|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Nauka » Nauka i religia
Prawdy wymyślone i prawdy objawione Autor tekstu: Krzysztof Szymborski
Czy do pomyślenia jest
racjonalny kompromis pomiędzy wiarą a nauką, który zapewniałby obu pełną wzajemną
niezależność? Na pewno nie da się go zawrzeć raz na zawsze, bo wymaga ciągłych
renegocjacji.
W połowie kwietnia 1999 roku Amerykańskie Towarzystwo Popierania Nauk (AAAS)
zwołało w waszyngtońskim Narodowym Muzeum Historii Naturalnej konferencję
pod hasłem Kosmiczne pytania, która stała się czymś w rodzaju
kulminacyjnego epizodu w trwającej od jakiegoś czasu w Ameryce ożywionego
dialogu pomiędzy wiarą a nauką. Był to, ogólnie rzecz biorąc, dialog
przesycony duchem wzajemnej tolerancji i życzliwości, jakiej dwie zaangażowane
strony nie okazywały sobie chyba przez jakieś 300 ostatnich lat. Nastrój
pojednania i szacunku w tej duchowo-intelektualnej debacie osiągnął, prawdę
mówiąc, takie nasilenie, że niektórzy jej uczestnicy, o bardziej radykalnych
poglądach, manifestować zaczęli ostentacyjne znudzenie. Malcolme Browne, z kolei, porównując w „New York Timesie" (18
maja 1999 r.) pieniężną wartość Nagrody Nobla (978 tys. dolarów w 1998 r.) z wysokością Nagrody Templetona za Postęp w Dziedzinie Religii (ostatnio
fizyk-teolog Ian Barbour dostał 1.24 mln dolarów za swe zdecydowanie
pojednawcze książki o nauce i religii), wręcz zasugerował, że pieniądze
Templetona mają ten sam wpływ na konfrontację wiary z rozumem, co oliwa
wylewana na wzburzone fale. Innymi słowy, zgodę można kupić.
Jakby spodziewając się tej krytyki, organizatorzy waszyngtońskiej
konferencji dołożyli starań, by ów sielankowy nastrój nieco zmącić i zaprosili na nią laureata Nagrody Nobla, fizyka Stevena
Weinberga, którego nieżyczliwy
stosunek do religii jest dobrze znany. Jego debata z Johnem Polkinghornem, byłym
fizykiem, który porzucił naukę, by zostać anglikańskim pastorem, stała się
główną atrakcją spotkania, szeroko komentowanego w amerykańskiej prasie.
Weinberg, kiedy mówi o religii, nie przebiera szczególnie w słowach,
nazywając ją „obrazą ludzkiej godności" i pospolitym produktem
zachodzących w naszym mózgu procesów fizykochemicznych, które pewnego dnia
zostaną zapewne wyjaśnione przez bezosobowe prawa fizyki, „tak jak
potrafimy dziś wyjaśnić zmiany pogody". Sam fakt, że Weinberg zdecydował
się w ogóle przybyć na konferencję, był z jego strony ustępstwem, bowiem
jest on zdania, że żaden dialog pomiędzy religią a nauką nie powinien mieć
miejsca, ponieważ mógłby on niepotrzebnie obdarzyć religię intelektualną
wiarygodnością, na jaką nie zasługuje. Jako sceptyk o otwartym umyśle,
Weinberg przyznał, że zmieniłby swój pogląd na temat istnienia Wielkiego
Projektanta świata, obdarzającego nasz gatunek szczególnym zainteresowaniem,
gdyby, na przykład, gniewny anioł zstąpił z niebios i karząc go za bezbożność,
ugodził go ognistym mieczem.
Los ten został oczywiście Weinbergowi oszczędzony, ale też jego płomienna
retoryka nie zrobiła, jak się wydaje, szczególnego wrażenia na słuchaczach.
Obserwatorzy jego polemiki z Polkinghornem uznali jej wynik (czego należało się
spodziewać) za nierozstrzygnięty, zaś komentatorów prasowych bardziej niż
jego antyreligijne nieprzejednanie zainteresowało inne wyznanie Weinberga:
przyznać muszę, że nawet kiedy fizycy znajdą wszystkie odpowiedzi, jakich
nauka jest zdolna dostarczyć, pozostaną jeszcze do rozstrzygnięcia zagadki,
których nauka nie jest w stanie wyeliminować. Ta demonstracja pokory przyjęta
została jako promyk nadziei, że dusza jego nie jest jeszcze skazana na wieczne
potępienie.
