|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Filozofia » Teksty źródłowe » Nietzsche
Wina, Nieczyste Sumienie i tym podobne [2] Autor tekstu: Nietzsche
12.
Tu jeszcze słowo o pochodzeniu i celu kary — dwa problematy, które rozpadają się, lub
rozpaść się powinny: niestety, zlepia się je zwykle w jedno. Bo jakże postępują w tym wypadku
dotychczasowi genealogowie moralności? Naiwnie, jak zwykle postępowali — : wynajdują
jakiś „cel" w karze, na przykład zemstę lub odstraszenie, umieszczają potem dobrodusznie
ten cel na początku, jako causa fiendi kary — i rzecz gotowa. Lecz „cel w prawie" przydać
się może historyi powstawania prawa dopiero na samym ostatku: niema raczej dla żadnego
rodzaju historyi zgoła ważniejszego twierdzenia nad owo, które z takim trudem zdobyto, lecz
które też w i n n o b y ł o być zdobyte, — to jest, że przyczyna powstania jakiejś rzeczy i jej
ostateczna użyteczność, jej rzeczywiste zużytkowanie i wciągnięcie w system celów, odległe
są toto coelo od siebie; że co jest, co jakimkolwiek sposobem doszło do skutku, bywa przez
moc odeń wyższą wykładane ciągle pod kątem nowych zamysłów, na nowo zagarniane, w nowy pożytek przekształcane i kierowane; że wszystko, co dzieje się w świecie organicznym
jest p r z e m o ż e n i e m, o p a n o w a n i e m, a wszelkie znów przemożenie i opanowanie
nowem wytłumaczeniem i przyrządzeniem, przy którym dotychczasowy „sens" i „cel" z konieczności
zaciemnić się lub zgoła zagasnąć musi. Choćby się najlepiej pojęło p o ż y t e k
jakiegoś organu fizyologicznego (lub też instytucyi prawnej, obyczaju społecznego, zwyczaju
politycznego, formy w sztukach lub w kulcie religijnym), to jeszcze tem samem nie pojęliśmy
nic pod względem jego powstania. Być może, że będzie to starszym uszom brzmieć niewygodnie i nieprzyjemnie, — gdyż oddawna sądzono, że dający się wykazać cel, pożyteczność
pewnej rzeczy, pewnej formy, pewnego urządzenia tłumaczy także powód ich powstania, że
oko sporządzone jest d o patrzenia, ręka d o chwytania. Tak też wyobrażano sobie i karę, jako
wynalezioną d o karania. Lecz wszystkie cele, wszystkie pożytki są tylko o z n a k a m i tego,
że wola mocy stała się panią czegoś mniej mocnego i wycisnęła sobą na nich znaczenie funkcyi; i całe dzieje jakiejś „rzeczy", jakiegoś organu, jakiegokolwiek zwyczaju mogą być w ten
sposób dalszym ciągiem łańcucha znaków, ciągle nowych tłumaczeń i przystosowań, których
same przyczyny nie muszą znajdować się nawet między sobą w związku przyczynowym, raczej w danym razie przypadkowo tylko po sobie następują i zastępują się. „Rozwój" jakiejś
rzeczy, jakiegoś zwyczaju, jakiegoś organu nie jest w ten sposób bynajmniej postępem (progressus)
ku pewnemu celowi, tem mniej logicznym i najkrótszym, najmniejszym nakładem sił i kosztów osiągnionym postępem, — jeno kolejnem następstwem głębiej lub płyciej sięgających,
mniej lub więcej wzajemnie niezależnych, odgrywających się w nim procesów przemagania, z dodatkiem oporu stosowanego każdym razem, usiłowań zmian formy w celu obrony i reakcyi, i wyników udanych przeciwdziałań. Forma jest płynna, lecz „sens" bardziej jeszcze...
Nawet wewnątrz każdego poszczególnego organizmu nie dzieje się inaczej: z każdym istotnym
wzrostem całości zmienia się też „sens" poszczególnych organów, — w pewnych razach
częściowe ich zanikanie, ich liczebne zmniejszanie się (na przykład przez niszczenie członków
pośrednich) może być znakiem wzrastającej siły i doskonałości. Chciałem rzec: także częściowe
b e z u ż y t e c z n i e n i e, niedołężnienie i zwyrodnianie, zatracanie się sensu i celowości,
krótko, śmierć, należą do warunków rzeczywistego progressus, który jawi się zawsze w postaci woli i drogi ku w i ę k s z e j m o c y i osiągany bywa zawsze kosztem licznych
mniejszych mocy. Wielkość „postępu": m i e r z y się nawet ilością tego, co musiało mu być
p o ś w i ę c o n e m; ludzkość, jako masa poświęcona udaniu się jednej s i l n i e j s z e j species
człowieka — t o b y był postęp… Podnoszę ten główny punkt widzenia metodyki historycznej
tem bardziej, że sprzeciwia się właśnie panującemu instynktowi i smakowi czasu,
któryby raczej zgodził się jeszcze z bezwzględną przypadkowością, ba, z mechaniczną bezmyślnością
wszystkiego, co się dzieje, niż z teoryą, odgrywającej się we wszystkiem, co się
dzieje, w o l i m o c y. Demokratyczna idyosynkrazya do wszystkiego, co panuje i chce panować,
nowoczesny m i z a r c h i z m (aby ukuć złe słowo na złą rzecz) przemienił i przebrał
się z czasem do tak duchowego i najbardziej duchowego stopnia, że dzisiaj krok za krokiem
wciska się, ś m i e się wciskać już w najsurowsze, pozornie najbardziej przedmiotowe umiejętności;
ba, zdaje mi się, że stał się już panem całej fizyologii i nauki o życiu, ku jej szkodzie,
jak się samo przez się rozumie, ukradłszy jej pojęcie zasadnicze, pojęcie właściwej a k t
y w n o ś c i. W zamian wysuwa się pod naciskiem owej idyosynkrazyi na pierwszy plan
„przystosowanie", to znaczy aktywność drugiego rzędu, czystą reaktywność, nawet życie
samo określono jako zawsze celowe wewnętrzne „przystosowywanie" do zewnętrznych okoliczności
(Herbert Spencer). W ten sposób jednak nie rozumie się istoty życia, jego w o l i m o c y; w ten sposób przeocza się zasadnicze pierwszeństwo, należne spontanicznym, zaczepnym,
przekraczającym, wykładającym i kierującym w sposób nowy, kształtującym siłom,
których działanie dopiero sprowadza „przystosowanie"; w ten sposób zaprzeczono w organizmie
nawet władczej roli najwyższych funkcyonaryuszów, w których wola życiowa objawia
się aktywnie i kształtująco. Przypomnijmy sobie, co zarzucał Huxley Spencerowi — jego „nihilizm
administracyjny": lecz chodzi jeszcze o coś w i ę c e j, niż o „administrowanie"...
