Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.477.586 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 703 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Jan Wójcik, Adam A. Myszka, Grzegorz Lindenberg (red.) - Euroislam – Bractwo Muzułmańskie

Znajdź książkę..
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Jesteśmy w stanie przełknąć każde kłamstwo, jakim nas karmią, ale prawdy zażywamy w małych dawkach, bo bywa gorzka."
 Tematy różnorodne » Racjonalne gender studies

O siedmiu duszach kobiety [4]
Autor tekstu: Stanisław Wasylewski

W suggestywnej więzi prognostyku: Czekaj, aż bzy zakwitną, strzeż się kaprawej blondynki, na drodze twego życia stoi brunet w szafirowych pończochach, dzieci masz narazie głupie, ale już wkrótce będę genjalne.

Nikogo nigdy w życiu tak nie słucha i słuchać nie będzie, ani doktora, ani księdza, ani męża, ani modniarki. „Co jest, co będzie, co się stanie, coś podeptała nogami" — wywodzi dalej wiedźma i zasiewa w słuchającej ją głowinie komunały, które potem stanowić będę naczelną treść życia tej głowiny. Horoskop powie wszystko, trzeba go tylko dobrze zapamiętać. I mieć go przytomnie w świadomości w każdym terminie życia. Niedawno obserwowałem z głębokiem współczuciem kobietę, która otrzymała nagłą wiadomość o groźnej chorobie męża. Jak przystało na kochajcą żonę, najpierw zmieniła się w posąg bólu, a potem zemdlała. To było piękne. Z uszanowaniem patrzyło całe towarzystwo na wylew uczuć dobrej małżonki, która rzekła potem otrzeźwiawszy: „Ach, Boże, jaka ja jednak jestem głupia! Całkiem zapomniałam o horoskopie. Przecież on umrze dopiero za dwa lata!" I jęła przepraszać obecnych za swoje nieznośne roztrzepanie.
Czasem ani się człowiek spodzieje, jak i na niego także spłynie, za sprawą kabalarki, nieoczekiwane dobro i błogosławieństwo. Zdarzyło mi się to w czasie wakacyj. W oczach pewnej pani, której właśnie zostałem przedstawiony, uderzył mnie dziwnie życzliwy błysk i spojrzenie, pełne szczerej, szczodrze kredytowanej wdzięczności.

— Pan jest chudy i blondyn — rzekła dama jakby na usprawiedliwienie — a w moim horoskopie powiedziano, że poznam w sierpniu chudego blondyna, który wyświadczy mi w życiu wielką przysługę.

— Czyżbym istotnie zrobił na Pani tak wielkie wrażenie?

— Nic podobnego, miły przyjacielu. Pan jest blondynem, jak powiedziałam. Wrażenie zrobi na mnie kto inny, będzie to, wedle horoskopu, zażywny brunet, ale on przyjedzie dopiero w połowie października!

I tak ona czeka na bruneta, a ja dotąd mam kłopot, bo muszę myśleć, jakąby to „wielką przysługę na całe życie" wyświadczyć przyjemnej pani . . . ? A wszystko to nie jest nawet takie drogie. Za pięć złotych wiedzą wróżki, co było, za dziesięć wiedzą, co będzie. Czytają z wyrazu oczu, z linji ręki, z damy karo, z talmudu, z przyniesionego listu, zwitku włosów, z fotografji, z ogryzków paznokci, ze spoconej chustki do nosa. Dają diagnozę teraźniejszości, odgaduję przeszłość, stawiają horoskopy na przyszłość. Na miesiąc, na dwa, na pół roku. Rozdają inkluzy, talizmany i lubczyki, kunsztownie spreparowane. Jeszcze bardziej kłopotliwych sposobów na miłość i szczęście udzielają, wśród dość skomplikowanego rytuału, czarownice, które od niedawna pojawiły się w Warszawie. Lecz dostać się do nich trudno, a taryfę maję dolarową. Wróżki są dziś dyrygentami epoki, chiromanci sprawują rząd dusz, kabalarki rządzą tłumem. W ich ręku spoczął ster i naczelne, chociaż niewidzialne kierownictwo życia. Stały się dziś nieodłącznym, codziennym atrybutem życia inteligencji, tak jak fryzjer, kąpiel, kino lub manikiurzystka. Możnaby nawet poniekąd zaryzykować twierdzenie, że w życiu kobiety wróżka ważniejszą jest od krawcowej.