NOMA w ujęciu watykańskim
Kilka zaledwie tygodni przed waszyngtońską konferencją (która, jak wypada
dodać gwoli historycznej ścisłości, finansowana była przez Fundację
Templetona) ukazała się w księgarniach nowa książka Stephena Jay Goulda,
Rocks of Ages: Science and Religion in the Fulness of Life (New York: Ballantine,
1999). Gdyby pojawiła się nieco wcześniej, dyskusja na konferencji przyjąć
by mogła znacznie bardziej konstruktywny charakter. Książka Goulda jest
bowiem przemyślaną i klarownie sformułowaną propozycją dotyczącą najwłaściwszej, w jego przekonaniu, formy wzajemnych stosunków religii i nauki. Nie jest to
propozycja nowa — w tej dziedzinie trudno o naprawdę nowe koncepcje — ani na
pierwszy rzut oka szczególnie radykalna. Wagę nadaje książce przede
wszystkim osoba autora, który jest w Ameryce najbardziej znanym i szeroko
czytanym rzecznikiem ewolucjonizmu, zaś jego eseistyczny talent sprawia, że
jako naukowy publicysta wywiera wpływ na opinię publiczną, większy być może
niż jakikolwiek inny żyjący uczony.
Oto jego teza: Nauka i religia stanowią całkowicie odrębne dziedziny umysłowej
aktywności, pomiędzy którymi nie ma ani logicznego konfliktu, ani relacji
wzajemnego podporządkowania. Nauka, według Goulda, próbuje udokumentować
faktyczny charakter naturalnego świata oraz stworzyć teorie koordynujące i wyjaśniające owe fakty. Religia natomiast operuje w równie ważnej, choć całkowicie
odmiennej domenie ludzkich dążeń, znaczeń i wartości, na które nauka rzucić
może pewne światło, lecz nie będzie nigdy zdolna zaproponować
jednoznacznych rozstrzygnięć. Swój postulat pełnej respektu nieingerencji
pomiędzy wiarą i nauką nazywa Gould zasadą NOMA (Non-Overlapping Magisteria — nie zachodzące na siebie obszary dociekań), zamykając w tym skrócie ideę
ich pełnej logicznej rozłączności.
Na pozór jest to stanowisko, które od poglądu Weinberga różni się tylko
arbitralnym i wartościującym wyborem — tolerancją wobec religijnych przekonań
innych ludzi, których ani Gould, ani Weinberg nie podzielają. Obaj są
niewierzący i życzliwy stosunek Goulda do religii mógłby być odczytany po
prostu jako dyplomatyczna kurtuazja. Nie ma zresztą, jak wspomniałem, w jego
stanowisku, którego rodowód sięga zapewne starożytności, niczego nowego.
Gould sam to przyznaje i jego książka nie jest wyważaniem otwartych drzwi.
Podejmuje on jednak próbę znacznie bardziej interesującą. Próbuje
mianowicie dowieść, iż — wbrew szeroko i bezkrytycznie zaakceptowanym
stereotypowym poglądom jakoby nauka i religia pozostawały zawsze w konflikcie — NOMA była od dawna mniej lub bardziej znaną zasadą regulującą wzajemne
stosunki Kościoła i środowiska naukowego i wtedy kiedy jej przestrzegano,
korzyści były obustronne.
Teza taka nie miałaby szans na uwiarygodnienie, gdyby Gould nie przedstawił
czytelnikom swej własnej interpretacji afery Galileusza, którego oskarżenie i uwięzienie przez inkwizycję w 1633 roku stało się za sprawą późniejszych
interpretatorów najsłynniejszym epizodem w „wojnie Kościoła z nauką". O sprawie Galileusza napisano tak wiele, że sama bibliografia niektórych
wybranych źródeł zamieszczona w książce Maurice’a Finocchiaro The Galileo
Affair (Sprawa Galileusza), wydanej w 1989 roku, wypełnia ponad 8 stron. Gould,
który sam nie jest historykiem fizyki, odwołuje się do autorytetu prof. Mario
Biagioli, który w swym studium, opublikowanym w 1993 roku, przedstawia sprawę
Galileusza z nowej, oryginalnej perspektywy.