13.
Aby więc wrócić do przedmiotu, to jest do k a r y, należy w niej rozróżniać dwie rzeczy:
najpierw to, co w niej jest względnie t r w a ł e, zwyczaj, akt, „dramat", pewną surową kolejność
procedur, z drugiej strony to, co w niej płynne, sens, cel, oczekiwanie, które się łączy z wykonaniem takich procedur. Przytem przypuszczamy tylko, per analogiam, wedle wyłuszczonego
właśnie zasadniczego punktu widzenia metodyki historycznej, że procedura sama
będzie czemś starszem, wcześniejszem, niż jej zużytkowanie do kary, że dopiero w ł o ż o n o ją w procedurę i podsunięto jako tej procedury tłumaczenie (dawno istniejącej, lecz w innem
znaczeniu używanej), słowem, że rzecz n i e tak się ma, jak nasi naiwni genealogowie moralności i prawa dotąd przypuszczali, mniemając wszyscy razem, że procedurę w y n a l e z i o n o dla celu kary, tak jak sobie niegdyś wyobrażano rękę wynalezioną celem chwytania. Co
się tyczy jednak owego drugiego pierwiastku w karze, płynnego, jej „sensu", to w późniejszym
stanie kultury (na przykład w Europie dzisiejszej) pojęcie „kary": nie przedstawia faktycznie
wcale już jednego sensu, lecz całą syntezę „sensów": dotychczasowe dzieje kary wogóle,
dzieje jej wyzyskiwania do najróżniejszych celów, krystalizują się ostatecznie w pewien
rodzaj jedności, trudno rozpuszczalnej, trudnej do analizowania i, co podnieść trzeba, n i e d a j ą c e j s i ę w c a l e z d e f i n i o w a ć. (N i e m o ż l i w ą jest dziś rzeczą powiedzieć
dokładnie, d l a c z e g o właściwie się karze: wszystkie pojęcia, w których się cały proces
semiotycznie streszcza, uchylają się od definicyi; definiować daje się tylko to, co nie ma żadnych
dziejów). Natomiast w pewnem wcześniejszem stadyum okazuje się jeszcze owa synteza
„sensów" bardziej do rozwikłania, a także bardziej podatna zmianie; można zauważyć
jeszcze, jak w każdym poszczególnym przypadku pierwiastki syntezy zmieniają swoją wartościowość i wedle tego inaczej się porządkują tak, że raz ten, to znów ów pierwiastek kosztem
pozostałych wybija się na czoło i dominuje, a nawet w pewnych razach jeden pierwiastek
(może cel odstraszenia) zdaje się unicestwiać całą resztę składników. Aby dać przynajmniej
wyobrażenie, jak niepewny, jak następczy, jak przypadkowy jest „sens" kary i jak jedna i ta
sama procedura ze względu na zasadniczo różne zamysły może być różnie zużytkowana, wytłómaczona,
przykrojona, niechaj posłuży tu schemat, do którego doszedłem na podstawie
małego stosunkowo i przypadkowego materyału. Kara jako unieszkodliwienie, jako przeszkodzenie
dalszemu szkodzeniu. Kara jako odpłacenie poszkodowanemu szkody, w jakiejbądź
formie (także w uczuciowem wynagrodzeniu). Kara jako izolowanie zakłócenia równowagi,
by zapobiec rozszerzeniu się zakłócenia. Kara jako wpajanie strachu przed tymi, którzy
karę wyznaczają i wykonywają. Kara jako rodzaj wyrównania za te korzyści, których przestępca
dotychczas używał (na przykład, jeśli się go używa jako niewolnika w kopalniach).
Kara jako wyłączenie pierwiastka zwyrodniałego (w danych razach całej gałęzi, jak wedle
prawa chińskiego: więc jako środek do utrzymania czystości rasy i utrzymania tęgości typu
społecznego). Kara jako uroczystość, to jest jako pogwałcenie i wyszydzenie obalonego nakoniec
wroga. Kara jako wyrabianie pamięci, czy to temu, który karę ponosi — tak zwana
„poprawa", czy to świadkom egzekucyi. Kara jako honoraryum, zastrzeżone ze strony władzy,
która chroni złoczyńcę przed wybujałością zemsty. Kara jako kompromis z naturalnym
stanem zemsty, o ile ten ostatni utrzymuje się jeszcze dzięki możnym rodom i o ile one roszczą
sobie doń przywileje. Kara jako wypowiedzenie wojny i środek przeciw wrogowi pokoju,
prawa, porządku, zwierzchności, wrogowi, którego zwalcza się środkami, jakie wojna właśnie
daje w ręce, jako niebezpiecznego dla społeczności, jako łamiącego umowę, co do jej warunków,
jako buntownika, zdrajcę i pokojołomcę.
14.
Lista ta jest niewątpliwie niezupełna; kara jest jawnie przeładowana pożytecznościami
wszelkiego rodzaju. Tem snadniej odjąć jej można użyteczność d o m n i e m a n ą, która jużci
uchodzi w świadomości ludowej za najistotniejszą. Wiara w karę, chwiejąca się dziś z licznych
powodów, znajduje właśnie w niej ciągle najsilniejszą swą podporę. Kara posiadać ma
tę wartość, że budzi p o c z u c i e w i n y w winnym, szuka się w niej właściwego instrumentum
owej duchowej reakcyi, która zwie się „nieczystem sumieniem", „wyrzutem sumienia
". Lecz tem samem wykracza się nawet ze względu na dziś jeszcze przeciw rzeczywistości i psychologii, a cóż dopiero ze względu na najdłuższe dzieje człowieka, jego przeddzieje!
