrecht, Tübingen 1980, s. 224). Przechodząc z kolei do
argumentu trzeciego wypada wskazać, iż wynika zeń niedwuznacznie, że te państwa,
które nie zawarły konkordatów, nie przestrzegają i nie chronią wolności człowieka.
Czy taki wniosek nie idzie przypadkiem zbyt daleko? Reasumując, można opiewać
zalety np. furmanki. Peany te wszakże żadnemu rozsądnemu śmiertelnikowi nie
przesłonią faktu, iż furmanka pozostaje kiepskim ekwiwalentem funkcjonalnym
samochodu. Pomiędzy konkordatem a odpowiadającym mu porozumieniu politycznym z niekatolickim związkiem konfesyjnym zachodzi tu pełna analogia.
Ale nie tylko sam fakt ratyfikacji konkordatu oznaczałby naruszenie zasady równouprawnienia
obywateli bez względu na wyznanie. Otóż wynika to z szeregu jego postanowień
szczegółowych, a to wskutek wprowadzenia do państwowego porządku prawnego różnicowania
uprawnień obywateli według kryterium wyznaniowego. Gwoli egzemplifikacji,
przepisy konkordatu dotyczące nauki religii w szkołach publicznych oraz ślubów
kościelnych naruszają wypływające z konstytucyjnej reguły wolności
sumienia i wyznania prawo do milczenia, z którego wypływa zakaz zmuszania
kogokolwiek do ujawniania swych przekonań religijnych. Z uwagi na przytłaczającą
przewagę liczebną katolików prawo uczniów innych wyznań — z wyjątkiem
prawosławnego i być może ewangelickiego — do pobierania nauki religii w szkole jest iluzoryczne. Nie wszystkim związkom konfesyjnym będzie też można
przyznać przywilej udzielania ślubów kościelnych pociągających za sobą
skutki cywilnoprawne. Subsydiowanie przez państwo różnych przedsięwzięć
katolickich będzie z konieczności oznaczać finansowanie ich również z kieszeni podatników należących do innych wyznań itp. Wypływa stąd wniosek,
że optymalnym rozwiązaniem pozostaje — jak już wspomniano — rozciągnięcie
na związki wyznaniowe prawa o stowarzyszeniach względnie uregulowanie ich
sytuacji prawnej w jednym akcie prawnym rangi ustawy czy nawet ustawy
organicznej. Unika się wówczas zarzutu faworyzowania katolików i dyskryminowania niekatolików. Reglamentacje partykularne czyli odnoszące się
do konkretnego związku konfesyjnego należy więc ocenić negatywnie. Tym
bardziej że regulacji partykularnych nie stosuje się — i słusznie — do innych
organizacji niepaństwowych, jak partie polityczne, związki zawodowe, grupy
interesu itd.
4. Duch konkordatu.
Każdy akt prawny obok swej „litery" ma też swego „ducha". W przypadku
konkordatu ów duch jest zdecydowanie konfesyjnej proweniencji. Wnosić to można z trzech przesłanek. Po pierwsze, z licznych koncesji, jakie RP udzieliła Kościołowi
Kat., z których część przekreśla
zasadę rozdziału (vide p. II). Po drugie, z preambuły konkordatu — swoją
drogą, nader rozwlekłej, skutkiem czego kojarzącej się mimowolnie z litanią — nadmiernie przesyconej elementami eklezjalnymi (Szerzej na ten temat J. Wisłocki,
Konkordat..., s. 101-109). Na
marginesie, niektóre jej sformułowania budzą wątpliwości czy nawet
sprzeciw. Dla ilustracji, stwierdzenie, iż RP „uwzględniła (w konkordacie -
R.M.M.) swe zasady konstytucyjne i ustawy" jest gołosłowne; na pewno nie
dotyczy ono zasady rozdziału kościoła od państwa. Podobnie konstatacja mówiąca,
że w 1989 r. „Państwo Polskie odzyskało swą niepodległość i suwerenność"