Zdaniem Biagioli (i Goulda), konflikt pomiędzy Watykanem i Galileuszem — choć
dotyczył kwestii światopoglądowej — można scharakteryzować najwłaściwiej
jako utratę dworskich łask przez faworyta. Galileusz w wyborze swego
przyjaciela i protektora, kardynała Maffeo Barberini, na papieża dostrzegł
sposobność do uzyskania de facto oficjalnej aprobaty dla heliocentrycznej
koncepcji Kopernika, której nauczania Kościół zabronił. Jego błąd polegał
na tym, że działał zbyt pospiesznie i w niepotrzebnie prowokacyjny sposób.
Fakt, że — jak pokazała historia — słuszność miał on, a nie instytucja
papiestwa, bynajmniej nie umniejsza jego zuchwalstwa.
W całej aferze Galileusza, sugeruje Gould, stawką był w większym stopniu
świecki autorytet papieża, który, o czym nie powinniśmy zapominać, był w XVII-wiecznej Italii nie tylko duchowym pasterzem, lecz także suwerennym przywódcą
politycznym. Za decyzję Urbana VIII w ostatecznym historycznym rozrachunku Kościół
katolicki zapłacił wysoką cenę w postaci skazy na jego publicznym wizerunku
mecenasa nauki. Z otwartym przyznaniem, że krzywda, jaka spotkała Galileusza,
była niezasłużona, Watykan, który nie jest znany z pośpiechu w podejmowaniu
decyzji, czekał do połowy XX stulecia. [Zob. więcej: A jednak się kręci!]
Kiedy w październiku 1992 roku, 359 lat po niesławnym procesie, Jan Paweł
II złożył na spotkaniu Papieskiej Akademii Nauk oświadczenie rehabilitujące
Galileusza, zawierało ono następujący fragment: Leżące u podłoża tej
sprawy problemy dotyczą zarówno natury samej nauki, jak i przesłania wiary
(...) Pewnego dnia znów możemy znaleźć się w podobnej sytuacji i będzie to
wymagać od obu stron głębokiej wiedzy i znajomości swej dziedziny, a także
świadomości granic ich odpowiednich kompetencji. Myślę, że Gould
zaakceptowałby te słowa jako papieską wersję zasady NOMA.
Gould koncentruje się na teorii ewolucji i raczej na jej przykładzie niż
na akcie rehabilitacji Galileusza opiera swój argument, że NOMA jest istotnie
przesłanką papieskiej „polityki naukowej". Już w 1950 roku, w swej
encyklice Humani Generis, Pius XII umieścił naukowe badania ewolucji ludzkiego
gatunku (z zastrzeżeniem, iż zasada ta nie dotyczy duszy) jednoznacznie poza
zakresem kompetencji Kościoła i stwierdził, że „doktryna ewolucji"
nie pozostaje w sprzeczności z naukami Kościoła. Choć dalej Pius XII,
przekraczając niejako zasadę nieingerencji w ściśle naukowe dyskusje, wygłosił
pogląd, że teoria ewolucji pozostaje wciąż koncepcją wysoce hipotetyczną, w 1996 roku Jan Paweł II uznał wreszcie, że jest ona czymś więcej niż
„tylko teorią".
Prawdy wzajemnie niesprzeczne
Jako historyczna ilustracja praktycznego funkcjonowania zasady NOMA,
przypadek Galileusza jest w moim przekonaniu, z przyczyn nie tylko
chronologicznych, bardziej interesujący niż konfrontacja i pojednanie Kościoła z ewolucjonizmem. Co więcej, Gould nie wykorzystuje go w pełni jako argumentu
dla poparcia swej tezy. Można bowiem twierdzić, że zasada NOMA, separująca właściwe
kompetencje teologii i nauki — w jej renesansowej wersji — była już wyznawana i praktykowana przez Watykan na długo przed jego konfliktem z Galileuszem.
Kwestia wzajemnych relacji i „właściwych kompetencji" wiary i rozumu była w istocie, od początku chrześcijaństwa, jednym z centralnych
problemów teologicznych. W XIII wieku, w czasie kiedy Tomasz z Akwinu tworzył
podstawy doktryny filozoficznej noszącej dziś jego imię, istniało na ten
temat kilka wzajemnie sprzecznych teorii. Jedną z nich była koncepcja
„podwójnej prawdy", błędnie przypisywana arabskiemu filozofowi
Awerroesowi, lecz głoszona przez niektórych jego uczniów. Według niej
filozofia (która reprezentowała racjonalny rozum) i teologia były nie tylko
całkowicie od siebie odseparowane („prawda naturalna" miała odmienny
status niż „prawda objawiona"), lecz pozostawały we wzajemnej
opozycji. Szeroko wyznawana przez scholastyków była jednak inna doktryna,
pochodząca od świętego Augustyna, która głosiła, że filozofia i teologia
są ze sobą tożsame i ich separacja nie jest możliwa.
