Tematy różnorodne » Inny punkt widzenia
Inkwizytor [1] Autor tekstu: Marek Bończak
Poznaliśmy się zupełnie przypadkowo.
Pewnego jesiennego popołudnia wracałem do domu z treningu.
Padał zimny deszcz, wiatr zacinał z ukosa, czyniąc mój parasol zupełnie
bezużytecznym. Choć uwielbiałem jesień, tym razem byłem daleki od
rozkoszowania się widokiem ponurych, ciężkich chmur i kaskady złotych liści
zdanych na łaskę kapryśnego wiatru. Dostałem kolejną pałę z matmy i trener powiedział, że jeśli się nie poprawię, będzie musiał wylać mnie z drużyny. „Według twojego wychowawcy boks wybija mózg z głowy — powiedział. — Twierdzi, że im więcej boksujesz, tym gorzej się uczysz. Musisz udowodnić,
że to kupa bzdur albo będę zmuszony usunąć cię z drużyny". Byłem zły
na wychowawcę za jego głupotę; nienawidziłem trenera za jego tchórzostwo.
Boks był dla mnie wszystkim: pomagał mi przetrzymać piekło domu, w którym
rządziła pijaczka — tyranka. Co będzie, jeśli nie uda mi się poprawić na
trzy? Nikogo nie obchodziło, że dobrze boksowałem a matematyki po prostu nie
potrafiłem zrozumieć. Zasrany świat...
Skręciłem w uliczkę wiodącą do bloku, w którym mieszkałem,
gdy usłyszałem jęk. Zatrzymałem się i rozejrzałem uważnie. Głos dochodził
zza na wpół rozwalonego śmietnika. Ostrożnie zrobiłem kilka kroków i zobaczyłem dwóch nie znanych mi chłopaków, znęcających się nad trzecim,
dużo młodszym.
Zatrzymałem się. Moje serce zaczęło bić szybciej.
Jeden z napastników kopnął ofiarę w brzuch.
Może dzieciakowi pomóc?
Drugi, wyższy, poprawił kopniakiem w biodro.
To nie moja sprawa.
Niższy kopnął chłopca w nerki, zmuszając go do przeraźliwego
krzyku.
Zabiją go.
— Skop mu mordę! — Krzyknął niższy.
Podbiegłem. Wyższego uderzyłem z całej siły w tył głowy.
Upadł bez jęku na twarz. Niższy zdążył przyjąć postawę obronną. Jego błękitne
oczy płonęły nienawiścią. Zrobiłem zwód a on dał się nabrać. Prawy
sierpowy trafił go w szczękę. Na ringu zawsze marzyłem o takim ciosie. Usłyszałem
trzask pękającej kości. Bandyta osunął się na chodnik, niczym marionetka
nagle pozbawiona sznurków. Zdziwiła mnie własna siła.
Widok powalonych
przeciwników sprawił mi przyjemność. Jednocześnie poczułem niedosyt. Żałowałem,
że wszystko poszło tak łatwo. Chciałem walczyć, zadawać ból, widzieć lęk w oczach pokonanych wrogów!
Strząsnąłem z siebie te myśli, jak pies, który wynurzał
się w kałuży brudnej wody. Przyklęknąłem przy pobitym chłopcu. Był żywy,
choć stracił przytomność. Zadbałem o to, by nie zadławił się wymiotami i krwią, która obficie płynęła z jego uchylonych ust, po czym pobiegłem po
pomoc.
Lekarze powiedzieli, że prawdopodobnie uratowałem mu życie.
Ja wiedziałem o tym z pewnością. Pomimo to, długie miesiące
nękały mnie wyrzuty sumienia. Moja początkowa opieszałość mogła kosztować
chłopaka życie. Był to jeden z wielu powodów, dla których pokochałem go
jak brata.
*
Piotrek szybko powracał do zdrowia.
Trzy tygodnie od owego feralnego wieczoru jego matka zadzwoniła
do mnie z zaproszeniem.
— Piotrek czeka na ciebie — powiedziała. — Przyjedź do
nas na obiad.
Kupiłem wedlowską bombonierkę i pojechałem.
Jego rodzice byli zamożni. Mieszkali we własnym,
jednorodzinnym domku w dzielnicy bogaczy, zwanej „Złodziejowicami". Ojciec,
inżynier, pracował w wielkiej firmie budowlanej. Matka była lekarzem.
Wszedłem do dużego pokoju, którego pomalowane niebieską
farbą ściany zdobiły dziesiątki folderów z czasopism samochodowych. Żadnych
zespołów rockowych, czy murzyńskich gwiazd koszykówki — tylko samochody.
Kilka nawet rozpoznałem: Volkswagen Golf, Ferrari, BMW...
W łóżku — dwa
razy większym od mojej pryczy — leżał Piotrek. W świetle stojącej na biurku
nocnej lampki prezentował się całkiem nieźle. Opuchlizna zeszła z jego
szczupłej twarzy. Jedynie ciemne plamy — pozostałości po ogromnych sińcach
na policzkach i skroni — przypominały, że otarł się o śmierć. Jakimś
cudem jego cienkie, blade wargi pozostały nietknięte.