mija się z prawdą. Niepodległość to ono odzyskało w roku 1918, natomiast w 1989 r. tylko pełnię suwerenności. I po trzecie, fakt, iż duch konkordatu
legitymuje się pochodzeniem konfesyjnym, jednoznacznie wynika z art. 1 tego
dokumentu. Czytamy w nim: „Rzeczpospolita Polska i Stolica Apostolska
potwierdzają, że Państwo i Kościół katolicki są — każde w swej
dziedzinie — niezależne i autonomiczne oraz zobowiązują się do pełnego
poszanowania tej zasady we wzajemnych stosunkach i we współdziałaniu dla
rozwoju człowieka i dobra wspólnego". Podzielam pogląd, że formułę o „niezależności i autonomii" państwa i kościoła można uznać za
odpowiednik formuły stwierdzającej ich rozdział. Niemniej nie jest ona
pozbawiona kontrowersji. W pierwszej kolejności wypadnie uwypuklić, iż jest ona nielogiczna, gdyż pojęcia
„niezależność" i „autonomia" pozostają wobec siebie w stosunku nadrzędności i podporządkowania. Autonomia to ograniczona niezależność, a więc ta druga
nazwa pochłania tę pierwszą. To tak, jakby powiedzieć „wolność i tolerancja", „prawo i uprawnienie", „nadzór i kontrola" itp. R. Sobański
pisze, że nie chodzi tu o autonomię ontologiczną — jako że ta mieści się w przymiotniku „niezależny" — lecz o autonomię prawną (autos nomos) czyli o to, iż kościół i państwo same stanowią
dla siebie prawo i rządzą się własnym prawem (R. Sobański, Konkordat..., s. 2). Tak rozumiana autonomia także jednak mieści
się w określeniu „niezależność", ponieważ skoro wiadomo, że jakaś
organizacja posiada podmiotowość w zakresie prawa międzynarodowego
publicznego, to wiadomo również, iż logicznym tego następstwem jest zdolność
do stanowienia dla siebie prawa. W rezultacie spod jakiego by kąta na tę
kwestię nie spojrzeć, w kontekście niezależności autonomia będzie zawsze
truizmem. W drugiej kolejności warto podkreślić, że formuła o „niezależności i autonomii" sugeruje, iż Kościół Kat. stanowi swoiste „państwo w państwie".
Mianowicie termin „niezależność" stosujemy w pierwszym rzędzie wobec państw,
zaś pojęcie „autonomia" odnosimy głównie do regionów. Naturalnie, nie są
to jedyne konotacje. Dlatego mówi się np. o niezależnych ekspertach, niezależnych
posłach, niezależnych związkach zawodowych itp. Idzie tu wszakże o niezależność
polityczną od władz państwowych, a nie o niepodleganie obowiązkowi
przestrzegania państwowego porządku prawnego. Analogicznie, mówi się o autonomii wyższych uczelni, ale terminu tego używa się w znaczeniu „samorządność".
Na pierwszy rzut oka kościelna niezależność limitowana jest określeniem
„w swojej dziedzinie". Niemniej skoro nie wymienia się uprawnień należących
do owej dziedziny, to znaczy, że niezależność ta jest w gruncie rzeczy
nieograniczona. A przecież żaden podmiot działający na terytorium danego państwa
nie może być odeń całkowicie niezależny, gdyż straciłoby ono wówczas
atrybut suwerenności. Wystarczy, by ktokolwiek musiał przestrzegać praw państwa,
by przestawał być od niego niezależny. Czyżby więc Kościół Kat. w Polsce
chciał funkcjonować na zasadzie eksterytorialności?
Jakkolwiek kanoniści utrzymują, iż formuła o „niezależności i autonomii" nie wyklucza stosowania przez Kościół Kat. odpowiednich przepisów
prawa polskiego — a nawet że zawiera zobowiązanie Kościoła do przestrzegania
tego prawa (Ibidem, s. 2; J. Krukowski, Konkordat...,
s. 86, 88) — ja wszakże nijakiego zobowiązania dopatrzyć się w niej nie mogę.
