|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Państwo i polityka Demokracja po polsku Autor tekstu: Barbara Stanosz
Jakiś przyszły historyk ukuje zapewne nowy termin, desygnujący ten typ
systemu politycznego, który obserwujemy dziś w Polsce. Jeśli system, który
funkcjonował w tym rejonie Europy w pierwszych czterech dekadach drugiej połowy
XX w., historycy zechcą nazywać, po staremu, demokracją ludową, to niezłym
korelatem tego terminu, określającym system zrealizowany w Polsce w ostatniej
dekadzie, byłaby „demokracja konfesyjna". Nazwy te łączy w każdym
razie to, że obydwie noszą znamiona żartu słownego: pierwsza jest pleonazmem
(znaczy wszak tyle, co „ludowa władza ludu"), druga zaś zawiera
jawne contradictio in adiecto. Nadto, każda z nich ma się do pojęcia
demokracji mniej więcej tak, jak „Królestwo Niebieskie" do pojęcia
monarchii: jest jedynie metaforyczną doń aluzją. Daleko idące uzależnienie
instytucji swoistych dla demokratycznego państwa od instytucji skrajnie
antagonistycznych wobec demokracji — przedtem od samozwańczej Awangardy Przodującej
Klasy, dziś od samozwańczych Strażników Prawdziwych Wartości -
prawdopodobnie skłoni też historyków do objęcia obu tych systemów jakąś
wspólną kategorią nadrzędną: może będzie nią „semidemokracja", a może — co wydaje się trafniejsze — „demokratoid". Niewykluczone,
że system dzisiejszy zostanie uznany za lepszą imitację demokracji niż
poprzedni; w końcu postęp w technologii polityki jest równie naturalny, jak
postęp w technologii produkcji, a wszak produkowane dziś dermatoidy znacznie
lepiej imitują skórę, niż te sprzed pięćdziesięciu lat. Granica między
autentykiem a imitacją zawsze jednak pozostaje ostra. Trudno rozstrzygnąć, w jakiej mierze podobieństwa między tymi dwoma systemami są efektem
dziedziczenia. Fakt, że polska nowa klasa polityczna tak ochoczo włączyła do
swego instrumentarium mgławicowe „wartości chrześcijańskie" i równie
mętną „naukę społeczną Kościoła" (sowicie opłacając dostawcę
tych ideologicznych narzędzi sprawowania władzy), można by tłumaczyć
wyniesionym z przeszłości przekonaniem, że utrzymanie władzy wymaga wsparcia
ze strony jakiejś silnej instytucjonalnie, a do niczego nie zobowiązującej
ideologii. Ale fakt, iż gdzie indziej — na przykład w Czechach czy na Węgrzech — nowi politycy nie sięgnęli po taki instrument, podważa to wyjaśnienie;
demokracja ludowa była zresztą w późnych swoich fazach zbyt anemiczna
ideologicznie, by móc przekazać następczyni gen tego rodzaju. Jednakże
klimat ideowy obu tych polskich pseudodemokracji jest w uderzająco podobnym
stopniu nasycony irracjonalizmem, a triumfalna obecność „jedynie słusznego
światopoglądu" stanowi tylko jeden z komponentów tego klimatu. Składa
się nań także zjawisko, które w połowie lat pięćdziesiątych nazwano
kultem jednostki, upatrując w nim (raczej nietrafnie) źródło „błędów i wypaczeń" stalinizmu. Zjawisko to odrodziło się w bliźniaczej postaci
kultu osoby „papieża-Polaka" — równie pracowicie i podobnymi, iście
bizantyjskimi środkami organizowanego, podsycanego i chronionego przed
uszczerbkiem. Innym trwałym rysem tego klimatu jest metafizyczna idea tzw.
sprawiedliwości dziejowej: poprzedni system w pierwszych latach swego istnienia
skazał na zagładę społeczną wszystkich przedstawicieli dawnej „klasy
wyzyskiwaczy"; system obecny od początku forsuje, pod hasłem
dekomunizacji, identyczny zamiar wobec wszystkich, którzy „brali aktywny
udział w popieraniu" tego poprzedniego. W obu przypadkach propagatorzy
takiej „sprawiedliwości dziejowej" nawet nie próbowali (bo zapewne
wiedzieli, że to niewykonalne) ukazać jakiegoś pożytku społecznego płynącego z jej realizacji; i w obu jednakowo skrzętnie ukrywali całkiem wymierne korzyści,
jakie przynosi ona im samym.