Rozmaitego rodzaju, tuszy i konduity. Brudne wiedźmy i śliczne panienki, garbate i sparaliżowane, urocze i napudrowane. Panowie i panie. Praczki, radczynie ciotki i profesorowie obojga magji. Mały żydek, kiwający się nad talmudem, albo opasła baba w lochu suteryn. Albo rosyjska hrabina (konwersacja wyłącznie francuska), płacąca w Warszawie 60 zł dziennie za pokój z łazienką w hotelu. Jak muchy do miodu, pędzą damy do hotelu. Bo przecież, moja droga, gdyby to się nie sprawdzało, to skąd onaby mogła płacić 60 zł dziennie?

Śmieją się ludzie z tego wszystkiego i lekkomyślnie czynią, śmiejąc się. Jabym się tam nie śmiał, bo to naprawdę są u licha jakieś niesamowite sprawy, wstrząsające odwiecznemi imperatywami bytu. Bo gdzie kto kiedy słyszał np., żeby kobieta rozstała się z swą biżuterją? Teraz zaś zdarza się coraz częściej. „Pani nie będziesz nosiła tego rubina, nie!" mówi wróżka. I pani nie nosi tego rubina, nie. Pod wpływem jasnowidzącej wróżby potrafi nawet kobieta, ale to już rzadziej, wyrzec się noszenia jedwabnych pończoch i z bohaterską skromnością poprzestaje na półjedwabnych. Bo skoro — tak rozumuje — całe jedwabne przyniosą mi nieszczęście, to pół jedwabne może tylko pół-nieszczęścia, a z tem dam sobie jakoś radę.

Rola wróżbiarstwa nadaje współczesności naszej pewne szczególne piętno. Ludzkość żyje w stanie podgorączkowym, ma przyspieszone tętno, czasem bredzi i majaczy. Rzym starożytny przed upadkiem siedział także u wróżek, u takich samych wróżek i Paryż przed rewolucją i Polska XVIII. stulecia. Nie powiem jednak, żeby te analogje były szczególnie przyjemne!

Wróżki są wszechmocne. "Daj mi punkt zaczepienia, a poruszę ziemię," rzekł Archimedes. Dajcie mi moc stu wróżek, a poruszę Polskę, bo one i tylko one potrafią zrobić przewrót w mózgach i zdziałać, gdyby zechciały, w szerokich masach to, czego nie potrafi zrobić książka, dziennik, ambona i sąd!

Wróżki są to istoty mądre. Liczą bowiem na głupotę ludzką, a jeszcze nie przegrał w totalizatora życia ten, kto na nią postawił.

Na zielonej trawie

Przed moimi oknami było wczoraj wielkie zbiegowisko. Zlecieli się zewsząd ludzie, aby oglądać krowę, która wariowała. I to dość nagle, na ulicy. Z początku do rogatki szła zdrowo i spokojnie. Gdy zaś weszła do miasta i zachłysnęła się kurzem Neumana, gdy ujrzała straszliwie ryczące Fordy i całą marność urbanizmu, dostała napadu szału. Stanąwszy na tylnych odnóżach, zaczęła ryczeć, potem zaryła się melancholijnie racicami w rynsztok przyuliczny i wreszcie powiedziała sobie, że nie pójdzie dalej. Stwierdziłem, że nie prowadzono jej wcale na rzeź, tylko do obory w mieście, mimo to żadna siła nie była w stanie ruszyć krowiny z miejsca. Po długich wysiłkach okutano łeb nieszczęśnicy czarnymi szmatami, spętano za rogi z dwiema innemi krowami i popędzono w miasto przemocą.

Patrzyłem na to wszystko z głębokim i tkliwym współczuciem. Bo ta krowa miała zupełną rację, nie chcąc w lecie zmieniać obory wiejskiej na miejską. Lato nie jest po to, aby siedzieć w mieście. Ta krowa to my wszyscy. Stajemy na tylnych łapach, zaczynamy ryczeć, uciekamy, i tylko konieczność, zarzuciwszy nam na łeb czarną szmatę obowiązku, zmusza do powrotu i pozostania.