— Cześć — powiedziałem niepewny jego reakcji.
Uśmiechnął się. W brązowych, nakrapianych złotem tęczówkach
igrały psotne ogniki. Oto człowiek, który poznał kruchą wartość życia — pomyślałem. Ucieszyłem się, że to właśnie mnie przypadł zaszczyt
uratowania tych ogników przed definitywnym black-outem. Życie jest wartością
najwyższą, nienaruszalną, świętą. Nagle z mojego serca ustąpił żal do
trenera za usunięcie mnie z drużyny. Patrząc na chude, poobijane ciało
Piotrka uświadomiłem sobie absurdalność sportów opartych na brutalności i zadawaniu bólu. Duch wojownika opuścił mnie i wcale nie było mi z tego
powodu przykro. Życie — westchnąłem w myślach — cudowne życie...
Przywołał mnie gestem drżącej z wysiłku ręki.
Podszedłem do łóżka i usiadłem na niskim stołku.
Pachniało szpitalem i świeżą, krochmaloną pościelą. Wzruszenie ścisnęło
mnie za gardło, aż łzy stanęły mi w oczach. Piotr ujął mnie za prawą dłoń i przyłożył ją do swego policzka, który był rozpalony i delikatny jak
owinięty w jedwab termofor.
— Dziękuję — szepnął.
— Zawsze będę cię bronił.
*
Na drugim roku studiów poczułem powołanie. Kilka miesięcy
później wstąpiłem do Seminarium, a po sześciu latach nauki przyjąłem święcenia
kapłańskie.
Zaczęło się niewinnie. Coraz bardziej podobała mi się
atmosfera kościoła, do którego chodziłem co niedziela, by sprawić przyjemność
swojej dziewczynie. Coraz mniejszą przyjemność za to sprawiał mi seks z Iwoną i analiza „Dialogów" Platona, które przerabialiśmy na ćwiczeniach.
Wreszcie przyszedł czas, gdy uznawałem za stracony dzień, w którym nie mogłem
uczestniczyć we mszy świętej. Comiesięczna spowiedź postawiła mnie w sytuacji głębokiej rozterki moralnej. Nie mogłem czcić Boga i Mamony.
Zaproponowałem Iwonie życie w czystości aż do ślubu. Po tygodniu odeszła.
Znajomy ksiądz przekonał mnie, że to ewidentny znak bożej woli. Uczyłem się
coraz gorzej, modliłem coraz częściej. Przeczytałem dwa razy całą Biblię,
zaliczyłem rekolekcje ignacjańskie i powołaniowe u franciszkanów, dominikanów
oraz werbistów. Zakochałem się w Bogu i jak pochodnia olimpijska zapłonąłem
pragnieniem wstąpienia na jego służbę. Nie było w tym zbyt wiele
egzaltacji; była stanowczość i wytrwałość w wędrówce jego ścieżkami.
Piotr przyjął moją decyzję z radością. Nie dlatego, że
głęboko wierzył. Wystarczyło mu pięć minut rozmowy. Wiedział, iż znalazłem
swą drogę do szczęścia.
Przez sześć lat odwiedzał mnie w Seminarium, dzieląc się
swymi sukcesami i porażkami.
— Wiesz co? — powiedział mi któregoś razu. — To pranie
mózgu nieźle ci robi. Nigdy nie czułem twej bliskości tak mocno, jak podczas
tych wizyt.
Bóg mnie zmieniał.
W przeddzień święceń diakonatu Piotr przyprowadził na
spotkanie wysoką, bardzo ładną blondynkę o szczerym, skromnym spojrzeniu.
— To Ewa — rzekł. — Moja narzeczona.
Czekali ze ślubem cały rok. Dwa wesela w odstępie
tygodnia. To był najpiękniejszy okres w moim życiu.
*
— Chodź popływać! — Ewa machała do mnie zachęcająco.
Stała zanurzona do pasa w ciepłej wodzie jeziora. Od jego drgającej
powierzchni, niczym od miliona okruchów szkła, odbijały się promienie popołudniowego
słońca.
Odłożyłem brewiarz i zdjąłem okulary.
Żona przyjaciela wyglądała jak Wenus, wyłaniająca się z morskich otchłani. Szczęściarz — pomyślałem. — Ma piękną, mądrą
towarzyszkę życia, satysfakcjonującą pracę i kupę forsy. Zbyt wielu
nieszczęśników spotykałem codziennie w mojej duszpasterskiej posłudze, by
nie docenić szczęścia, które spotkało przyjaciela. Dzięki ci, Boże!
Opiekuj się nimi.
Podszedłem do
molo, przy którym się kąpała.
— Nie lubię wody — rzekłem.