Prawdziwy wyrzut sumienia jest właśnie wśród zbrodniarzy i skazańców czemś niezmiernie
rządkiem; więzienia, domy poprawy n i e są wylęgarnią, w której ta species toczącego robaka
najchętniej się udaje; — w tem zgadzają się wszyscy sumienni postrzegacze, którzy w licznych
wypadkach sąd tego rodzaju dość niechętnie i przeciw własnym wydają życzeniom. Naogół
licząc, kara hartuje i ostudza; koncentruje; zaostrza poczucie osamotnienia; wzmacnia siłę
oporu. Jeżeli się zdarzy, że złamie energię i wywoła nędzne ukorzenie i poniżenie się, to wypadek
taki jest bezsprzecznie jeszcze mniej pokrzepiający, niż średnie działanie kary, które
charakteryzuje sucha, ponura powaga. Gdy zaś pomyślimy jeszcze o owych tysiącoleciach p r z e d dziejami człowieka, to śmiało możemy wydać sąd, że właśnie kara najbardziej p o w s t r z y m a ł a rozwój poczucia winy, — przynajmniej ze względu na ofiary, na których sobie
przemoc karząca szukała upustu. Nie ważmy mianowicie lekce tego, jak dalece właśnie widok
sądowych i wykonawczych procedur nawet przeszkadza przestępcy odczuwać czyn swój,
rodzaj swego postępku jako pogardy godny s a m w s o b i e: widzi on bowiem zupełnie ten
sam rodzaj postępku spełniany w służbie sprawiedliwości i nazywany wówczas dobrym, z czystem sumieniem spełniany: więc szpiegostwo, podejście, przekupstwo, zastawianie sideł,
całą frantowską i szczwaną sztukę policyantów i oskarżycieli, następnie zasadnicze, nawet
afektem nie uniewinnione grabienie, pogwałcenie, lżenie, więzienie, torturowanie, mordowanie,
tak jak się w różnych rodzajach kary przebijają, — wszystko to więc jako czynności wcale
przez sędziów nie napiętnowane pogardą, ani potępione s a m e w s o b i e, lecz tylko w pewnym względzie i pewnem zużytkowaniu. "Nieczyste sumienie", ten najbardziej niesamowity i zajmujący kwiat naszej ziemskiej roślinności, n i e wyrósł na tym gruncie, — w rzeczywistości
nie istniało przez najdłuższy okres czasu nawet w świadomości sądzących, karzących
n i c, coby wyrażało, że się ma do czynienia z „winnym". Tylko ze szkodnikiem, z nieodpowiedzialną
częścią przeznaczenia. I nawet ten, na którego później spadała kara, znowu jako
część przeznaczenia, nie doznawał przytem żadnej innej „wewnętrznej udręki", jak kiedy
nastąpiło coś nieobliczalnego, jakiś straszny wypadek w naturze, oberwanie się miażdżącej
skały, przeciw czemu na nic wszelka walka.
15.
Uświadomiło się to raz w sposób podchwytliwy Spinozie (ku zmartwieniu jego wykładaczy,
którzy porządnie się w y s i l a j ą, by go w tem miejscu nie rozumieć, na przykład Kuno
Fischer), gdy pewnego popołudnia, kto wie, o jakie ocierając się wspomnienie, zajęty był pytaniem,
co jemu samemu właściwie pozostało z sławnego morsus conscientiae -, jemu, który
dobro i zło wygnał między urojenia ludzkie i gniewnie bronił czci swego „wolnego" Boga
przeciw bluźniercom, utrzymującym, że Bóg czyni wszystko sub ratione boni („lecz toby
znaczyło poddawać Boga przeznaczeniu i byłoby zaiste największą z wszystkich niedorzeczności
" -). Świat cofnął się znowu dla Spinozy do stanu owej niewinności, w której spoczywał
przed wynalezieniem nieczystego sumienia: cóż zatem pozostało z morsus conscientiae?
"Przeciwieństwo gaudium, rzekł sobie w końcu, — smutek, połączony z wyobrażeniem rzeczy
minionej, która wypadła przeciw wszelkiemu oczekiwaniu". Eth. III. propos. XVIII, schol. I.
II. N i e i n a c z e j n i ż S p i n o z a przez ciąg tysiącoleci odczuwali popełnione „przestępstwo
" złoczyńcy, których kara dosięgła: "coś tu wbrew przypuszczeniom poszło źle", a n i e:
„tego nie powinienem był czynić" — poddawali się karze, jak się poddaje człowiek chorobie,
nieszczęściu lub śmierci, z tym odważnym fatalizmem bez buntu, dzięki któremu na przykład
dziś jeszcze Rosyanie w szafowaniu życiem wyżej stoją od nas, mieszkańców Zachodu. Jeśli
istniała wówczas krytyka czynu, to czyn poddawała krytyce roztropność: bez wątpienia, musimy
szukać właściwego s k u t k u kary przede wszystkiem w zaostrzeniu roztropności, w przedłużeniu pamięci, w woli przystępowania nadal do dzieła ostrożniej, nieufniej, tajemniej, w zrozumieniu, że dla wielu rzeczy jest się raz na zawsze za słabym, w pewnem polepszeniu
samooceny. Co naokół osiągnąć można przez karę, w człowieku i zwierzęciu, to pomnożenie
obawy, zaostrzenie rozsądku, opanowanie żądz: w ten sposób kara o b ł a s k a w i a człowieka,
nie czyni go jednak „lepszym", — możnaby z większem prawem jeszcze twierdzić coś
przeciwnego. („Każdy mądry po szkodzie", mówi lud: o ile szkoda czyni mądrym, o tyle i złym. Na szczęście czyni dość często głupim).
16.