Lipiec stworzył pan Bóg po to, żeby się cieszyć makiem w zbożu i jarzębiną w lesie, żeby wypuszczone z kazamat miejskich oczy porozrzucać po łanach zboża, żeby miast po parkietach pokoju deptać po ścieżce leśnej, i tłuc wiosłami szybę jeziora, w którym przegląda się twarz gorącego lata, a cały mózg przemienić w szumiącą łąkę, i usiąść nad brzegiem rzeki i liczyć za wzorem „Fantasia" Mussetowskiego płynące fale: jeden, dwa, trzy, pięć, ośm; dziesięć.

Bo zaprawdę, po stokroć przyjemniej jest kąpać się do syta w karpackim Dunajcu, aniżeli w lwowskim Aleksandrowiczu, który urzęduje tylko przez kwadrans na dobę.

I milej wsłuchiwać się w pogwarki szypotów rzecznych, niżeli w potępieńcze jęki magistrackiego wodociągu, który wyjąc natrząsa się jeszcze z człowieka, daremnie kręcącego kurkami w łazience.
To samo powie wam zresztą wyraz wszystkich oczu kobiecych. Przy pewnej wprawie można bowiem tych miłych przyborów używać także jako kalendarza. Krótko i dobitnie jest tam zawsze wypisane hasło sezonu i tęsknota dnia. W styczniu mówią oczy kobiety: „tango", w lutym: „murzyn", w marcu obowiązują kapelusze ze słomki, w lipcu kapelusze z filcu. Niedawno patrzyłem z nabożeństwem, jak roziskrzone oczęta miłej pani obejmowały przepyszny łan dostałej pszenicy, obok której właśnie przejeżdżaliśmy.
— Perły! perły! wołała rozmiłowana widokiem kłośnych zbóż, a ja podziwiałem zarówno niezwykłą jej wrażliwość na bogactwa ziemi naszej, jak i bystrość kolorystycznej obserwacji, bo łan pszenicy skąpany w słońcu można ostatecznie, od nieszczęścia, przyrównać do roztopionej, gigantycznej perły.
— Futra! Futra! wołała dalej dama i to mnie już trochę zastanowiło, wobec widocznego braku podobieństwa między futrem i kłosem.
— Dlaczego właśnie futra? spytałem nieśmiało.
— Jak to dlaczego? Dlatego, że perły i futro kupi mi mój mężulek, gdy tylko sprzeda swoją pszenicę. Ach panie, jak jak lubię futra!…
Te futra przypomniały mi o molach, mole skojarzyły się z naftaliną, naftalina z szafą, szafa z biurkiem, nad którym więdnie mózg, obity patykiem kanikuły.
I uciekłem na trawę.
Jest nas w ogóle troje: słońce, trawa i ja. Po nosie łazi mi biedronka, po karku jakaś inna mrówka. Bardzo nam razem dobrze. Najpierw dlatego, bo ta trawa leży daleko, pięćset wiorst od cywilizacji, pięćdziesiąt od kolei, a dziesięć od ludzi w ogóle. Po wtóre dlatego, bo jest zieloną trawą, t. zn. nie ma nic wspólnego ani z szarą kamienicą, ani z białym papierem, ani z czarnym atramentem. Przyjemność niewysłowiona, której żadnym piórem nie opisze, chybaby kłoskiem żyta na kapuścianym liściu. Ale i tego mi się nie chce. I oto jest najważniejsze, decydujące i zasadnicze słowo, hasło i parol dnia, wypisane powszędy na nieboskłonie, na powietrzu, na czarnej ziemi, na skrzydłach milczącego wiatraka: Nie chce mi się, nie chce mi się! w ogóle niczego. Co najwyżej zanurzyć się po szyję w bezwładnym lenistwie i utytłać się w beztrosce. (Beztroska będzie udana, ale trawa o tym nie wie).
Skoro się jednak gdzieś przyjedzie, trzeba się przynajmniej rozpakować. Najuciążliwszą rzeczą jest dla mnie zawsze rozpakowywanie tych wszystkich myśli, które się z sobą przywiozło. Wiadomo, wlecze ich się zawsze za człowiekiem cały tabor, cały dywizjon taborów, uprzykrzony, natrętny. Wypadałoby je tedy rozpakować, przewietrzyć, ułożyć.
Tymczasem ani mi się śni. Położyłem się na trawie i nie mam wcale zamiaru jąć się tej pracy. Nie zazierając do środka, wyrzucam cały bagaż z mózgu. Idźcie sobie, wynocha! Te myśli co są smutne, niech się tam gdzie na polu pocieszą, te co utrapione, niech mi się nie ważą wracać bez uśmiechu, a te co paskudne, niech zdrowe pozdychają.