Nie nalegała. To właśnie podobało mi się w niej i Piotrze. Wiedzieli, kiedy ustąpić, by nie urazić drugiej osoby. Ja naprawdę
nienawidziłem wody. Kilkanaście lat temu, podczas kąpieli w rzece, otarłem
się o przepływające zwłoki topielca. Jego nadęta, pozbawiona oczu twarz
czasami pojawia się w moich snach. Blade usta uchylają się w grymasie
bezgranicznego cierpienia, wymiotując gęstą cieczą w kolorze krzepnącej
krwi. Nagle rzeka, pełna obrzydliwego śluzu wydalonego z gnijącego ciała
topielca, wzbiera i wylewa się ze swego łoża. Ja usiłuję uciec, ale nogi
odmawiają mi posłuszeństwa. Brnę przerażony ku brzegowi, który z sekundy
na sekundę staje się coraz bardziej odległy, nieosiągalny. Woda podnosi się
szybko. Już po chwili sięga mi piersi, ramion, szyi. Wówczas słyszę, jak
ktoś wypowiada moje imię.
„Tomku".
Wiem, że wypowiada je topielec.
Odwracam się.
Rozpoznaję twarz
ojca, który uśmiecha się mściwie.
Zaczynam krzyczeć i w tym momencie obrzydliwa ciecz wypełnia
mi usta. Przełykam ją odruchowo, czuję jej niepowtarzalny smak — to krew. I to nie byle jaka. To krew mojej matki.
Smakuje znakomicie...
— Jezu, ratuj! — Szepnąłem usiłując uwolnić się od
okropnego wspomnienia. — Jestem twoim kapłanem, powiernikiem twoich tajemnic.
Dlaczego te koszmary niszczą moją duszę?
Pierwszy raz przeżywałem swój koszmar w biały dzień.
— Wszystko w porządku? — zaniepokoiła się Ewa.
— Tak.
Ze wszystkich sił modliłem się, by moja odpowiedź okazała
się prawdą.
A jeśli nie?
*
Siedzieliśmy we dwójkę przy okrągłym stole. Piotrek doglądał
smażących się na grillu ostatnich kiełbasek.
Zmierzch przyniósł umęczonej przyrodzie nieco ochłody.
Znad jeziora wiał lekki wietrzyk. Żaby i świerszcze przystąpiły do
codziennego konkursu na najgłośniejsze wykonanie letniej uwertury. Ewa zapaliła
świece.
— Dobrze mi z wami — wyznałem.
— A nam dobrze z tobą — odpowiedział Piotr. — Nawet, jeśli
te wakacje spędzamy inaczej niż zwykle.
— Przecież jesteśmy nad jeziorem — zaprotestowałem.
— To prawda. Jednak nie ma tu wygód, jakie miałeś w Mikołajkach.
Nalałem sobie wina, wstałem od stołu i podszedłem do ścianki
drewnianej werandy. Spojrzałem na wody jeziora, które marszczyły się pod wpływem
zbyt szorstkich pieszczot coraz silniejszego wiatru.
— Do diabła z wygodami — powiedziałem. — To jest twój
dom, Piotrze. Dom twoich przodków. Wszystko, co w nim jest, mówi o twojej tożsamości,
bazującej na historii twojego rodu. Choć przyjaźnimy się od wielu lat, nigdy
tu nie byłem. Mam gdzieś hotel i jego wygody. Ostatecznie jestem księdzem, a dla nas zbytek to grzech. Widocznie Pan Bóg chciał, byśmy spędzili wakacje w domku zbudowanym przez Twego pradziada.
— Masz rację — wtrąciła Ewa. — Nie można uciec
przeznaczeniu.
— I tak minął dzień pierwszy. I Bóg widział, że to, co
stworzył było dobre — zażartował Piotr, gasząc rozżarzone węgielki
grilla wodą z butelki.
— Czy wiesz, że za te słowa w średniowieczu zostałbyś
surowo ukarany. Może nawet zabity — przekomarzałem się z nim.
— Och, nie! — Udał przerażenie. — Ojcze Inkwizytorze, ja
nie chciałem!
— Za późno bezbożniku. Oto ogień, oto topór — chwyciłem
za siekierkę, leżącą przy grillu na drewnianej podłodze altany, po czym
ruszyłem za nim w pogoń.
— Ewo, żono moja, ratuj! — śmiał się Piotr, uciekając
wokół stołu.
Ewa chwyciła leżącą na stole białą serwetkę. Podbiegła
do męża i zarzuciła mu ją na głowę.
— Mój ci on jest, mój! — krzyknęła cienkim głosikiem
Danuśki z „Krzyżaków".
Opuściłem oręż i usiadłem na swoim miejscu. Wszyscy
troje zanosiliśmy się dzikim śmiechem, aż rozbolały nas brzuchy.
