|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Kościół i Katolicyzm Czy katolicyzm prowadzi do upadku? Autor tekstu: Wojciech Rudny
Dopóki kapłan, który z powołania neguje, szkaluje, zatruwa życie,
będzie uchodzić za
wyższy typ człowieka, dopóty nie będzie
odpowiedzi na pytanie: co
jest prawdą? Prawdę postawiono już
na głowie,
skoro świadomy adwokat nicości i negowania
uchodzi za reprezentanta
„prawdy"...
Fryderyk Nietzsche
"Kościół żołądek ma nie od parady,
Tyle już różnych krajów pożarł przecie, A czy się kiedy przejadł? Nigdy w świecie!"
Mefisto Adam Doboszyński, katolicki myśliciel i polski nacjonalista zarazem,
zatytułował jeden ze swych artykułów: Czy katolicyzm prowadzi narody do
upadku? (tekst ten ukazał się drukiem w Rzymie w wydawnictwie pod nazwą "W
imię Boże" 1 IX 1945 r.). Autor ten rzecz jasna pisał ów tekst ku
pokrzepieniu serc katolickich — Polakatolików w pierwszym rzędzie. Życzył
sobie, by katolicy uwierzyli, że wreszcie przyszłość, po wielowiekowej
dominacji narodów protestanckich, należeć będzie do nich. Choć — jak sam
pisał — niekoniecznie do katolików „białej
rasy", a raczej to pewne, przyznawał — „ras innych niż biała". "Tak
czy owak — konkluduje Doboszyński — w r. 2000 narody protestanckie na
pewno przewodzić światu nie będą".
Mamy
już 2004 r. i wiemy to nawet lepiej niż katolicy innych krajów, że Doboszyński
grubo się omylił. To narody katolickie, w tym nasz, stanowiły w wieku XX
rezerwuar taniej siły roboczej, jeśli była ona w ogóle komuś potrzebna, lub
wlokły się w ogonie narodów, które już dawno zerwały swą łączność z katolickim Rzymem. Ten żałosny stan trwa właściwie do dziś dnia.
Załóżmy jednak, zdobywając się na całkowitą
fikcję polityczną godną autora "Teorii Narodu" i „Ekonomii miłosierdzia"
(i choć 2000 r. mamy już za sobą), że w tym 2000 roku większość
populacji katolików stanowiliby przedstawiciele innej „rasy" niż „rasa
biała" — na przykład Chińczycy. (Podkreślamy z całą mocą, że jest to
czysta fikcja, bo jak wiadomo w najmniejszym nawet stopniu tym „pogańskim" i „komunistycznym" Chińczykom nie są potrzebne nauki „naszego papieża",
praktyki w rodzaju filipińskich katolików, krzyżujących
się na pamiątkę „męki Pańskiej", ani żadni nowi święci męczennicy
nawet o żółtej skórze i skośnych oczach). Jak powszechnie wiadomo Chiny
konsekwentnie rozwijały się, m.in. gospodarczo, przez cały ubiegły rok, jak i lata poprzednie, bez katolicyzmu, a nawet wbrew katolicyzmowi (w Chinach Kościół
tkwi ciągle w podziemiu!). Zakładając jednak, że Chińczycy stworzyliby w 2000 roku azjatyckie imperium (a z pewnością są bliscy jego utworzenia). Po
czym by je schrystianizowali i na największej pagodzie w całym swym Państwie
Środka, Zachodu i Wschodu zatknęli krzyż — byłby to z pewnością początek
ich końca! Jak zresztą każdego narodu zdeprawowanego przez ten chytrze przemyślany
system prania mózgów rodem z Palestyny via Rzym po całym bez mała świecie
rozpanoszony.
Z
katolickiego bowiem punktu widzenia cały ten wyścig technologiczny, jaki
obecnie obserwujemy pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi, i resztą
Zachodu, oraz ta walka o gospodarczą i polityczną dominację w świecie
(pewnie jak wierzy wielu katolików — „z podszeptu Szatana") — jest tylko
zwykłą "marnością nad marnościami". Bo przecież cóż z tego,
że cały świat Chińczycy by zawojowali, kiedy na duszach swych uszczerbku by
doznali? — "Są przecież sprawy o niebo ważniejsze niż sprawna
administracja, efektywna gospodarka, armia. Słowem — nowoczesne państwo i społeczeństwo". Tak twierdzą niemal wszyscy, zwykle nieudolni, naśladowcy
„Zbawiciela". Nie ma bowiem dla nich nic ważniejszego, jak zbawienie
indywidualnej duszy — z pomocą Kościoła hierarchicznego rzecz jasna — choćby
na ustroniu od tej codziennej walki o byt, przetrwanie i zwycięstwo. Kiedy tak
dekadencki, schyłkowy pogląd na życie staje się powszechny — to nie ma już
komu pracować i walczyć. Zapełniają się tylko klasztory, a normalne dni
pracy zamieniają się w ciągły korowód
przebierańców — świąt kościelnych i istnych szopek. Miejsce dawnych defilad z czasów świetności Imperium zastępują procesje wokół kościołów i pielgrzymki do miejsc świętych. Miasta wobec braku rąk do pracy — choć
bardzo skorych do modlitwy — porastają w końcu trawą, dzikimi krzewami i lasami. A schrystianizowanym dogłębnie mieszkańcom Imperium brakuje już nie
tylko chleba (i manny z nieba jakoś nie widać), motywacji i wiary w sens
codziennego wysiłku, ale nawet samej woli obrony tego, co jeszcze posiadają.