W tem tu miejscu nie mogę uniknąć, by własnej swojej hipotezie o początku „nieczystego
sumienia" nie dopomóc do pierwszego tymczasowego wyjawu nie łatwo zdobyć dla niej posłuch, — chce ona, by długo ją przemyślać na jawie i we śnie. Uważam nieczyste sumienie za
ciężkie chorzenie, w które człowiek wpaść musiał pod naciskiem owej najbardziej zasadniczej z wszystkich przemian, jakie wogóle przeżył, — owej przemiany, gdy znalazł się ostatecznie
zamkniętym w żakietem kole społeczeństwa i pokoju. Jak zwierzętom wodnym, gdy
zmuszone były albo stać się zwierzętami lądowemi, albo zginąć, tak samo działo się tym półzwierzom
dziczy, przystosowanym szczęśliwie do wojny, włóczęgi i przygód, — nagle instynkty
ich pozbawione zostały wartości i „zawieszone". Miały odtąd chodzić na nogach i „nosić same siebie", gdy dotąd nosiła je woda. Straszliwe brzemię ciążyło na nich. Do najprostszych
zatrudnień czuły się niezgrabne, brakło im ich starych przewodników po tym nowym
nieznanym świecie, regulujących, nieświadomie a pewnie wiodących popędów, — zostały
ograniczone do myślenia, wnioskowania, obliczania, kombinowania przyczyn i skutków,
te nieszczęśniki, ograniczone do s w e j „świadomości", do swego najbiedniejszego,
najzawodniejszego organu! Zdaje mi się, że nigdy nie istniało na świecie podobne poczucie
nędzy, takie ołowiane zniechęcenie, — a nadto owe stare instynkty nie przestały od razu stawiać
swych wymagań! Tylko że trudno i rzadko można było czynić po ich woli: naogół musiały
szukać sobie nowych i jakby podziemnych zadowoleń. Wszystkie instynkty, nie mogące
wyładować się na zewnątrz, z w r a c a j ą s i ę w e w n ą t r z — oto co nazywam u w e w n ę
t r z n i e n i e m człowieka; tak dopiero przyrasta do człowieka to, co się później jego „duszą
" zowie. Cały świat wnętrzny, początkowo cienki, jakby wciśnięty między dwa naskórki,
róż rósł się i wyrósł, nabrał głębi, szerzy, wysokości, w miarę, jak z a h a m o w a n e zostało
wyładowywanie się człowieka na zewnątrz. Owe straszne obwarowania, którymi organizacya
państwowa broniła się przeciw dawnym instynktom wolności — kary przede wszystkiem należą
do tych obwarowań -, sprawiły, że wszystkie owe instynkty starego, wolnego, koczowniczego
człowieka zwróciły się wstecz, p r z e c i w c z ł o w i e k o w i s a m e m u. Wrogość,
okrucieństwo, uciecha z prześladowania, z napadania, ze zmiany i zniszczenia — wszystko to,
zwrócone przeciw posiadaczom takich instynktów, o t o początek "nieczystego sumienia".
Człowiek, który z braku zewnętrznych wrogów i oporów, wtłoczony w gniotącą cieśń i prawidłowość
obyczaju, niecierpliwie sam siebie targał, prześladował, gryzł, zakłócał i katował,
to o kraty swej klatki raniące się zwierzę, które się chce „obłaskawić", ten nędzarz, czujący
brak i trawiony tęsknotą za pustynią, który z samego siebie stwarzać sobie musiał przygodę,
miejsce tortury, puszczę niepewną i niebezpieczną — ten szaleniec, ten stęskniony i zrozpaczony
więzień stał się wynalazcą „nieczystego sumienia". Od niego jednak rozpoczęła się
największa i najstraszniejsza choroba, z której ludzkość po dziś dzień nie ozdrowiała, człowiek
rozchorował się n a c z ł o w i e k a, n a s i e b i e s a m e g o: wskutek gwałtownego
odcięcia się od przeszłości zwierzęcej, niejako skoku i runięcia w nowe położenie i warunki
bytu, wskutek wypowiedzenia wojny starym instynktom, na których polegała dotąd jego siła,
uciecha i straszliwość. Dodajmy do tego natychmiast, że z drugiej strony wraz z duszą zwierzęcą,
zwracającą się przeciw samej sobie, stojącą po stronie przeciwnej sobie samej, zaszło
na ziemi coś tak nowego, głębokiego, niesłychanego, zagadkowego, w sprzeczność i p r z y s z ł o ś ć b r z e m i e n n e g o, że widok ziemi zmienił się zasadniczo. W samej rzeczy, trzeba
było boskich widzów, aby godnie uczcić widowisko, które się wówczas zaczęło i którego
końca jeszcze dziś wcale przewidzieć nie można, — widowisko zbyt subtelne, zbyt cudowne,
zbyt paradoksalne, aby mogło się odegrać niedorzecznie, niepostrzeżenie na jakiejś śmiesznej
gwieździe! Odtąd człowiek należy do najbardziej nieoczekiwanych i wzruszających rzutów
szczęścia, w które gra „wielkie dziecko" Heraklita, — czy się zwie Zeusem czy Przypadkiem, — wzbudza dla siebie zajęcie, napięcie uwagi, nadzieję, nieledwo pewność, jak gdyby coś się
nim zwiastowało, coś przygotowywało, jak gdyby człowiek nie był celem, lecz tylko drogą,
ogniwem, mostem, wielką obietnicą...
17.
Do założenia tej hipotezy początku nieczystego sumienia należy po pierwsze to, że owa
przemiana nie była wcale stopniowa, wcale dobrowolna i nie przedstawiała się jako organiczne
wrastanie w nowe warunki, lecz jako przełom, jako skok, mus, nieodparta fatalność, przeciw
którym nie było żadnej walki, ani nawet żadnego ressentiment. Po drugie jednak i to, że
przystosowanie się nie hamowanej dotąd i nie ukształconej ludności do stałej formy, jak zaczęło
się gwałtem, tak też samymi gwałtami do końca doprowadzone zostało; że najstarsze
„państwo", wedle tego wystąpiło i dalej działało jako tyrania straszliwa, jako miażdżąca i bezwzględna maszynerya, aż wreszcie taki surowy materyał ludu i półzwierząt nie tylko
ugniótł się i stał się podatny, lecz także został u f o r m o w a n y. Używam wyrazu „państwo
": wiadomo, co przez to rozumiem — jakąś gromadę płowowłosych drapieżców, rasę
zdobywców i panów, która, zorganizowana na sposób wojenny, i posiadając moc do organizowania,
kładzie bez skrupułu swe straszliwe łapy na ludność może liczebnie nieskończenie
wyższą, lecz jeszcze bezkształtną, jeszcze koczowniczą. Tak przecie poczyna się "państwo"
na ziemi: sądzę, że pozbyto się owego marzenia, które kazało mu powstawać drogą „umowy".