Kochałem ich. Boże, jak bardzo ich kochałem! Byli dla mnie
prawdziwą rodziną, której nigdy nie miałem. Pobity do nieprzytomności chłopczyk,
którego uratowałem od śmierci, wyrósł na potentata przemysłu
samochodowego, lecz uczucie przyjaźni, które nas łączyło, pozostało tak
samo silne i szalone jak wówczas. Byłem gotów oddać za niego życie i wiedziałem, że on nie pożałowałby mi swojego. Jego małżeństwo z Ewą
niczego nie zmieniło. Po prostu Pan Bóg obdarzył mnie siostrą.
Posprzątaliśmy po kolacji. Oni wyszli przed dom, tuląc się
do siebie i chichocząc jak nastolatki. Ja poszedłem do siebie z brewiarzem w ręku.
Zajmowałem niewielki pokoik o ścianach wyłożonych boazerią i niskim suficie, z którego zwisał smętnie staroświecki żyrandol. Jedyne
okienko wyglądało na taflę jeziora pokrytą
srebrnym gobelinem księżycowej poświaty. Uchyliłem je, pozwalając chłodnemu
powiewowi mazurskiej nocy rozgościć się w mojej sypialni.
Wyposażenie pokoju było bardzo skromne, co mi odpowiadało.
Stanowiło je małżeńskie łóżko przykryte czerwoną kapą, niewielki stolik z nocną lampką przytwierdzoną do niego gwoździem, drewniana dwudrzwiowa
szafa i jedno krzesło. Naprzeciw łóżka, obok szafy, wisiało oprawione w ciemne, drewniane ramy zdjęcie dużego formatu, przedstawiające popiersie
kilkuletniego chłopca.
Usiadłem na krześle i otworzyłem brewiarz.
-"Boże, wejrzyj ku
wspomożeniu memu! Panie, pośpiesz ku ratunkowi memu!" — przeżegnałem
się w rytm wypowiadanych słów.
Nie czułem się zagrożony. Nie potrzebowałem ratunku.
Otaczali mnie kochający ludzie; opiekowała się mną Matka Kościół. Jako
kapłan błagałem o pomoc w imię tych, którzy gdzieś w świecie doznawali
ucisku, byli gwałceni, zabijani, tracili wiarę, umierali nie pojednawszy się z Bogiem. Byłem ich adwokatem, ich ostatnią deską ratunku. Z woli bożej moja
modlitwa posiadała ogromną moc, dlatego podchodziłem do niej odpowiedzialnie.
Kościół, który się modli przez swych kapłanów, jest mistycznym ciałem
Zbawiciela. Ja jestem zbawicielem...
Skończyłem modlitwę i położyłem się na łóżku.
Materac był zbyt twardy, jak na mój gust. Zlekceważyłem tę małą niewygodę i zamknąwszy oczy pogrążyłem się w pozbawionej myśli i wyobrażeń
relaksującej pustce.
Coś zmusiło mnie do otwarcia oczu. Spojrzałem na zdjęcie,
wiszące na przeciwległej ścianie. Kilkuletni chłopczyk, którego popiersie
zostało uwiecznione na czarno- białym zdjęciu, był bardzo ładny. Gęste
blond włosy niesfornymi lokami okalały delikatną buzię o regularnych rysach
barokowego cherubinka. Szyja i drobne ramiona były odsłonięte, jakby chłopca
rozebrano do pasa dla zrobienia zdjęcia. Potęgowało to wrażenie
nieziemskiego piękna dziecka.
Mimo to coś w tym zdjęciu raziło, wzbudzając głęboki
niepokój. Potrzebowałem kilku sekund, by domyślić się źródła negatywnych
wrażeń. Postać chłopca znajdowała się w jasnym owalu, resztę przestrzeni
zamkniętej drewnianymi ramkami wypełniała czerń.
Fotografia została wykonana w stylu używanym do zdjęć
nagrobkowych!
Drobne usta dziecka wyrażały ledwie wyczuwalną drwinę.
Pogrążone w cieniu oczy spoglądały surowo.
„Też mi odkrycie"- zdawał się mówić chłopiec.
„Oczywiście, że jestem trupem. Ty też nim będziesz".
Jezus jest Zmartwychwstaniem i Życiem. Kto w niego wierzy,
ten będzie żył na wieki, odpowiedziałem.
„Trele morele. Perskie bajki w judeo-chrześcijańskim
wydaniu. Się żyje, a potem się gnije".
Wierzę w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny,
świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot
wieczny. Amen, gówniarzu. AMEN!!!
Co ja robię?! Przeraziłem się. Każdy ksiądz, wcześniej
czy później, przechodzi kryzys wiary. Ale żeby rozmawiać z obrazem?!
Przypomniałem sobie epizod sprzed
kilku godzin. Czyżby to był początek
choroby?
Poczułem mdłości i zerwałem się z łóżka.
Nie jestem wariatem, powtarzałem sobie. Nie jestem wariatem!