Leżę i patrzę, jak sobie poszły. Została tylko jedna, głupiutka. Lecz wkrótce i ona także ucieka mi w proso. Pit pi-lit! Nie będę jej łapał. Nie chce mi się.
Bo my tymczasem, ja, trawa i słońce, wyścielimy sobie pustą mózgownicę ślicznym chwastem wsiowym i wymościmy zielskiem rozmaitym. Będziemy myśleć inaczej. wyłącznie na zielono! Wyłącznie na zielono!
Słoneczko grzeje „sielnie." Czuję jak podnosi kłosy żyta, pochylonego przez wczorajsze deszcze, i czuję, jak mnie rozkleja. Rozmaite chmurki płyną sobie po niebie i układają się ściśle tak, jak im przed stu laty nakazał pan Mickiewicz w "Panu Tadeuszu."
Co spróbuję myśleć, to mi słońce przerywa, a trawa mówi: sza! Najmniejsze, nawet błahe myślątko urywa się w połowie, i wcale nie myśli zostać dużą myślą i przestaje istnieć, zanim przyszło na świat:
Zdaje mi się, że ja jestem kobietą, a promień słońca jest niedozwolonym rękoczynem ginekologa, który zabija, jak to się dziś mówi okrągło, „kiełkujące życie." Leżę i patrzę, jak powiedziano wyżej. Lasek, hreczka, piasek, potem buraki, znowu hreczka, potem znowu lasek. Za tym laskiem jedzie linijką panienka. Może Pan Bóg da, że tu do nas nie przyjedzie! . . .
Tuż obok mnie, na lewo rozpiera się i szumi rzecz inna, rzecz najprześliczniejsza. Uosabia siłę, bogactwo, rozkosz bytu. Ciężka, muskularna, obfita. Słania się, dyszy radośnie. Czeka rozwiązania. Ma bukiet maków na dorodnej piersi. Ostrzyżona "à la garçonne," zdrowo opalona na miedziany kolor. Kreolka naszych pól, królowa naszych zbóż: pszenica, pszenica, pszenica!
O, kobieto! o! Naśladujesz rozmaite nieprzyzwoite rzeczy w przyrodzie, a gdybyś tak raz spróbowali wziąć jako ideał pszenicę? Mówiliby ludzie: Dorodna, obfita, muskularna, jednym słowem: pszenna! I szumiałabyś sobie; ślicznie na miedziany kolor opalona. Słońcem, nie czarnym pudrem. I nie do tapety podobna, lecz do razowca. Po łanie pszenicy biegają wiewy poranka. W takt ich zaczynają szumieć ciężkie kłosy. Szumią powoli, jak wielkie damy, wyniośle. I dumne z urodzaju zdają się szeleścić: I co z tego, i co z tego, i co z tego!
Na prawo ode mnie rozpiera się łan żyta, które właśnie doszło i już rozpoczęło umierać cicho pod nożami żniwiarki, aby potem zmartwychwstać w półkopkach. Żniwiarka wymachuje rękami. Terkoce, zrzędzi i rżnie. Tańczą wachlarze, tańczą dziewczyny, konie i ekonom. Strasznie śmieszny jest ten ekonom, aranżer dancingu w życie. Ma o tyle za długie nogi, o ile za krótkiego konia. Myszata konina pęta mu się w między kroczu. Wygląda tak, jak gdyby chodził konno. Lasek, hreczka, buraki. A pod burakiem siedzi pędrak i żre. Liście kładą się na zagonie, omdlałe z bolu. Burak umiera. „Uważajcie, bo serce stłuczone" mówi gdzieś Sully Prudhomme. Uważajcie, bo burak zjedzony. To gorsze. Ten żarłoczny rabuś, który wgryzł się bez ratunku w biust buraczany, ma białe rozdęte cielsko i paskudną, kleistą, żółtą głowę. A kiedy go przychwycić po wyrwaniu buraka i zdemaskować, łypie oczyma jak rzeźnik i śmieje się cynicznie. Drugi taki zwierz nazywa się skoczek sześciorek. Ten pracuje w życie. Robi to samo, co pędrak, ale po cichu, nie rzucając się w oczy. Nie znam zapatrywań pędraka i skoczka i nie wiem, który z nich należy do „Wyzwolenia" a który do mniejszości narodowej.