Kto rozkazywać umie, kto jest z natury „panem", kto gwałtem sobie poczyna w każdym
ruchu i dziele, — cóż ma taki do czynienia z umowami? Takie istoty nie są obliczalne, przychodzą
jak przeznaczenie, bez powodu, wbrew rozumowi, bez względu, pozoru, zjawiają się,
jak grom się zjawia, zbyt strasznie, zbyt nagle, zbyt przekonywająco, zbyt „inaczej", by nawet
nienawidzone być mogły. Dzieło ich jest instynktownem tworzeniem form, wyciskaniem
form, są to najbardziej poniewolni, najnieświadomsi artyści, jacy istnieją. Gdzie się pojawią,
jawi się wkrótce coś nowego, twór władczy, który ż y j e, w którym części i funkcye zostały
odgraniczone i uzależnione, w którym nie znajdzie miejsca nic wogóle, w co wprzód nie został
włożony „sens" odnośnie do całości. Oni nie wiedzą, ci urodzeni organizatorowie, co
wina, co odpowiedzialność, co wzgląd; rządzi nimi ów straszliwy egoizm twórcy, który patrzy
jak spiż i czuje się, jak matka przez dziecię swoje, z góry usprawiedliwionym przez swe
„dzieło" na wieki. To n i e w n i c h wyrosło nieczyste sumienie, rozumie się z góry, — aleby
nie było wyrosło b e z n i c h to obrzydłe zielsko, brakłoby go, gdyby pod naciskiem ich
młotów bijących, ich potęgi twórczej pewne olbrzymie quantum wolności nie zostało usunięte
ze świata, przynajmniej z widoku i niejako wprowadzone w s t a n u t a j e n i a. Tym wprowadzonym
gwałtownie w stan utajenia i n s t y n k t e m w o l n o ś c i — pojęliśmy to już, -
tym wstecz wypartym, cofniętym, wewnątrz uwięzionym i w końcu znajdującym ujście i upust
jeszcze tylko na sobie samym instynktem wolności: tem i tylko tem jest w swym zaczątku n i e c z y s t e s u m i e n i e.
18.
Strzeżmy się pomiatać całem tem zjawiskiem już dlatego, że od razu jest szpetne i bolesne. W gruncie rzeczy jest to przecie ta sama siła czynna, która u owych potężnych twórców i organizatorów
działa wspanialej i buduje państwa, aktora tutaj, wewnętrzna, mniejsza, małostkowsza,
na wstecz skierowana, w „labiryncie piersi", mówiąc z Goethym, stwarza sobie nieczyste
sumienie, buduje ideały negatywne, to właśnie ów i n s t y n k t w o l n o ś c i (mówiąc
moim językiem: wola mocy). Tylko że tworzywem, które urabia kształtująca i gwałcicielska
natura owej siły, jest właśnie sam człowiek, jego cała zwierzęca stara jaźń, — a n i e, jak w owem większem, najoczniejszem zjawisku, i n n y człowiek, i n n i ludzie. To tajne gwałcenie
siebie, to okrucieństwo twórcze, ta uciecha nadawania kształtu sobie samemu, jako ciężkiemu,
opornemu, cierpiącemu tworzywu, uciecha wypalania na sobie woli, krytyki, sprzeczności,
pogardy, zaprzeczenia, ta niesamowita i przerażająco rozkoszna robota dobrowolnie rozdwojonej w sobie duszy, która sobie ból zadaje z rozkoszy zadawania bólu, całe to a k t y w n
e „nieczyste sumienie", jako macierzyńskie łono idealnych i wyobraźniowych wydarzeń — jak
to już zgadnąć można — wywiodło ostatecznie na światło także całą pełnię nowej dziwnej
piękności i potwierdzenia, a może wogóle dopiero po raz pierwszy piękno samo… Cóżby bowiem
było „pięknem", gdyby wpierw sprzeczność nie uświadomiła się samej sobie, gdyby
wpierw brzydota nie powiedziała samej sobie: „jestem brzydka"?… Po tej wskazówce przynajmniej
będzie mniej zagadkowa zagadka, o ile w pojęciach zaprzecznych, jak b e z o s o b o w o ś ć, z a p a r c i e s i ę s i e b i e, o f i a r a, wyraża się ideał, piękność. I jedno odtąd
wiadomo — nie wątpię -, mianowicie w jakim rodzaju od początku jest r o z k o s z, którą odczuwa
bezosobowy, samozapierający się, samoofiarny: rozkosz ta należy do okrucieństwa. -
Tyle tymczasem co do pochodzenia „nieegoistyczności", jako wartości m o r a l n e j, i celem
wyznaczenia gruntu, z którego wartość ta wyrosła: dopiero nieczyste sumienie, dopiero wola
samodręczenia jest warunkiem w a r t o ś c i pierwiastku nieegoistycznego.
19.
Chorobą jest nieczyste sumienie, to nie ulega wątpliwości, lecz chorobą taką, jaką jest ciąża
na przykład. Poszukajmy warunków, wśród których choroba ta doszła do najstraszniejszego i najwyższego szczytu: — zobaczymy, co z tą chwilą właściwie dopiero na świat przyszło. Do
tego potrzeba jednak długiego oddechu, — i przede wszystkiem musimy raz jeszcze wrócić do
dawniejszego punktu widzenia. Prywatno-prawny stosunek dłużnika do wierzyciela, o którym
już obszerniej mowa była, został raz jeszcze, a to w sposób historycznie zupełnie podziwu
godny i zastanawiający, wciągnięty jako tłumaczenie w stosunek, gdzie dla nas, ludzi nowoczesnych,
jest może najniezrozumialszy. Mianowicie w stosunek ludzi t e r a ź n i e j s z y c h
do swych p r z o d k ó w. W łonie pierwotnych związków rodowych — mówimy o praczasach — każde z kolei pokolenie uznaje wobec pokolenia dawniejszego, a w szczególności wobec
najdawniejszego, wobec założycieli rodu, pewien obowiązek prawny (nie zaś jedynie zobo-
wiązanie uczuciowe: ostatniego możnaby nawet nie bez powodu wogóle zaprzeczyć, o ile
dotyczy najdłuższego okresu rodzaju ludzkiego). Panuje tu przekonanie, że ród i s t n i e j e
tylko dzięki ofiarom i świadczeniom przodków — i że trzeba im je ofiarami i świadczeniami o d p ł a c a ć. Tem samem uznaje się d ł u g, który przez to jeszcze ustawicznie narasta, że
przodkowie ci w dalszym ciągu swego istnienia, jako potężne duchy, nie przestają użyczać
rodowi nowych korzyści i nowych zadatków. Czy darmo? Lecz dla owego nieokrzesanego i „ubogiego duchem" okresu nie istnieje żadne „darmo". Czemże można im się odpłacić? Ofiarami
(z początku dla pożywienia, w najgrubszem rozumieniu), świętami, kaplicami, oznakami
czci, przede wszystkiem posłuszeństwem — gdyż wszystkie zwyczaje, jako dzieła przodków,
są też ich ustawami i rozkazami. Czy aby zadowala się ich kiedykolwiek? Ta obawa pozostaje i rośnie: co pewien czas wymusza ona wielką ryczałtową wypłatę, coś potwornego na rzecz
„wierzyciela" (osławiona ofiara z pierwocin na przykład, krew, krew ludzka w każdym wypadku).