To przez ten cholerny upał. Może nawet doznałem udaru słonecznego… We wrześniu
miałem otrzymać własną parafię. Wreszcie, po siedmiu latach służenia
innym kapłanom miałem szansę stanąć na swoim. Jeżeli trafię do szpitala,
wszystko się przedłuży. A co będzie, jeśli stwierdzą chorobę psychiczną?
Koniec z marzeniami o probostwie. Skończę jako rezydent, wieczny tułacz. W Kościele
nie ma sentymentów. Liczą się układy i siła przebicia. Nawet jeśli biskup
da mi drugą szansę, będę czekać na nią długie lata.
Uklęknąłem, opierając się o łóżko. Z kieszeni spodni
wyciągnąłem różaniec, prezent od Piotra. Przeżegnałem się pośpiesznie i rozpocząłem modlitwę. Recytując kolejne dziesiątki Pozdrowienia
Anielskiego, błagałem Matkę Jezusa o ratunek i opiekę. Panika ustępowała
powoli, jak ból chorego zęba po zażyciu Panadolu. Pod koniec różańca zasnąłem.
*
Obudziłem się tuż przed dziewiątą obolały i zmęczony
niewygodną pozycją. Obmyłem twarz w malutkiej łazience, przylegającej do
mojej sypialni i zszedłem na śniadanie.
Skąpana w porannym słońcu kuchnia pachniała smażonym
boczkiem i dobrą kawą. Piotr siedział przy stole, zajadając się jajecznicą.
Ewa wlewała do podróżnego termosu kawę z ekspresu.
— Muszę jechać na kilka dni do Warszawy — powiedziała. — Dzwonili ze szpitala. Pacjentka, którą operowałam, miała w nocy atak.
Pokiwałem głową na znak, że przyjąłem wiadomość.
Podobne sytuacje nie podlegały dyskusji.
— Szczęśliwej podróży — odpowiedziałem.
— Dziękuję. — Ewa pocałowała Piotra w policzek i pomachała
do mnie na pożegnanie. — Trzymajcie się chłopaki. I pamiętajcie: żadnych
orgii. To porządny dom.
Wyszła z domu. Po chwili usłyszeliśmy warkot silnika jej
BMW.
Zostaliśmy sami.
Nalałem sobie kawy. Nie miałem ochoty na nic więcej.
Przyjaciel popatrzył ze zdziwieniem na mój pusty talerz.
— Nie jestem głodny — wyjaśniłem.
— Coś się stało?
— Nie, nic — skłamałem.
Piotr odstawił swój talerz do zlewu.
— To co planujemy na dziś? — Zapytał. — Oto
niepowtarzalna szansa dla dwóch facetów w średnim wieku na przygodę pachnącą
perwersją.
— Mów za siebie, staruchu. Ja jestem jeszcze księżulkiem z mlekiem pod nosem.
— Już niedługo. Wieść niesie, że szykują dla ciebie niezłą
parafijkę.
— Obyś okazał się zwiastunem dobrej nowiny, bracie Piotrze.
Duch Święty często przemawia ustami bogobojnych starców.
Piotr zrobił obrażoną minę.
— Błogodojnych starców? Toż ja nie jestem biskupem, ojcze
Tomaszu. Ja doję biskupów, lubujących się w luksusowych autach!
Roześmiałem się z jego żartu.
— Czuję, że nie skorzystam z okazji do daleko posuniętej
rozpusty — wróciłem do tematu. — Jak powiada Pan Jezus: „Duch ochoczy,
ale ciało mdłe". Zamierzam pobyczyć się na leżance z piwem w ręku.
— No to do dzieła! — krzyknął Piotrek otwierając drzwi. — Panie i sutannowi przodem.
— Najpierw ministranci, potem celebrans — odparowałem. -
Zresztą, idź sam. Ja muszę odmówić jutrznię. Dołączę do ciebie za kilka
minut.
Z niechęcią pomyślałem o powrocie do dusznego pokoju i mieszkającego w nim zmarłego chłopca.
Służba nie drużba, jęknąłem w duchu i wyszedłem z kuchni.
*
— Czyja fotografia wisi w moim pokoju? — zapytałem Piotrka,
gdy prażyliśmy się nad brzegiem jeziora.
-Jaka?
— No, ta wielka, przedstawiająca kilkuletniego chłopca.
— To Ferdynand, bliźniaczy brat mojego pradziadka. Miał trzy
lata, kiedy zmarł na zapalenie płuc.
A jednak miałem rację. Dzieciak został sfotografowany tuż
przed śmiercią.
— Opowiedz mi coś o nim.
Piotr usiadł. Nie wydawał mi się zachwycony moją prośbą.
Nagle pożałowałem, że poruszyłem ten temat.
— Jeśli nie chcesz...
— Nie, w porządku. Żaden problem. W mojej rodzinie dzieci są
szczególnie pożądane i kochane. Są one uważane za znak bożego błogosławieństwa.