Istotne podobieństwa rodzinne łączą też obie te pseudodemokracje w sferze
praktyki sprawowania władzy. Zjawiskiem, które mogłoby śmieszyć, gdyby nie
miało dotkliwych skutków dla interesów państwa i obywateli, jest skwapliwość, z jaką nowa klasa polityczna dba o to, by wszystkie wyższe i trochę wyższe
stanowiska publiczne zajmowali „jej" ludzie — choćby całkiem
niekompetentni — dokładnie tak samo, jak czynili to dawni „właściciele
Polski". Równie uderzające podobieństwo łączy style uprawianego w tych
systemach tzw. dialogu władzy ze społeczeństwem. Jak dawniej, tak i teraz ten
„dialog" jest w istocie monologiem władzy, przerywanym (dziś częściej
niż przedtem) objawami zniecierpliwienia społecznego. Gdy zniecierpliwienie to
przybiera radykalne formy, rządzący niekiedy nieco ustępują (lub obiecują
ustępstwa) w sprawach partykularnych i stosunkowo drobnych; nigdy natomiast nie
pytają społeczeństwa o zdanie przed podjęciem decyzji w sprawach
zasadniczych, żywo obchodzących wszystkich lub prawie wszystkich. Być może
lekcja referendum z 1946 roku, którego wyniki trzeba było sfałszować, by
zachować i twarz, i władzę, działa nadal, bo i po przełomie 1989 roku o nic
istotnego obywateli nie zapytano: ani o reprywatyzację (której przewidywany
koszt — 180 mld zł — jest wyższy niż całoroczny budżet państwa), ani o prawną dopuszczalność aborcji (mimo że liczba podpisów pod żądaniem
referendum w tej sprawie trzykrotnie przewyższyła wymaganą), ani o kształt
administracyjnego podziału kraju; w aktualnej dziś sprawie zmiany struktury
podatków nie przeprowadzono nawet badań pinii publicznej. Jak dawniej, tak i teraz dezaprobatę dla swoich poczynań rządzący tłumaczą niezrozumieniem
ich racji; sobie (a częściej dziennikarzom) mają za złe co najwyżej
niedostatki perswazji i reklamy owych poczynań. W to, że sami wiedzą
najlepiej, jak urządzić ludziom nowy, wspaniały świat, nie wątpią nigdy.
Analogie w schematach autoreklamy i starań o pozyskanie poparcia społecznego
dla własnych programów (czy raczej karier) politycznych są zbyt oczywiste, by
warto je było opisywać; najogólniejsze z tych schematów mają zresztą
charakter ponadustrojowy. Jednakże niektóre ich rysy swoiste zasługują na
wymienienie. Jednym z nich jest powoływanie się na domniemane uniwersalne
prawa — historyczne, ekonomiczne, a także tzw. naturalne — których rzeczywisty
stopień uzasadnienia jest niski lub wręcz zerowy. Innym jest swoista
elastyczność argumentacji, umożliwiająca korzystanie z racji
przeciwstawnych. Na przykład, o ile większość społecznie dolegliwych posunięć
nowych władz uzasadniano potrzebą stopniowego dorównywania krajom
ekonomicznie zaawansowanym, o tyle kolejny bulwersujący projekt rządowy -
likwidację powszechnie w cywilizowanym świecie praktykowanej progresji
podatkowej — jego autor lansuje pod hasłem „Wyprzedźmy innych" (nie
ma przy tym żadnych podstaw, by twierdzić, że owe rzekomo wyprzedzane kraje z czasem pójdą w nasze ślady pod tym względem; wiadomo natomiast, że odeszły
one od praktyk tego rodzaju wraz z końcem ery dzikiego kapitalizmu).