S t r a c h przed praszczurem i jego mocą, świadomość długów względem niego
wzmaga się koniecznie wedle tego rodzaju logiki zupełnie w tej mierze, w jakiej wzrasta moc
samego rodu, w jakiej sam ród staje się coraz bardziej zwycięski, niezależny, czcią i obawą
przejmujący. Nie zaś odwrotnie! Każdy krok ku upadkowi rodu, wszystkie nieszczęsne przypadki,
wszystkie oznaki zwyrodnienia i ujawniającego się rozkładu z m n i e j s z a j ą raczej
zawsze także strach przed duchem jego założyciela i coraz bardziej wyobrażenie o jego mądrości,
przezorności i obecności jego mocy. Jeśli się rzecz przemyśli tym surowym rodzajem
logiki do końca, to ostatecznie przodkowie n a j p o t ę ż n i e j s z y c h rodów muszą, dzięki
wyobraźni rosnącej trwogi, sami wyróść do potworności i usunąć się w mrok boskiej tajemniczości i niewyobrażalności: — praszczur przekształca się ostatecznie z konieczności w boga.
Może tu jest sam początek bogów, a więc początek ze s t r a c h u rodem!… A komuby się
wydawało, że należy dodać: „ale i z pobożności!" temuby trudno było zostać przy racyi w stosunku do owego najdłuższego okresu ludzkiego rodzaju, jego praczasów. Za to tem bardziej,
oczywiście, co do okresu ś r e d n i e g o, kiedy powstają rody dostojne, które rzeczywiście
swym praszczurom, swym przodkom (bohaterom, bogom) z odsetkami oddały wszystkie
te właściwości, które tymczasem w nich samych się ujawniły, właściwości dostojne. Na
uszlachcenie i uszlachetnienie bogów (które oczywiście nie jest ich „uświęceniem") rzucimy
później raz jeszcze okiem. Tymczasem wytknijmy jeno do końca drogę tego rodzaju świadomości winy.
20.
Świadomość długu względem bóstwa, jak nauczają dzieje, nie ustala wcale po upadku
opartej na związkach krwi, organizacyjnej formy „gminy". Ludzkość w ten sam sposób, w jaki odziedziczyła pojęcia „dobry i zły" po szlachcie rodowej (wraz z jej psychologiczną zasadniczą
skłonnością porządkowania wedle stopni), otrzymała wraz z dziedzictwem bóstw
rodowych i szczepowych także dziedzictwo ucisku niespłaconych jeszcze długów i pragnienie
wywiązania się z nich. (Przejście tworzą owe liczne ludy niewolników i poddanych, które
przystosowały się do boskiego kultu swych panów, czy to pod przymusem, czy przez uległość i mimicry. Od nich później przelewa się to dziedzictwo na wszystkie strony). Uczucie dłużnicze
względem Boga nie przestało wzrastać przez kilka tysiącoleci i to ustawicznie w tym samym
stosunku, w jakim pojęcie i poczucie boga rosło na ziemi i wznosiło się w górę. (Całe
dzieje walk etnicznych, zwycięstw, zawierania pokoju, stapiania się, wszystko, co poprzedza w każdej wielkiej syntezie ras ostateczne ustopniowanie wszystkich elementów ludowych,
odzwierciedla się w genealogicznej gmatwaninie jej bogów, w podaniach o ich walkach,
zwycięstwach i pojednaniach; postęp ku państwom uniwersalnym jest zawsze także postępem
ku uniwersalnym bóstwom, despotyzm z swem pogwałceniem niezależnej szlachty toruje też
zawsze drogę jakiemuś monoteizmowi). Zjawieniu się chrześcijańskiego Boga, jako największego
Boga, jakiego dotąd osiągnięto, towarzyszyło też na ziemi maximum poczucia długu.
Przypuściwszy, żeśmy właśnie rozpoczęli ruch o d w r o t n y, to możnaby też z prawdopodobieństwem
wcale nie małem wnosić z niepowstrzymanego upadku wiary w chrześcijańskiego
Boga, że teraz już spełnia się także zasługujący na uwagę upadek ludzkiej świadomości długu;
ba, nie można odrzucać widoków, iż zupełne i ostateczne zwycięstwo ateizmu mogłoby
zgoła uwolnić ludzkość od tego uczucia, że posiada dług wobec swego początku, swej causa
prima. Ateizm i pewien rodzaj w t ó r e j n i e w i n n o ś c i idą z sobą w parze.
21.
Tyle tymczasem w krótkości i z grubsza o związku pojęć „długu", „obowiązku" z założeniami
religijnemi. Umyślnie pozostawiłem dotąd na uboczu właściwe umoralnienie tych pojęć
(wtłoczenie ich w dziedzinę sumienia, jeszcze dokładniej, poplątanie nieczystego sumienia z pojęciem boga) i mówiłem nawet na końcu poprzedniego rozdziału, jak gdyby owo umoralnienie
wcale nie istniało, stąd też, jakoby pojęcia te z konieczności miały się już ku końcowi,
skoro upadło ich założenie, wiara w naszego „wierzyciela", w Boga. Istotny stan rzeczy różni
się od tego w sposób straszliwy. Umoralnienie pojęć długu i obowiązku, wtłoczenie ich w n i e c z y s te sumienie daje właściwie próbę o d w r ó c e n i a kierunku opisanego dopiero co
rozwoju, przynajmniej zastanowienia jego ruchu: teraz p o w i n n y właśnie widoki ostatecznego
wywiązania się zniknąć pesymistycznie raz na zawsze, teraz spojrzenie p o w i n n o beznadziejnie odbić się od spiżowej niemożliwości, cofnąć się, teraz p o w i n n y pojęcia
„długu" i „obowiązku" zwrócić się wstecz — przeciw k o m u jednak? Nie można wątpić:
najpierw przeciw „dłużnikowi", w którym obecnie nieczyste sumienie tak się zagnieżdża,
wżera, rozpiera i na kształt polipa wszerz i głąb rośnie, aż w końcu z niemożności wywiązania
się z długu powstaje koncepcya niemożności wywiązania się z pokuty, myśl o jej nieodpłacalności
(o „karze w i e c z n e j") — w końcu jednak nawet przeciw wierzycielowi. Przypomnijmy
sobie o causa prima człowieka, o początku rodzaju ludzkiego, o jego praojcu, który
dotąd obciążony jest klątwą („Adam", „grzech pierworodny", „niewolność woli"), lub o naturze, z której łona człowiek powstaje i w którą obecnie wkłada się zły pierwiastek („udyablenie
przyrody"), lub o istnieniu wogóle, które pozostaje jako „n i c w a r t o s a m o w s o b i e" (nihilistyczne odwrócenie się od niego, pożądanie nicości lub pożądanie jego "przeciwieństwa
", innego istnienia, buddyzm i rzeczy pokrewne) — aż naraz znajdujemy się przed
paradoksalnym i przerażającym wybiegiem, w którym znękana ludzkość czasową znalazła
ulgę, przed genialnym figlem c h r z e ś c i j a ń s t w a: Bóg ofiaruje samego siebie za dług
człowieka, Bóg samym sobą płaci samemu sobie, Bóg tym jedynym, który może wyzwolić
człowieka, od czegoby on sam nigdy wyzwolić się nie mógł. Dłużnik ofiaruje się za swego
wierzyciela, z m i ł o ś c i (mamyż w to wierzyć? -), z miłości dla swego dłużnika!...