Od pokoleń dbamy o ich zdrowie i wychowanie, starając się stworzyć im, na
kilkanaście pierwszych lat życia, prawdziwy raj na ziemi. Dzięki temu
nasza rodzina była zawsze zjednoczona i silna w każdych okolicznościach. Niestety nawet największa miłość jest bezradna wobec chorób,
na które nie ma lekarstwa. Ferdynand, ukochany brat mojego pradziadka, był
pierwszym i jak dotąd jedynym członkiem naszej rodziny, który zmarł jako
dziecko.
Zrozumiałem swój nietakt i rumieniec wstydu rozlał się
niczym wrzątek na mojej twarzy. Choć minęło kilka lat od ich ślubu, Piotr i Ewa nie mogli mieć dzieci. Teraz, z powodu mojej ciekawości, przyjaciel
rozgrzebywał swe rany, które nigdy nie miały się zabliźnić.
— Jest taka legenda — kontynuował, — że gdy Ferdynand
umarł, Szymon, jego ojciec, pochował go w ogrodzie. Na jego grobie zasadził dąb. W swoje czterdzieste urodziny
pradziadek ściął potężne drzewo, które żywiło się ciałem jego brata i zbudował z niego ten dom. Ilekroć w nim przebywamy, czujemy bliskość
Ferdynanda, który chroni nas przed nieszczęściami. Z drugiej strony,
dzieciak nie czuje się samotnie dwa metry pod ziemią, bo my
dotrzymujemy mu towarzystwa. Romantyczne, nieprawdaż?
— Czyli on nas teraz słyszy? — Ciarki przebiegły mi po plecach na tę myśl.
Się żyje, a potem się gnije, powiedział wczoraj dzieciak z fotografii.
— Nie wiem, czy słyszy. Z całą pewnością widzi. Czy nie
zwróciłeś uwagi, że w każdym pomieszczeniu tego domu znajduje się
wizerunek Ferdynanda?
— Nie.
— To jego dom, Tomku. Ciało zamieszkane przez nieśmiertelną
duszę kilkuletniego dziecka.
*
Dzień upłynął nam, zgodnie z planem, na leniuchowaniu. Na
obiad zjedliśmy pozbawioną smaku pizzę podgrzaną w mikrofalówce. Na kolację
wypiliśmy po trzy piwa — na więcej nie mieliśmy ochoty.
Mimo że rozmawialiśmy praktycznie bez przerwy, moje myśli
krążyły wokół usłyszanej rankiem opowieści. Gdyby nie doświadczenia
ostatniej doby, legenda o domu nawiedzonym przez trzylatka byłaby dla mnie śmieszna.
Jednak nie potrafiłem zbagatelizować wyrazistości wizji znad molo, a tym
mniej zapomnieć wrażenia, że rozmawiałem w myślach z istotą, z której
emanowało zło. Trzyletnie dziecko nie może być złe, chyba że jest opętane,
tłumaczyłem sobie. W historii opowiedzianej przez Piotra nic na to nie
wskazuje. Przeciwnie, jest ona pełna miłości i cierpienia z powodu utraty
dziecka.
Jednak głęboko w podświadomości wolałem mieć do
czynienia ze złym duchem, gdyż byłby to dowód, że nie jestem chory
psychicznie.
Około dziesiątej pożegnałem Piotra i poszedłem do
siebie. Zapaliłem światło, otworzyłem okno i zabrałem się za liturgię
godzin. Przez cały czas uważałem, by nie spoglądać na zdjęcie Ferdynanda.
Odmawiając psalmy wyobraziłem sobie, że dziecko na zdjęciu uśmiecha się
pogardliwie, szczerząc wilcze kły. Jego ciemne oczy nabrzmiewają czerwienią,
gorące, krwawe łzy ściekają po policzkach, a gdy już dotykają cienkich
warg, spomiędzy nich wyłania się
rozwidlony, wężowy język i zlizuje łapczywie szkarłatne krople, w nagłym
przypływie pragnienia...
— Z głębokości wołam
do Ciebie, Panie. Panie, nachyl ucha na głos mojego błagania! — Recytowałem,
czepiając się słów psalmu jak ostatniej deski ratunku. Boże, uwolnij mnie
od tego strachu! Boże, ocal mnie od szaleństwa! Matko Jezusa, ratuj!
„Spójrz na mnie".
Co?
„No, spójrz!"
Posłusznie podniosłem głowę i spojrzałem na fotografię.
Pięcioletnie dziecko uśmiechało się do mnie z czułością.
Uspokój się! — rozkazałem sobie. -
Trzydziestotrzyletni mężczyzna nie powinien zachowywać się jak gówniarz po
obejrzeniu „Drakuli". Co w ciebie wstąpiło?!
Odłożyłem brewiarz nie dokończywszy modlitwy. Przez
kolejne kilka minut maltretowałem się najwymyślniejszymi
wyzwiskami. Wreszcie z wolna panika ustąpiła miejsca gniewowi rodzącemu się z upokorzenia.
Podniosłem głowę, spojrzałem na zdjęcie i uśmiechnąłem
się zjadliwie.