Zupełnie jak w antycznym Rzymie owładniętym przez bardziej lub mniej udatnych
naśladowców Chrystusa.
Schyłek i upadek Imperium przerabialiśmy już na przykładzie Rzymu. Przykład Rzymu
powinien i dziś dawać do myślenia. Cóż, kiedy natchnieni piewcy
„odwiecznych prawd" bezczelnie wmówili większości z nas, że śmierć tej
wspaniałej cywilizacji zadał nie katolicyzm, ale „pogańska zgnilizna
moralna".
Niejaki
ojciec Klimuszko (znany szerzej jako uzdrowiciel) pisał, iż "upadek Rzymu
dziś jeszcze zastanawia historyków i socjologów. Przecież imperium rzymskie
reprezentowało wówczas najwyższą potęgę militarną, państwową,
administracyjną i terytorialną. Wola Rzymu była prawem dla całego ówczesnego
świata. I ten kolos, stojący u szczytu swej potęgi, runął pod naporem
dzikich, stepowych hord. Tak się stać musiało. Błyszczał on bowiem na zewnątrz
złotem, wewnątrz zaś był dotknięty rozkładem fizycznym i duchowym (stąd
wniosek, że katolicyzm, bo Rzym był wówczas k a t o l i c k i !, prowadzi do
fizycznego i duchowego zwyrodnienia — przyp. mój — WR). Kiedy w roku 455
Wandalowie wkroczyli do stolicy imperium — pisze dalej o. Klimuszko -
nie napotkali żadnego oporu, miasta nikt nie bronił. Mężczyźni obojętnie
przypatrywali się barbarzyńcom, a kobiety z balkonów posyłały im uśmiechy.
Miecze dzikich hord dobijały tylko ten nieuleczalnie chory moralnie naród". A
więc i ów katolicki uzdrowiciel, jakże by inaczej, przyczyny zła szukał
tam, gdzie upatruje ją większość wykształconego na „prawdach" Biblii ogółu,
tj. w rozkładzie moralnym i obyczajowym Rzymian.
Ale takie bajki łatwiej wmówić tym, którzy nie znają oczywistych
faktów. A fakty są takie, że od 380 r., tj. nietolerancyjnego edyktu
arcykatolickiego cesarza Teodozjusza i jego synów, wyciągającego spod prawa
wyznawców przedchrześcijańskich religii, i heretyków, całe imperium
rzymskie na Wschodzie i Zachodzie było już KATOLICKIE! Cesarz ów bowiem
autorytarnie zadekretował, że jego poddanym wolno wyznawać tylko i wyłącznie
„jedynie słuszną" religię, tj. rzymski katolicyzm. Warto przy tym pamiętać i o tym, że "najbardziej głośnymi patriotami końca IV wielu byli (nie
chrześcijanie, ale) zdecydowani poganie. Symmachus na przykład czcił Rzym
jako miasto święte" (twierdzi wybitny historyk brytyjski Peter Brown). I kiedy tych zabrakło, nie było już komu bronić Rzymu przed naporem barbarzyńskich
hord!
W
roku ostatecznego upadku, tj. w 476, a więc bez mała 100 lat później od
owego edyktu Rzym był już na wskroś katolicki. Skatoliczony totalnie! Do
dzisiaj przetrwała też — z tamtych mrocznych czasów walki z tradycyjnymi
kultami — pogardliwa nazwa „poganie". Ukuta przez chrześcijan dla określenia
tych „bałwochwalców", którzy najzwyczajniej czcili świat doczesny — często
pod postacią licznych bóstw — z dala od upadających w duchowej zgniliźnie
chrześcijańskich miast. Ale i tam dosięgła ich w końcu ta pączkująca
niczym komórki rakowe choroba — źródło atrofii, słabości i upadku wreszcie
każdej ziemskiej wielkości.