Moim zdaniem, jeśli zechce on stosować się do prawa polskiego, to wyłącznie z dobrej woli, ale nie z konieczności. W obrocie prawnym na dobrą wolę można
liczyć okazjonalnie, lecz nie permanentnie. Niezależnie od tego — jak trafnie
podkreśla J. Wisłocki — Kościół Kat. za najwyższy przedmiot swoich
zainteresowań, a więc za „swoją dziedzinę", uważa sprawy małżeństwa,
rodziny i wychowania. Tak się też składa, iż tymi kwestiami jest także żywotnie
zainteresowane państwo. Czy jest zatem możliwe oddzielenie sfer zainteresowań
obu podmiotów? (J. Wisłocki, Wątpliwości
wobec konkordatu, „Państwo i Prawo" 1994, nr 7-8, s. 14; idem, Konkordat..., s. 111). Jest to pytanie retoryczne. Oczywistą jest
bowiem rzeczą, iż sfer tych rozdzielić się nie da. W związku z tym nasuwa
się drugie pytanie, również retoryczne, a mianowicie kto winien mieć głos
rozstrzygający w razie konfliktu stanowisk — państwo czy Kościół Kat.? Na
podstawie formuły o „niezależności i autonomii" konfliktu tego rozstrzygnąć
nie sposób. Musi więc ona w stosunkach pomiędzy tymi podmiotami prowadzić do
sytuacji patowej. W trzeciej kolejności należy zwrócić uwagę, że według prawników kościelnych
zajmująca nas formuła ma źródła teologiczne (J. Krukowski, Kościół..., s. 82, 261; idem, Konkordat...,
s. 85, 86; R. Sobański, Kościół jako
podmiot prawa, Warszawa 1983, s. 199 i n.); ma ona na celu odzwierciedlenie
porządku doczesnego i nadprzyrodzonego. Tymczasem państwo nie może się
kierować motywacjami teologicznymi. A to z tej prostej przyczyny, iż z naukowego punktu widzenia udowodnienie zarówno istnienia, jak i nieistnienia
porządku nadprzyrodzonego jest niemożliwe. Państwo powinno więc zachować w tej materii postawę agnostyczną. Formuła o „niezależności i autonomii"
państwa i Kościoła Kat. kojarzy się mimowolnie ze średniowieczną doktryną
papalną, zgodnie z którą istnieją dwie władze — duchowna i świecka — przy
czym ta pierwsza jest zwierzchnia wobec tej drugiej, ewentualnie równorzędna. Z kolei punkt widzenia państwa na ten problem winien być zgoła odmienny. Taki
mianowicie, że na jego terytorium działają różne organizacje — partie
polityczne, związki zawodowe, zrzeszenia wytwórców, organizacje społeczne
itp. — spośród których związki wyznaniowe są tylko jednymi z wielu. Dobrem
najwyższym jest państwo, jako że jest ono własnością wszystkich obywateli,
podczas gdy wszystkie pozostałe organizacje — jedynie ich części. Wobec tego
żadna z nich nie może rościć sobie pretensji do równorzędnej pozycji z państwem
czy też do stawiania się z nim na jednej płaszczyźnie. Partnerski stosunek
państwa do związków konfesyjnych jest wskazany, ale tylko na zasadzie „większego i mniejszego" partnera. Dlatego powinno ono reglamentować ich sytuację prawną
samodzielnie, choć nie arbitralnie. Z powyższych rozważań wypływają przede wszystkim dwa zasadnicze wnioski.
Pierwszy to ten, iż rozpatrywana przez nas formuła jest wprawdzie frapująca
intelektualnie — i być może teologicznie — lecz z prawniczego punktu widzenia
jest nieprzydatna. Państwo ani nie może sobie pozwolić na całkowitą niezależność
kościoła, ani też określać się względem niego jako autonomiczne.
Autonomia to przecież pewien zakres niezależności mniejszej części wobec większej.
Ponadto albo państwo jest autonomiczne, albo suwerenne. Można natomiast przyjąć
formułę mówiącą, że „związki wyznaniowe są od państwa niezależne w wykonywaniu swych funkcji religijnych", względnie że „związki wyznaniowe
działają na zasadzie autonomii w ramach państwa rozumianego jako polityczna
organizacja społeczeństwa". Możliwości jest tu zresztą wiele, np. „Kościół
Kat. rządzi się własnym prawem w granicach obowiązujących ustaw". Nota
bene, ta ostatnia formuła często występuje w konkordatach. Ma ona tę
zaletę, iż określa relacje pomiędzy prawem państwowym a kanonicznym przesądzając,
że w razie sprzeczności ich norm normy prawa państwowego są nadrzędne.
Wniosek drugi zaś to ten, iż jakkolwiek regułę rozdziału kościoła od państwa
można konstytucjonalizować za pośrednictwem różnych formuł, mimo to
najbardziej precyzyjne pozostaje wyrażenie jej expressis
verbis.