— Co tu, kurwa, jest grane? — zapytałem szeptem. — Jakieś
duchy, trupy i Bóg wie co jeszcze nie zrobią ze mnie świra. Ten świat jest w rękach opatrzności, której służę. Jestem zasranym rycerzem Jedi, walczącym
po właściwej stronie mocy. Nie muszę się bać dzieciaka, którego duszyczka
gra w nogę z aniołami na niebieskich pastwiskach.
Wstałem z krzesła i podszedłem do fotografii. Ukryte w cieniu oczy dziecka znajdowały się mniej więcej na wysokości moich.
— Nie odpowiadasz? — szydziłem. — Ferdynandzie, do ciebie
mówię. Odpowiedz albo odpieprz się ode mnie raz na zawsze!
Czułem się dużo lepiej. Gniew zadziałał jak najlepsze
lekarstwo. Szczypta wulgarności poprawiła jego smak. Z zażenowaniem pomyślałem o niedawnych atakach paniki. Wyobraziłem sobie łysego psychiatrę z obowiązkową,
długą brodą, bez wąsów, rozmawiającego z koleżanką po fachu, w której
się podkochiwał bez wzajemności. „Wiesz, Zofio (moim zdaniem to było właściwe
imię dla pani doktor od wariatów), mam do czynienia z wyjątkowo interesującym
przypadkiem neurozy. Pewien ksiądz przeżywa ataki lęku na widok zdjęcia
kilkuletniego dziecka. Wyobraża on sobie, że z fotografii emanuje czyste zło,
którego źródłem jest sam Szatan". Zofia odpowiada, mieszając w brzydkim,
poobijanym kubku herbatę, którą przed chwilą posłodziła jedną łyżeczką
cukru: „Ależ Zbigniewie (nienawidzę tego imienia!), to doskonały materiał
na artykuł w którymś z czasopism medycznych…"
— Nie dam się — mruknąłem.
Położyłem się na łóżku i utkwiłem wzrok w znienawidzonej fotografii. Po raz pierwszy w życiu doznałem ataku paniki o tak
wielkim natężeniu. Moje serce biło przyśpieszonym rytmem, pot lepił się do
rozgrzanego ciała niczym obrzydliwy kombinezon. Powietrze smakowało jak popiół z wygaszonego ogniska.
Usiłowałem zebrać myśli. Pomysł, że kilkuletnie dziecko
mogło być opętane, został wykorzystany całkiem nieźle w „Egzorcyście".
Żyjący obraz opisał Oskar Wilde w „Portrecie Doriana Graya". To były
dzieła ludzkiej fantazji. Nie uważałem za stosowne płodzić trzeciego:
jakiejś hollywoodzkiej mieszanki ich obu. Chłopczyk zmarł na zapalenie płuc
wiele lat temu. Jego sugestywny wizerunek oddziaływuje na moją podświadomość,
prowokując stany lękowe. Koniec, kropka. A przecież jako ksiądz byłem
przyzwyczajony do obcowania ze śmiercią we wszystkich jej fazach: od agonii do
pogrzebu i okolicznościowych mszy za zmarłych.
Choć ze wszystkich sił starałem się racjonalizować swoje
doznania, nie potrafiłem uwolnić się od uczucia zła, emanującego ze zdjęcia.
Wypełniało ono atmosferę pokoju niczym spaliny samochodowe — nie sposób było
oddychać, by nie poczuć jego duszącej obecności.
To nieprawda, powtarzałem sobie. To nieprawda.
Nagle przyszło mi do głowy rozwiązanie tak proste, że aż
się roześmiałem. Skoro fotografia dziecka jest katalizatorem moich lęków,
to dlaczego, do cholery, nie usunę jej z pokoju? Nieważne, że będzie to
swego rodzaju porażka. Postawię to gówno w innym, odległym pomieszczeniu i po sprawie.
Wstałem z łóżka i ponownie zbliżyłem się do zdjęcia.
Mały Ferdynand spoglądał na mnie wyzywająco.
„Nie odważysz się".
A właśnie, że tak.
Stanowczym gestem ująłem drewniane ramy i szarpnąłem je
ku sobie.
To, co się stało w ciągu kolejnych kilku sekund nieomal
mnie zabiło.
Portret nawet nie drgnął i zrozumiałem, że jest na stałe przytwierdzony do ściany. W tej samej
chwili mój umysł wypełniły krwawe obrazy.
Wysoki, odziany w ciemną szatę mężczyzna zaciska w dłoni
topór o szerokim ostrzu...
Kilkuletni chłopczyk leży nago na kamiennym bloku. Jego rozłożone
szeroko ręce i nogi są przywiązane do metalowych obręczy, znajdujących się w czterech rogach tego prymitywnego ołtarza...
Z przerażeniem poznaję ofiarę — to Ferdynand!