22.
Już prawie da się zgadnąć, c o się przy tem wszystkiem i p o d tem wszystkiem działo. Widzimy
ową chęć samodręczenia, owo w głąb cofnięte okrucieństwo uwewnętrznionego, w siebie zapędzonego człowieka-zwierza, celem obłaskawienia „w państwo" i zamkniętego
więźnia, który wynalazł nieczyste sumienie, by sobie ból zadawać, skoro n a t u r a l n e ujście
tej chęci zadawania cierpienia zostało zatamowane. Ten człowiek z sumieniem nieczystem
owładnął założeniem religijnem, by swoją samoudrękę doprowadzić do najokropniejszej sro-
gości i surowości. Wina przeciw B o g u!… Ta myśl staje się dlań narzędziem tortury. Ujmuje w „Bogu" krańcowe przeciwieństwa, jakie dla swych właściwych i nieodłącznych instynktów
zwierzęcych mógł wynaleźć, przeinacza te instynkty zwierzęce w winę przeciw Bogu (jako
wrogość, opór, bunt przeciw „panu", „ojcu", źródłu i początkowi świata), wprzęga się w sprzeczność „Boga" i „dyabła", wyrzuca z siebie wszelkie zaprzeczenie siebie samego, natury,
naturalności, faktycznej swej istoty, jako potwierdzenie, jako byt, cielesność, rzeczywistość,
jako Boga, jako świętość Boga, jako sędziostwo Boga, jako katostwo Boga, jako zaświat,
jako wieczność, jako katuszę bez końca, jako piekło, jako niezmierzoność kary i winy.
Jest w tem okrucieństwie duchowem rodzaj szaleństwa woli, nie mającego bezwzględnie nic
sobie równego: w o l a człowieka uważania siebie za winnego i godnego potępienia aż do
niemożliwości pokuty; jego wola c z u ć się skaranym, bez nadziei, że kara winę zrównoważyć
może; jego w o l a, by najgłębsze dno rzeczy zarazić i zatruć problematem kary i winy, by
raz na zawsze odciąć sobie odwrót z tego labiryntu -" idee fixe" jego wola wzniesienia ideału — ideału „świętego Boga" — by w obliczności jego być dotykalnie pewnym swej bezwzględnej
niegodności! Och, to szalone, smutne zwierzę człowiecze! Jakież nachodzą je pomysły,
jakież pogwałcenia natury, jakież paroksyzmy głupstwa, jakież b e s t y a l s t w o i d e i wystrzela
natychmiast, skoro tylko przeszkodzi się mu być b e s t y j ą w c z y n i e!… Wszystko
to jest aż nadmiernie zajmujące, lecz także pełne czarnego, posępnego, denerwującego smutku,
że trzeba przemocą bronić się zbyt długiemu patrzeniu w te bezdnie. Tkwi tu c h o r o b a,
nie ulega wątpliwości, najstraszniejsza choroba, jaka dotychczas w człowieku szalała: — a kto
jeszcze usłyszeć zdołał (lecz dziś nie ma się już uszu na to! -), jak wśród tej nocy katuszy i niedorzeczności brzmiał krzyk m i ł o ś c i, krzyk tęskniącego zachwytu, wybawienia w m i ł o ś c i, ten odwróci się, przejęty niezwyciężoną grozą… W człowieku jest tyle przerażającego!...
Ziemia za długo już była domem waryatów!...
23.
Niech to wystarczy raz na zawsze odnośnie do pochodzenia „świętego Boga". — Że pojęcie
bogów s a m o w s o b i e nie koniecznie prowadzi do tego pogorszenia fantazyi, którego
uprzytomnienia ani na chwilę nie wolno nam było sobie oszczędzić; że istnieją d o s t o j n i e
j s z e sposoby posługiwania się zmyśleniem bogów, niż samokrzyżowanie i samohańbienie
człowieka, w czem ostatnie stulecia Europy doszły do mistrzostwa, — to daje się na szczęście
wysnuć z każdego spojrzenia, rzuconego na b o g ó w g r e c k i c h, na te odzwierciedlenia
ludzi dostojnych i wielmożnych, w których z w i e r z ę ludzkie czuło się ubóstwionem, n i e
rozdzierało zaś samego siebie, nie wściekało się na siebie samo! Grecy posługiwali się przez
najdłuższy okres czasu swoimi bogami, by właśnie zdaleka od siebie trzymać "nieczyste sumienie
", by móc cieszyć się z swej wolności duszy: więc w rozumieniu odwrotnem, niż
chrześcijaństwo swego używało Boga. Posuwały się w tem bardzo daleko te przepyszne istoty o lwich sercach a głowach dzieci. I nie mniejszy autorytet jeno sam Zeus homerowski, daje
im kiedy niekiedy do zrozumienia, że biorą to nazbyt lekce. "Dziwna! mówi on raz — chodzi o sprawę Egistosa, b a r d z o złą sprawę -
"Dziw, że tak bardzo śmiertelni skarżą się jednak Na bogów! Z ł o o d n a s t y l k o p o c h o d z i, sądzą; lecz
sami ściągają na się nieszczęścia przez swój nierozum, wbrew „przeznaczeniu.."