W moim przekonaniu art. 1 konkordatu winien stwierdzać, że RP i Kościół
Kat. opierają swe stosunki na zasadzie rozdziału, po czym powinno następować
wyliczenie, w jakie materie państwo nie powinno ingerować (doktryna, kult,
nominacje, organizacja itd.). Tym bardziej, iż odnośne doświadczenia
historyczne są w tej materii negatywne. Otóż art. 1 konkordatu z 1925 r.
przewidywał m.in., że Kościół Kat. będzie korzystać w RP „z pełnej
wolności. Państwo zapewnia Kościołowi swobodne wykonywanie jego władzy
duchowej i jego jurysdykcji kościelnej, jak również swobodną administrację i zarząd jego sprawami i jego majątkiem, zgodnie z prawami boskimi i prawem
kanonicznym". Nic więc dziwnego, iż w okresie międzywojennym episkopat powoływał
się na ten przepis wielokrotnie i skutecznie, m.in. w sprawach unikania
kontroli wydatkowania dotacji państwowych, a także nadzoru kierowników szkół
wobec nauczycieli religii, tworzenia obrządku bizantyjsko-słowiańskiego, co
zdaniem władz państwowych prowadziło do rusyfikacji kresów wschodnich (J.
Wisłocki, Konkordat..., s. 111) itp.
Gdyby nawet przyjąć formułę o „niezależności i autonomii" za dobrą
monetę, to paradoksalnie konkordat przyznaje Kościołowi Kat. większy zakres
niezależności od państwa niż vice
versa, co wynika wyraźnie z naszych wcześniejszych rozważań. Świadczy o tym przyznanie osobowości prawnej wszystkim osobom prawnym prawa kanonicznego;
zrezygnowanie przez państwo ze sporządzania aktów zawarcia małżeństwa
cywilnego w wypadku ślubu kanonicznego; całkowity brak nadzoru państwa nad
programami i realizacją nauczania religii w szkołach publicznych; ograniczenie
autonomii uniwersytetów państwowych podczas tworzenia wydziałów teologii;
nieistnienie jakichkolwiek kryteriów w zakresie opodatkowania osób duchownych
oraz kościelnych osób prawnych; szeroki zakres dotowania przez państwo działalności
konfesyjnej; oraz brak kontroli państwa nad wydatkowaniem wyasygnowanych przezeń
dla Kościoła Kat. Subwencji (Vide M. Pietrzak, Nowy...,
s. 21).
IV. Obiekcje o charakterze
politycznym
1. Konkordat a konstytucja III RP.
Akt ów zdecydowanie wyprzedza czy raczej uprzedza konstytucyjne rozstrzygnięcia
traktujące o sytuacji związków konfesyjnych w Polsce. Fakt ten należy ocenić
negatywnie. To nie konstytucja bowiem winna być dostosowywana do ustaw i traktatów, tylko odwrotnie. Nie trzeba być prawnikiem, by to rozumieć. To
prawda, że prace nad nową konstytucją RP trwają długo, ale trwają. Jej
uchwalenie nie zostało więc odłożone ad
calendas graecas. W dodatku Kościół Kat. nie działa w naszym kraju w próżni
prawnej. Jego sytuację normuje obszerna — i nader dlań korzystna — ustawa o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej z 17.
V. 1989 r. Nie było zatem powodu do pośpiechu. Z drugiej strony nie można zaprzeczyć, iż z formalnego punktu widzenia
konkordat nie wyklucza przyjęcia w konstytucji unormowań odmiennych.
Konstytucja jest w końcu aktem o najwyższej mocy prawnej i w razie sprzeczności
jej norm z normami traktatowymi obowiązują te pierwsze. Jednakże faktycznie
twórcy konstytucji podczas jej opracowywania nie mogą traktować zobowiązań
traktatowych państwa jako nieistniejących. Tak więc kwestia ta ma nie tylko
wymiar prawny, ale i polityczny. Podsumowując, konkordat nie pozbawia
konstytuanty swobody manewru w zakresie reglamentacji kwestii wyznaniowej, tylko
swobodę tę w istotnej mierze ogranicza.
2. Tryb i okoliczności opracowania konkordatu.
Konkordat to materia nader poważna. Wymaga więc odpowiednio prowadzonych prac
przygotowawczych. Niestety, nie da się tego powiedzieć o analizowanym przez
nas dokumencie i to z wielu powodów. Po pierwsze, prace nad nim trwały niecałe
cztery miesiące, podczas gdy nad konkordatem włoskim kilkanaście lat. Nie mogło
to pozostać bez wpływu na jakość jego postanowień, skoro zabrakło czasu na
przedyskutowanie tekstu z ekspertami reprezentującymi różne opcje prawne i polityczne, jak również z partiami opozycyjnymi. Tłumaczy to fakt dlaczego
nie określono precyzyjnie relacji pomiędzy prawem państwowym a kanonicznym,
nie rozstrzygnięto ważkich problemów finansowych oraz zawarto w tekście
wiele niejasnych i niefortunnych sformułowań (Ibidem, s. 18). Autorzy
konkordatu z pewnością wykazali się chwalebną skądinąd pobożnością,
lecz nie talentami legislacyjnymi.