Dziecko jest czymś odurzone: uśmiecha się głupkowato do
swego kata. Jego usta szepczą słowa, które zagłusza monotonny, ponury zaśpiew,
wypełniający swą złowróżbną melodią ciemny loch...
Niczym w transie przyglądam się ustom Ferdynanda. Usiłuję
zrozumieć, co mówi. Wydaje mi się to z jakiegoś powodu niezwykle ważne.
Oprawca jest coraz bliżej. Nachyla się lekko nad dzieckiem i przemawia do
niego. Chłopiec uśmiecha się i odpowiada. Wreszcie udaje mi się zrozumieć
jedno słowo...
Tatusiu...
Śpiew milknie. Zakapturzony mężczyzna podnosi topór
wysoko nad głowę. Słyszę świst metalu przecinającego powietrze. Ostrze zagłębia
się w ciało dziecka, rozcinając je od czubka głowy po przeponę.
Morderca wydobywa topór z drgającego ciała ofiary. Ostrze
unosi się ponownie rozsiewając kropelki krwi i kawałki mózgu niczym upiorna
kropielnica.
Kolejny cios rozcina Ferdynanda na dwie połowy. Czyjeś ręce
chwytają sznury i odsuwają od siebie obie części maleńkich zwłok na
kilkadziesiąt centymetrów.
Powietrze wypełnia zapach krwi i ekskrementów.
Oprawca wdrapuje się na ołtarz między nóżkami zabitego
chłopca. Jego dłonie, kolana i stopy taplają się w krzepnącej krwi. Mężczyzna,
klęcząc, wyciąga ręce w błagalnym geście przywołania do kogoś
niewidocznego po drugiej stronie ołtarza.
Mrok w tamtym miejscu gęstnieje, przybierając homoidalną
formę.
Niewidzialny chór podejmuje swój ponury zaśpiew wzbogacony o nutę triumfu.
Nagle pochodnie gasną i loch pogrąża się w całkowitej
ciemności.
Posępna pieśń urywa się w pół tonu.
Jedynym dźwiękiem, jaki słyszę, jest mlaskanie, towarzyszące
pośpiesznej uczcie...
Wizja dobiegła końca. Wypuściłem z rąk przeklętą
fotografię i cofnąłem się o krok. Drżałem cały jak podczas ostatecznego
ataku malarii. Sceny rytualnej zbrodni, które nawiedziły mój umysł, jeszcze
tam były z całą swoją potwornością. Jednak moje przerażenie budził nie
tyle widok rozpołowionych zwłok, ile raczej owa tajemnicza postać, która wyłoniła
się z mroku.
To Szatan, pomyślałem. Władca piekła. Upadły anioł. Kłamca i zabójca. Ojciec wszelkiego zła.
To, co widziałem, było rytem przymierza. Zbrodniczą parodią
ofiary, złożonej przez Abrahama Bogu. Patriarcha, jak głosi Biblia, rozciął
na dwoje zwierzęta ofiarne, a następnie przeszedł między nimi. Spotkał wówczas
Pana, który złożył obietnicę, że jego liczne potomstwo zaludni ziemię
obiecaną.
Wyjąłem z plecaka kieszonkowe wydanie Biblii Tysiąclecia, z którym nigdy się nie rozstawałem. Z łatwością odnalazłem Księgę
Rodzaju, rozdział 15, werset 9:
"Wtedy Pan rzekł:
<<Wybierz dla mnie trzyletnią jałowicę, trzyletnią kozę i trzyletniego barana, a nadto synogarlicę i gołębicę>>. Wybrawszy to
wszystko, Abraham poprzerąbywał je wzdłuż na połowy i przerąbane części
ułożył jedną naprzeciw drugiej (...) A kiedy słońce zaszło i nastał mrok
nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby
gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt. Wtedy
to właśnie Pan zawarł przymierze z Abrahamem...".
W rytuale, którego byłem biernym uczestnikiem, ojciec
Ferdynanda posunął się dalej i dokonał to, czego Abrahamowi nie było dane — złożył ofiarę ze swego synka dla przywołania Lucyfera.
Wreszcie zrozumiałem związek, łączący fotografię
Ferdynanda z moimi ostatnimi doświadczeniami. Dziecko stało się własnością
Szatana, jego kontaktem ze światem realnym, z jego wyznawcami.
— Bądź przeklęty! — Krzyknąłem. Niczym kamieniem rzuciłem
Biblią w portret.
Pomimo znacznej siły, jaką włożyłem w rzut, tom odbił
się od szyby pokrywającej zdjęcie nie czyniąc jej żadnej szkody, jakby była
kamiennym murem.
— Cholera. — Mruknąłem rozczarowany, podnosząc brewiarz z ziemi. Trafiłem Ferdynanda w prawe oko i przez chwilę miałem idiotyczną
nadzieję, że mu je wybiłem.
Gdzieś za oknem rozległ
się żałosny krzyk rozbudzonego ptaka. >>>
1 2 Dalej..
« Inny punkt widzenia (Publikacja: 11-01-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3183 |