Wreszcie, charakterystyczny jest pewien niezmiennie stosowany rodzaj oszukiwania
społeczeństwa przez władze, mianowicie tzw. kłamstwo w żywe oczy (bo
zawoalowane sposoby wprowadzania w błąd należą do rekwizytów każdego
teatru politycznego). Przed laty pewien Amerykanin tak oto tłumaczył mi,
dlaczego wielu jego współobywateli nie wierzy, że w Związku Radzieckim i krajach satelickich wolność słowa jest drastycznie ograniczana: Gdy pytany o to przez dziennikarza, przed kamerami amerykańskiej telewizji, ambasador ZSRR,
patrząc prosto w oczy stwierdza stanowczo, że w jego kraju wszędzie wolno mówić
to, co się myśli, że każdy ma dostęp do wszelkich publikacji i nikt nie
jest represjonowany za swoje poglądy, to słuchacz nie może mu nie uwierzyć, a co najmniej zaczyna wątpić w prawdziwość pochodzących skądinąd
informacji, że jest wręcz przeciwnie. Leszek Balcerowicz stosuje tę samą
technikę, gdy przekonuje — spokojnym, pewnym siebie głosem profesjonalisty -
że ludzie o niskich dochodach nie stracą, a zyskają na jego reformie
podatkowej. I zapewne niektórzy mu uwierzą — nawet wbrew własnej wiedzy
arytmetycznej. Dodajmy gwoli sprawiedliwości, że AWS-owscy oponenci
Balcerowicza postępują w podobny sposób, gdy swój projekt reformy podatkowej
nazywają prorodzinnym, zamiast promującym wielodzietność: entuzjastów
wielodzietności (także, a może zwłaszcza, cudzej) jest — poza klerem
katolickim — niezbyt wielu, a jakąś rodzinę ma prawie każdy, więc nazwa
„prorodzinny", chociaż jawnie nieadekwatna, jest na pewno bardziej
atrakcyjną etykietą reklamową tego projektu. Rozczarowany polską demokracją
Jacek Kuroń tłumaczy moralną i intelektualną ułomność polityków
postsolidarnościowych „chorobą kesonową": zbyt szybko wynurzyli się
oni na powierzchnię z głębin, w których panowało wysokie ciśnienie
dyktatury. Metafora ta miałaby większą wartość wyjaśniającą, gdyby
ostatnie jej słowa brzmiały: „w których poddani byli wysokiemu ciśnieniu
frustracji". Tłumaczyłaby wówczas objawy swoistej charakteropatii, występujące z jednakowym nasileniem wśród postsolidarnościowej elity władzy i w jej
post-KPP-owskim odpowiedniku z pierwszej powojennej dekady: w obu przypadkach na
powierzchnię wynurzyli się ludzie, których przez całe dziesięciolecia dławiła
niemożność zaspokojenia własnych ambicji politycznych — ludzie dotąd
zepchnięci do podziemia, szykanowani i więzieni. Reakcją na gwałtowne
wynurzenie stała się degradacja osobowości: megalomania, przekonanie o własnej
nieomylności, poczucie historycznej misji, którą trzeba wypełnić bez względu
na liczbę ofiar, pogarda dla społeczeństwa, które „nie dojrzało",
nienawiść do swych niedawnych — rzeczywistych i domniemanych — gnębicieli i całkowita determinacja, by nigdy już nie oddać władzy. „Choroba
kesonowa" nie dotknęła tylko nielicznych i u niewielu przebiega w łagodnej
postaci; nadto — jak przed pół wiekiem, tak i dziś — działa mechanizm
selekcji negatywnej: ci zdrowsi są usuwani lub sami usuwają się w cień. A kandydatów na następców wyszukuje się i promuje spośród sobie podobnych.
Toteż nadzieja Jacka Kuronia na rychłe przyjście młodego pokolenia, które
od nowa zbuduje polską demokrację, przysporzy mu zapewne dalszych rozczarowań. *
[Publikowane w Bez Dogmatu Nr 38. Publikacja w Racjonaliście za
zgoda Autorki.]
« Państwo i polityka (Publikacja: 04-02-2004 Ostatnia zmiana: 16-06-2005)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3241 |
|