Po wtóre, negocjacje konkordatowe były utrzymywane w tajemnicy przed opinią
publiczną, która skutkiem tego nie miała możliwości ustosunkowania się do
różnych objętych tą umową zagadnień. Rokowania dyplomatyczne bywają
poufne, lecz czy poufność była wskazana także w tym wypadku? Katolicy
stanowią przecież przeważającą większość społeczeństwa. Trudno uniknąć
wrażenia, że zostało tu ono po prostu zlekceważone, a negocjatorzy rządowi
kierowali się maksymą: „My wiemy lepiej, co jest dla was dobre".
Po trzecie, negocjacje prowadził i konkordat parafował rząd, któremu Sejm
uchwalił votum nieufności. Istnieje konwenans konstytucyjny o zasięgu międzynarodowym,
iż rząd odwołany przez parlament i urzędujący do czasu powołania nowego,
stara się nie podejmować ważniejszych decyzji, które by wiązały ręce jego
następcy. Konwenans ten został złamany. Powodem były zapewne obawy, że w nadchodzących wyborach parlamentarnych zwyciężą partie opozycyjne,
które są przeciwne nadawaniu państwu charakteru konfesyjnego. Tym
bardziej, że w rządzie H. Suchockiej kierownictwo ideologiczne sprawowało
Zjednoczenie Chrześcijańsko — Narodowe — małe, lecz hałaśliwe stronnictwo
klerykalno-nacjonalistyczne — tworzące na tle współczesnych europejskich
partii politycznych fenomen będący klasą samą dla siebie.
Po czwarte, zastrzeżenia nasuwa też skład delegacji prowadzącej rokowania
konkordatowe. Stolicę Apostolską reprezentowali wyłącznie duchowni polscy a Rzeczpospolitą sami katolicy. Jak słusznie zauważa M. Pietrzak,
„przygotowanie konkordatu stało się w ten sposób wewnętrzną sprawą
katolików polskich" (Ibidem, s. 18). To tak jakby np. traktat między RP a RFN z 1991 r. negocjowali wyłącznie delegaci należący do mniejszości
niemieckiej w Polsce. Nic więc dziwnego, iż z wielu postanowień konkordatu
przebija założenie: „Co dobre dla Kościoła Kat., to dobre dla Polski". Równanie
to nie zawsze się sprawdza tym bardziej, że konkordat nie będzie obowiązywać
jedynie do końca pontyfikatu Jana Pawła II. Nikt nie może dać gwarancji, że
na stolcu Piotrowym nie zasiądzie w przyszłości taki „przyjaciel" naszego
kraju, jak Grzegorz XVI (Powstanie Listopadowe), Pius IX (Powstanie Styczniowe)
czy Pius XII (II wojna światowa). Zawarcie konkordatu leży w interesie
Watykanu w o wiele większym stopniu niż w interesie naszego kraju.
Analogicznie zresztą jest nim znacznie bardziej zainteresowane polskie duchowieństwo
katolickie aniżeli polscy wierni katoliccy. Dość powiedzieć, iż doświadczenia
konkordatu z 1925 r. polskie władze oceniały zdecydowanie negatywnie (Vide J.
Wisłocki, Konkordat..., s. 53-58).
3. W stronę państwa wyznaniowego. W przeświadczeniu J. Krukowskiego „konkordat respektuje laicki charakter państwa"
(J. Krukowski, Konkordat..., s. 100).
Żeby w świetle naszych dotychczasowych rozważań opinia ta nie brzmiała
rozbrajająco, trzeba by dodać, że autor rozumie określenie „laicki"
nader fantazyjnie. Natomiast badacz ten trafnie nadmienia, że sam fakt zawarcia
przez dane państwo konkordatu nie przesądza jeszcze nadania temu pierwszemu
konfesyjnej natury. Wszystko zależy od tego, jaka jest treść norm zawartych w tym drugim (Ibidem, s. 83). Sądzę, iż postanowienia nakładające na państwo
obowiązek organizowania nauki religii w szkołach publicznych, subsydiowania
szkół katolickich i zatrudniania w rozmaitych placówkach kapelanów, jak również
nad wyraz liberalne przepisy o katolickich ślubach i cmentarzach — nie mówiąc
już o kwestiach będących przedmiotem zastrzeżeń o charakterze ogólnym -
nie pozostawiają tu miejsca na wątpliwości. Jeśli ratyfikacja konkordatu nie
uczyni Polski państwem wyznaniowym, to w takim razie państwem quasi-wyznaniowym. Jakkolwiek żaden przepis konkordatu nie
kwestionuje reguły rozdziału kościoła od państwa wprost, to jednak akt ów
zawiera wystarczająco dużo wyjątków od tej zasady, by powstała „masa
krytyczna" powodująca, że reguła ta stanie się martwą literą a państwo
ze świeckiego przeistoczy się w co najmniej quasi-konfesyjne.