Schyłkowa historia Rzymu wskazuje więc dowodnie na to, że nowa
religia, której symbolem stała się na wieki rzymska szubienica, nie miała w sobie siły moralnej zdolnej wydźwignąć podupadłe dzieło Augustów i Cezarów.
Tak jak nie miałaby siły wydźwignąć dzieło każdej innej nacji pod słońcem.
Przykład
Rzymu niestety tylko dla nielicznych jest dowodem tego, że katolicyzm naprawdę
prowadzi narody i państwa do całkowitego,
ostatecznego wręcz upadku. Z losu Rzymu nie wyciągnął jednak właściwego
wniosku ani Doboszyński, ani o. Klimuszko, ani jakikolwiek inny katolicki „myśliciel".
Zresztą próżno by oczekiwać tego od nich! Takie wnioski może wysnuć tylko
ten, kto nie boi się szukać prawdy poza Kościołem i jego metafizycznymi
spekulacjami. A niestety opinie wszystkich niemal katolickich „myślicieli"
są przytakiwaniem temu, co głosi nawet ten najmniej wykształcony,
najmarniejszy i najgłupszy w świecie
kapłan.
Na
zakończenie naszych rozważań zacytujemy jeszcze uwagę Doboszyńskiego, który
stwierdził, że "Kościół na przestrzeni dwu tysięcy lat swego
istnienia przechodził szereg faz szybkiego rozrostu, a następnie zahamowania
(...). Głównymi okresami zahamowania Kościoła były „ciemne wieki" po
upadku Cesarstwa Rzymskiego, epoka humanizmu kulminująca w Reformacji i wreszcie wiek osiemnasty i dziewiętnasty, po wypaleniu się płomienia
Kontrreformacji". Kiedy wczytamy się w te słowa, to przekonujemy się,
że niemal cała historia Kościoła to czas hamowania rozwoju kultury i cywilizacji. Zaskakującym wydawać się może tylko to, że ich autor — choć
wierny syn Kościoła — sam to wyraźnie potwierdził!
Zdaniem
tegoż „głębokiego myśliciela katolickiego" przyszłość świata
rozstrzygnie się w rozgrywce pomiędzy "wielkimi poganami — laickimi mędrcami i komunistycznymi bojownikami — a świętością wielkich katolików". Oby
tylko po „rozgrywce" tej nie nastąpiły nowe „ciemne wieki"; jak miało
to już miejsce po zwycięstwie „świętości wielkich katolików": świętych
Ambrożych, Augustynów, Hieronimów nad poganami (takimi jak wspomniany już
Symmachus). A do tragikomedii zaliczmy tych „zwycięskich" świętych, którzy
świętości szukali, bądź to chodząc uparcie na czworakach, jak św.
Doroteusz, bądź to siedząc stale — bez przerwy nawet na fizjologiczne
potrzeby — na słupie, jak św. Szymon Słupnik. Kliniczne to przypadki
psychicznych odchyleń od normy, lecz dla Kościoła wzory „prawdziwej
ewangelicznej cnoty"!
Dość
już z tym! Choroba zdiagnozowana. Trzeba ją wreszcie zacząć leczyć.
Zacznijmy od siebie! I nie zadawajmy wciąż z uporem maniaka tych głupawych
pytań, na które historia sama już niejednokrotnie dała klarowną odpowiedź,
typu: czy katolicyzm prowadzi narody do upadku?
Współczesny nam Chińczyk, Deng Xiaoping, stwierdził słusznie, że "jeżeli
naród nie jest w stanie pozbyć się dogmatów, choć życie potwierdza ich
szkodliwość — jego los będzie żałosny". I takiego właśnie żałosnego
losu doznajemy co najmniej od czasów reakcji katolickiej w Polsce. Reakcji, która
utwierdziła w świadomości zbiorowej „jedynie słuszne", tj. katolickie
dogmaty. Osiągnęła ona w epoce saskiej swe apogeum. Po upadku Polski Ludowej
jesteśmy świadkami recydywy tej schyłkowej w dziejach Polski szlacheckiej
epoki. Tyle że w nowych szatkach… To bowiem, co widzimy na co dzień: ten
bezrząd, partyjnictwo, dewocja i te wszystkie szopki — to saska recydywa par
excellence. Kto jednak pojął całą grozę naszego położenia i nie boi
się myśleć? Kto nie lęka się szukać p r a w d y poza Kościołem, wiedząc,
że tylko ta p r a w d a może nas wyzwolić?
« Kościół i Katolicyzm (Publikacja: 27-06-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3472 |
|