Jednak widzi się i słyszy zarazem, że i ten olimpijski widz i sędzia daleki jest od tego, by
gniewać się na nich za to i źle myśleć o nich. „Jakże oni g ł u p i!" myśli, patrząc na występki
śmiertelnych. „Głupstwo", „brak rozumu", nieco „zaburzenia w głowie", to tylko p r z y p u s z c z a l i Grecy nawet najtęższych, najdzielniejszych czasów, jako powód wiela złego i fatalnego.
Głupota, n i e grzech! Rozumiecie to?… Jednak nawet to zaburzenie w głowie było
problematem. „Bo jakżeż to też możliwe? Skądby się wzięło w głowach, jakie m y mamy, my
ludzie pochodzenia szlachetnego, szczęśliwi, pomyślnie udani, najlepszego towarzystwa, dostojni i cnotliwi?" — Tak pytał siebie przez stulecia dostojny Grek, w obliczu niezrozumiałej
dla siebie zdrożności i występku, którymi splamił się ktoś z jemu równych. „Musiał go pewno
b ó g dotknąć szaleństwem", mówił sobie w końcu, potrząsając głową… Ta konkluzya jest t y
p o w o grecka… W ten sposób służyli wówczas bogowie jako usprawiedliwienie człowieka
do pewnego stopnia nawet w lichem, służyli jako przyczyna zła — wówczas brali na siebie nie
karę, lecz, co jest d o s t o j n i e j, winę...
24.
Kończę trzema znakami pytania, widać to dobrze. „Czy właściwie stawia się tu jakiś ideał,
czy się go obala?" Takie spotka mnie może pytanie… Lecz czyście też siebie samych pytali
dość, jak drogo opłaca się na ziemi wzniesienie k a ż d e g o ideału? Ile rzeczywistości trzeba
było na to zawsze oczernić i niezrozumieć, ile kłamstw uświęcić, ile sumień zburzyć, ile z „boga" każdym razem w ofierze złożyć? By móc jakąś świętość wznieść, t r z e b a j a k ą ś ś w i ę t o ś ć z b u r z y ć: to jest prawo — pokażcie mi wypadek, w którymby się nie spełniło!...
My, ludzie nowocześni, jesteśmy spadkobiercami wiwisekcyi sumienia i samodręczenia
się zwierząt od tysiącoleci: w tem mamy najdłuższe ćwiczenie, swój artyzm może, w każdym
razie swe wyrafinowanie, swój smak zepsuty. Człowiek zbyt długo „złem spojrzeniem obserwował
swe przyrodzone skłonności, tak że ostatecznie zawarły w nim siostrzany związek z
"nieczystem sumieniem". Usiłowanie odwrotne byłoby s a m o w s o b i e możliwe — lecz
któż jest dość silny na to? -, to jest, by n i e n a t u r a l n e skłonności, wszystkie owe aspiracye
do zaświata, do tego, co przeciwne zmysłom, instynktowi, naturze, zwierzęciu, krótko,
dotychczasowe ideały, które wszystkie razem wrogie są życiu i oczerniają ziemię, połączyć z nieczystem sumieniem siostrzanym związkiem. Do kogo zwrócić się dziś z takiemi nadziejami i wymaganiami?… Właśnie d o b r y c h ludzi miałoby się tem samem przeciw sobie; nadto,
co słuszna, wygodnych, pojednanych, próżnych, marzycieli, znużonych … Cóż obraża głębiej,
cóż rozdziela gruntowniej niż to, że się daje coś niecoś do poznania z surowości i wyżynności, z jaką traktuje się samego siebie? I znowu — jakże uprzedzającym, jakże uprzejmym
dla nas okazuje się świat cały, skoro czynimy jak świat cały i folgujemy sobie jak cały
świat!… Potrzebaby do owego celu i n n e g o rodzaju duchów, niż te, które w tym właśnie
możliwe są okresie: duchów, przez wojny i zwycięstwa wzmocnionych, którymby zdobywanie,
przygoda, niebezpieczeństwo, ból nawet potrzebą się stały; trzebaby na to nawyknienia
do ostrego wysokiego powietrza, do zimowych wędrówek, do lodu i gór w każdem znaczeniu,
trzebaby na to pewnego rodzaju wzniosłej złoby, ostatecznego najpewniejszego siebie zuchwalstwa
poznania, które jest właściwe wszelkiemu zdrowiu, trzebaby, mówiąc krótko i dość źle, właśnie tego w i e l k i e g o z d r o w i a!… Lecz czyż to dziś, właśnie jest choćby
tylko możliwe?… Lecz kiedyś, w czasach silniejszych, niż ta zbutwiała, samozwątpiała teraźniejszość,
musi nam się zjawić przecie ten w y z w a l a j ą c y człowiek wielkiej miłości i pogardy, duch twórczy, którego napór sił własnych ciągle wygania z wszelkich uboczy i zaświatów,
którego samotności tłum nie rozumie, jak gdyby ona była ucieczką przed rzeczywistością;
tymczasem jest ona tylko jego zanurzeniem się, zagrzebaniem, zagłębieniem w rzeczywistość,
by stamtąd kiedyś, gdy znowu wróci na światło, mógł w y z w o l e n i e przynieść
tej rzeczywistości: jej wyzwolenie od przekleństwa, którym obarczył ją dotychczasowy
ideał. Ten człowiek przyszłości, który nas tak samo od dotychczasowego wyzwoli ideału, jak i od tego, c o z e ń w y r ó ś ć m u s i a ł o, od wielkiego wstrętu, od woli nicości, od nihilizmu,
ten dzwon bijący południa i wielkiego rozstrzygnięcia, dzwon, który wolę znów wolną
uczyni, który wróci ziemi jej cel, a człowiekowi jego nadzieję, ten antychryst i antynihilista,
ten zwycięzca Boga i nicości — p r z y j ś ć k i e d y ś m u s i...
25.
Lecz cóż to prawię? Dość! Dość! W miejscu tem godzi mi się jedno tylko, milczeć: targam
się bowiem na coś, co wolno jeno komuś młodszemu, komuś „bardziej przyszłemu", silniejszemu,
niż ja jestem, — co wolno jedynie Z a r a t u s t r z e, Z a r a t u s t r z e b e z b o ż n i k o w i...
1 2
« Nietzsche (Publikacja: 10-01-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3179 |
|