Konkordat należy poza tym widzieć w szerszym kontekście. Od 1991 r. jesteśmy
świadkami sukcesywnego rozmywania zasady rozdziału już to na drodze
legislacyjnej, już to poprzez praktykę administracyjną. Zaczęło się od
zwrotu mienia utraconego przez Kościół Kat. niekoniecznie po 1944 r., następnie
wprowadzono na powrót do szkół publicznych nauczanie religii, potem nadano
sankcję ustawową ochronie wartości chrześcijańskich, w dalszej kolejności
wprowadzono zakaz aborcji, a teraz forsuje się konkordat, który według J. Wisłockiego
stanowi „ważne ogniwo w tworzeniu polskiej rzeczypospolitej katolickiej"
(J. Wisłocki, Wątpliwości..., s.
18). Następny etap to już chyba tylko restytucja dziesięciny. Ta gorzka
ironia jest tu na miejscu, ponieważ Kościół Kat. nie ukrywa, iż stara się
dokonać w naszym kraju eksperymentu polegającego na ustanowieniu demokracji
katolickiej. Zważywszy, że katolicyzm i demokracja nie są synonimami, nie
chciałbym żyć we wzorcowym kraju katolickim. Podejrzewam też, iż nie chciałaby
tego większość katolików. W każdym razie doświadczenia lat 1989 — 1994
wykazują, że obserwujemy eskalację żądań Kościoła Kat. wobec państwa.
Trzeba zatem w związku z tym liczyć się z możliwością wysuwania nowych
roszczeń, tym razem już w oparciu o literę konkordatu, jeśli zostałby
ratyfikowany.
4. Względy praktyczne. To prawda, iż już teraz państwo asygnuje z budżetu
poważne kwoty tytułem opłacania nauki religii w szkołach publicznych oraz
posług kapłańskich w szpitalach, subsydiowania KUL-u itd., przy czym dzieje
się to na podstawie obowiązującego ustawodawstwa. Konkordat te świadczenia
rozszerza i jako umowa międzynarodowa petryfikuje. Mało kto zdaje sobie sprawę,
że ratyfikacja tego dokumentu pociągnie za sobą m.in. tę konsekwencję, że
znaczna większość duchownych katolickich będzie mogła przejść na pensje
wypłacane z funduszy państwowych lub samorządowych, z racji podjęcia pracy w charakterze katechety bądź kapelana. Tymczasem misja ewangelizacyjna każdego
kościoła powinna być opłacana nie z kiesy publicznej, tylko z kieszeni jego
wiernych i posiadanego przezeń majątku. Jeśli zaś czyni to państwo ze środków
zebranych z powszechnych podatków, to znaczy iż usiłuje ono rządzić
sumieniami swych obywateli (Vide ibidem, s. 18). Na marginesie, „kwitnący"
stan finansów publicznych w naszym kraju jest sprawą notoryczną. I wzgląd drugi. Z chwilą odzyskania w 1989 r. pełni suwerenności przed
naszym parlamentem stanęło gigantyczne zadanie przebudowy systemu prawnego.
Zadanie to stanowi jeden z warunków stopniowego likwidowania opóźnień
cywilizacyjnych Polski w stosunku do Zachodu. Na czoło wysuwa się zwłaszcza
potrzeba uchwalenia nowej konstytucji i ustawodawstwa gospodarczego. Tymczasem
niemal od samego początku parlament wikła się w sprawy peryferyjne, jak np.
religia w szkołach, aborcja, wartości chrześcijańskie, teczki, agenci, a teraz konkordat. Dzieje się to z ewidentną szkodą dla interesu narodowego.
V. Konkluzje
1. Ani państwo ateistyczne, ani wyznaniowe.
Kościół Kat. ma prawo zabiegać o unormowanie swojej sytuacji prawnej w drodze konkordatu. Jest to rozwiązanie niewątpliwie dlań korzystniejsze od
regulacji ustawowej. Nie widzę więc w takich zabiegach niczego niewłaściwego.