Tymczasem panienka przecież przyjechała linijką. Tam jest także troje: linijka, konik i ona. Myśl o panience ugryzła mnie w serce. Jak to dobrze, że nie jestem liściem buraczanym, musiałbym zaraz zwiędnąć. W ogóle linijka na giętkich resorach, dobrze wyścielona, to wehikuł milutki, a panna na linijce, zajęta pilnie powożeniem, to jedna z tych form, w których kobiecość wydaje się rzeczą przyjemną. Siadłszy okrakiem na linijce, poza słodkim furmanem, możesz jej gadać, co się zamarzy, a kobieta nic ci nie zrobi, bo nie może przecież wypuścić lejców z rąk.
Mimo to dylemat, który w tej chwili powstał: trawa czy kobieta? zostaje rozstrzygnięty na niekorzyść tej ostatniej. Linijka odjechała. Zostałem na trawie. Lecz i „dolce far niente" skończone. Już nie mogę nie myśleć. Tysiąc kłopotów, wątpliwości, trosk, zapytań lęgnie mi się w mózgu i zasnuwa czarnym welonem zieloną beztroskę poranka.
Wątpliwości, kłopoty przeróżne. A więc: wczoraj wieczorem kura zniosła bardzo dziwne jajko. Malutkie, całkiem inne, brunatne, słowem: ostatnie na pożegnanie. Więcej już nigdy jajek znosić nie będzie. Bardzo mi przykro. .
Maki na Wołyniu mają odrębny rodzaj purpury. Nie wiem dlaczego są czerwieńsze od wszystkich innych w Polsce?
I także nie wiem, gdzie szukać mrówczych jajek. Rzecz jest pilna, bo jeśli ich dziś nie znajdę, to dwa ostatnie pisklęta kuropatwy, które wczoraj przyniesiono z pola, zginą. Stara kokosz ani myśli zaopiekować się niemi. Cztery już zdechły. Podejrzewam, że nie bez przyczynienia się ze strony kokoszy.
W ślad za linijką przybiegła Żmijka. Obwąchuje mnie starannie i po raz trzeci z rzędu czyta z ogromnem zajęciem list, który na mojej skarpetce wypisała we Lwowie jej rodzona, bliźnia siostra Myszka. Siostry nie widziały się od lat czterech. Myszka, moja ukochana jamniczka, jest w każdym calu suczyną z miasta, czyli innymi słowy: istotą przedwcześnie zestarzałą, zdenerwowaną, gorzką. Kłębek nerwów niespokojnych, warjatka. Najwyższe jej marzenie to szczur w piwnicy. Kiedy teraz patrzę na Żmijkę, która nigdy ze wsi nie wyjrzała, widzę całą przepaść różnicy. Spokojna, zdrowo-głupia, zrównoważona, dorodna i czarna jak heban! Używa życia bujnie, szeroko, z kurą i polnymi myszami. Zmęczone oczy i siwa mordka mojej Myszki; która została we Lwowie, mówią mi, że miasto jest w ogóle barbarzyństwem i ósmym grzechem głównym. Ot, co. Problem zasadniczy.
Tymczasem dokonał się straszliwy mord. Noże żniwiarki obcięły skoki i słuchy zającowi, który sobie w życie spał.
Z pomiędzy ofarbowanych ramion wyciąga fornal kadłubek tego zająca i śmieje się. Jakoś bezmyślnie i głupio. Djabli go wiedzą, co on tam w środku myśli.
Leżę, patrzę i nurzam się w lenistwie. Żniwiarka macha rękami w powietrzu, pszenica dojrzewa. Ekonom chodzi konno po polu. Myśl, co uciekła w proso, nie wraca. Pit pi-lit. Po południu czeka mnie wielka przyjemność. Będziemy podbierali pszczołom miód.
Słoneczko grzeje. Dobre słoneczko. Przedtem mnie rozkleiło, teraz skleja. Oczy do snu skleja. Ramiona żniwiarki wydają się dźwignia maszyny drukarskiej, a poganiacz coś mówi do chudego konia. Po nosie łazi mi biedronka, po karku jakaś inna mrówka. Jest nas tu w ogóle troje: słońce, trawa i ja.


1 2 3 4 5 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Filozofia kobiety
Precz z mężczyznami!

 Zobacz komentarze (1)..   


« Racjonalne gender studies   (Publikacja: 25-02-2004 Ostatnia zmiana: 19-10-2008)

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 3260 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365