Wspomnianemu prawu nie towarzyszy wszakże obowiązek państwa akceptacji tej właśnie
formy reglamentacji sytuacji prawnej tego kościoła. Dlatego też Sejm powinien
spojrzeć na przedłożony mu do ratyfikacji akt nie przez pryzmat interesu
partykularnego związku konfesyjnego, ale przez pryzmat interesu państwa. W tym
ostatnim zaś leży ugruntowywanie praw i wolności wszystkich obywateli, którego
warunkiem sine qua non jest
nieidentyfikowanie się i nieuprzywilejowywanie żadnego wyznania. Ponadto kościelne
zabiegi winny mieć charakter godny. Niedopuszczalne jest zatem „ustawianie"
osób, które pod adresem konkordatu zgłaszają takie czy inne wątpliwości i zastrzeżenia. A takie wypowiedzi, niestety, padły.
Tytułem przykładu, zaliczyć do nich należy głośną enuncjację prymasa, że
przeciwnicy ratyfikacji tego dokumentu albo go nie doczytali, albo są wrogami
Kościoła. To samo w istocie odnosi się do powoływanej już konstatacji J.
Krukowskiego, iż przeciwnikami tymi „mogą być zwolennicy tej koncepcji
oddzielenia kościoła od państwa, jaka dominowała przed 1989 r". (J.
Krukowski, Konkordat..., s. 100.
Okoliczność łagodzącą stanowi tu fakt, iż polska demokracja jest jeszcze
bardzo świeżej proweniencji, skutkiem czego poziom debat politycznych nie jest
jeszcze taki, jaki powinien. Gdy na przełomie lat 40 i 50 rozpoczęły się w USA procesy sądowe z zakresu kwestii wyznaniowej, zdarzało się, że adwokaci
strony pozwanej usiłowali transformować obiektywny spór prawny w subiektywny
spór ideologiczny, traktując te procesy w kategoriach „walki między siłami
religii a siłami ateizmu". Dopiero u schyłku lat 60 procesy te przestały
wywoływać emocje). Ja zwolenników tej koncepcji nie dostrzegam. Dostrzegam
natomiast adherentów koncepcji państwa wyznaniowego, jaka obowiązywała w II
RP. Problem w tym, że obie te koncepcje są nie do przyjęcia w demokratycznym
państwie prawnym.
2. Możliwość renegocjacji.
Jak już stwierdzono, optymalny sposób unormowania sytuacji prawnej związków
konfesyjnych polega albo na rozciągnięciu na nie ustawy o stowarzyszeniach,
albo na uczynieniu tego w drodze specjalnej ustawy. Niemniej to co jest
teoretycznie słuszne, nie zawsze jest politycznie realne. Władze państwowe -
niezależnie od swej partyjnej „genealogii" — nie mogą zamykać oczu na
fakt, iż katolicy stanowią znaczną większość społeczeństwa polskiego, a także na duże zasługi, jakie dla polskiej racji stanu położył polski Kościół
Kat. w latach 1939-1989. Jakkolwiek państwo powinno mu się za to „rewanżować"
głównie w sferze politycznej, nie zaś prawnej, mimo to konkordat jest do pomyślenia;
choć wolałbym uregulowanie stosunków pomiędzy RP a Stolicą Apostolską umową
nietraktatową. Nie może on jednak zostać ratyfikowany w obecnej postaci, gdyż
jest ewidentnie sprzeczny z zasadą rozdziału kościoła od państwa oraz regułą
równouprawnienia wyznań. Odnośne postanowienia konkordatowe musiałyby zatem
zostać wyeliminowane względnie zmodyfikowane, a cały szereg innych uściślony. W tym celu nieodzowna byłaby renegocjacja tego aktu. Biorąc pod uwagę tak treść
tej umowy, jak okoliczności jej zawarcia, trudno sobie wyobrazić dokument
bardziej kontrowersyjny.
Jest rzeczą znamienną, że strona kościelna jest przeciwna nawet takiemu
kompromisowemu stanowisku, zasłaniając się argumentem, iż wątpliwości,
jakie budzą niektóre postanowienia konkordatu mogą zostać usunięte w drodze
dokonania odpowiednich zmian w ustawodawstwie polskim. Taka sanacja tego
dokumentu nie we wszystkich wszak punktach spornych jest możliwa. Tam zaś,
gdzie jest możliwa, istnieje niebezpieczeństwo, że strona kościelna może
interpretować stosowne przepisy odmiennie niż odpowiadające im ustawy, a jak
kilkakrotnie stwierdzono, umowa międzynarodowa zwykle ma wyższą moc prawną
od tychże.
Renegocjacja konkordatu miałaby jeszcze tę zaletę, iż pozwoliłaby wyjść z twarzą ze sporu wokół niego zarówno Kościołowi Kat., jak i adwersarzom tej
umowy międzynarodowej w parlamencie. Polityka jest bowiem głównie sztuką
kompromisu. Wprawdzie zagrywki pokerowe czasami kończą się sukcesem, ale
zwykle gracze kierujący się maksymą: wszystko albo nic, z gry wychodzą… z niczym.
Streszczenie
Przedmiotem
niniejszego studium jest analiza konkordatu zawartego w 1993 r. pomiędzy Polską a Watykanem z punktu widzenia zasady rozdziału kościoła od państwa oraz
wolności religijnej. Dlatego też na początku autor konstruuje model idealny
instytucji rozdziału. Z jego perspektywy pod adresem konkordatu można zgłosić
szereg obiekcji zarówno natury prawnej — ogólnych i szczegółowych — jak i politycznej.
Do obiekcji prawnych o charakterze partykularnym należy zgłosić sposób
uregulowania nauki religii w szkołach publicznych, subsydiowania przez państwo i władze samorządowe szkół wyznaniowych, cmentarzy katolickich, ślubów
kanonicznych, kapelanów w uspołecznionych zakładach lecznictwa otwartego i lecznicach prywatnych, statusu wydziałów teologii katolickiej na
uniwersytetach państwowych, osobowości prawnej Kościoła Katolickiego,
dotowania zabytkowych obiektów sakralnych, opodatkowania duchownych oraz trybu
rozstrzygania sporów wynikłych na tle stosowania konkordatu. Natomiast
obiekcje prawne natury ogólnej wypadnie zgłosić odnośnie dopuszczalności
zawierania przez Polskę konkordatu, „asymetrycznych" skutków prawnych
wynikających z tej umowy, naruszenia zasady równouprawnienia obywateli, jak i samego ducha konkordatu. Z kolei wśród obiekcji politycznych wymienić m.in.
trzeba uprzedzanie przez ten dokument odnośnych rozwiązań opracowywanej właśnie
konstytucji III RP, nadmierny pośpiech przy negocjowaniu jego postanowień,
prowadzenie rokowań bez informowania opinii publicznej o zasadniczych
rozstrzygnięciach, czynienie tego przez rząd wobec którego parlament uchwalił
votum nieufności itp., a także niebezpieczeństwo uczynienia z Polski państwa
quasi-wyznaniowego w razie ratyfikacji konkordatu.
Całość zamykają konkluzje, w których autor dowodzi, że umowa ta nie
powinna być ratyfikowana w dotychczasowej postaci, gdyż jest sprzeczna z ustawami konstytucyjnymi. Należy ją co najwyżej poddać renegocjacji.
_____________________
Tekst publikowany w: „Konkordat Polski 1993. Wybór
materiałów źródłowych z lat 1993-1996". Wybór tekstów: Czesław Janik,
Uniwersytet Warszawski, Instytut Nauk Politycznych, Warszawa 1997.
1 2
« Analizy i oceny prawne (Publikacja: 18-11-2003 )
Ryszard Mariusz Małajny Ur. 1953. Polski prawnik, jeden z najlepszych specjalistów w zakresie prawa konstytucyjnego, doktryn polityczno-prawnych oraz prawa wyznaniowego. Kierownik Katedry Prawa Konstytucyjnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego (1975), w 1978 r. uzyskał stopnień doktora nauk prawnych, w 1986 r. doktora habilitowanego nauk prawnych, w 1987 r. stanowisko docenta, w 1992 r. profesora uczelnianego, w 1994 r. tytuł profesora nauk prawnych, zaś w 2000 r. stanowisko profesora zwyczajnego Uniwersytetu Śląskiego. Członek Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Konstytucyjnego i Polskiego Towarzystwa Prawa Wyznaniowego. Ważniejsze publikacje: Doktryna podziału władzy „Ojców Konstytucji” USA (1985), Pozycja ustrojowa Kongresu USA, 3 tomy (1991, 1992, 1995), „Mur separacji” - państwo a kościół w Stanach Zjednoczonych Ameryki (1992), Trzy teorie podzielonej władzy (2001, 2003). Liczba tekstów na portalu: 6 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Neutralność a bezstronność światopoglądowa państwa | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3013 |
|