Ten ostatni pogląd był nieuchronną konkluzją wypływającą z „teorii iluminacji", według której intelekt ludzki nie był zdolny
do tworzenia abstrakcyjnych pojęć na podstawie danych zmysłowych, lecz
otrzymywał je w darze od Boskiego Nauczyciela. Nauczyciel ów „oświecał"
ludzkie umysły zarówno w kwestiach dotyczących otaczającego nas materialnego
świata, jak i w kwestiach niewidzialnego świata zjawisk nadprzyrodzonych.
Innymi słowy, zarówno w sprawach nauki, jak wiary, które były zatem
epistemologicznie nierozróżnialne.
Dla świętego Tomasza ani jedna, ani druga z tych doktryn nie była
zadowalająca. Odrzucił on głoszoną wcześniej przez Awerrosa koncepcję dwóch
prawd, twierdząc, że niemożliwe jest istnienie prawd wzajemnie sprzecznych.
Prawda jest tylko jedna, ale ma ona dwa komplementarne wcielenia — prawdy wiary i rozumu — które, choć odmienne, nie pozostają w konflikcie. Co ważniejsze,
Tomasz z Akwinu sprzeciwił się także augustyniańskiej koncepcji iluminacji,
uznając, iż ludzki intelekt obdarzony jest naturalną mocą czyniącą go
zdolnym do rozumienia naturalnego świata bez Boskiej pomocy. Prawdy wiary
przekraczają możliwość ludzkiego zrozumienia i nie są zatem przedmiotem
racjonalnych filozoficznych (naukowych) dociekań. Mówiąc krótko: filozofia i teologia są odrębne, lecz wzajemnie niesprzeczne.
Zbawienne potępienie
Choć jedną z konsekwencji filozoficznych rozważań Tomasza z Akwinu miała
być „chrystianizacja" Arystotelesa i otwarcie świata chrześcijańskiego
dla jego filozofii przyrody, abstrakcyjna idea niesprzeczności prawd wiary i rozumu nie była bynajmniej łatwa do przetłumaczenia na praktyczny naukowy
modus operandi. W praktyce bowiem odróżnienie „prawd wiary" i „prawd rozumu" bywa arbitralne. Marcin Luter, na przykład, potępił
koncepcję heliocentryczną Kopernika jeszcze przed opublikowaniem De
Revolutionibus, odwołując się do passusu z Księgi Jozuego (10.12-14), z którego
wynikać miało, iż Słońce — które Pan wstrzymał, by pozwolić synom
izraelskim wyciąć do końca mieszkańców Gibeonu — najwyraźniej, jak z tego
wynika, obraca się wokół nieruchomej Ziemi.
Także obraz świata zaproponowany przez samego Arystotelesa okazał się pod
pewnymi względami niemożliwy do pogodzenia z Pismem Świętym. Świat, według
niego, był wieczny, co otwarcie podważało wersję stworzenia z Księgi
Rodzaju i, generalnie biorąc, arystotelesowska wizja rzeczywistości zdawała
się podawać w wątpliwość Boską wszechmoc. Wielu konserwatywnych teologów
doszło wnet do przekonania, że kultywowanie filozofii Arystotelesa otwiera
wrota dla herezji i na ich nalegania w 1277 roku biskup Paryża Etienne Tempier
potępił 219 propozycji Stagiryty jako sprzeczne z naukami Kościoła.
Ta drastyczna interwencja biskupa Paryża zamiast zahamować rodzący się
naukowy dyskurs, miała, rzecz paradoksalna, odwrotny skutek. W efekcie
sofizmatycznego kompromisu Kościół zabronił nauczania potępionych
koncepcji, natomiast zezwolił na ich hipotetyczne bądź krytyczne rozważanie.
Tak więc, na przykład, arystotelicy mogli zaprzeczać istnieniu innych światów — o ile tylko zgodzili się, że w zasadzie nic nie mogłoby stanąć Bogu na
przeszkodzie, gdyby wpadł na pomysł ich stworzenia.
Potępienie, zamiast skazać „niesłuszne" idee na zapomnienie,
wzbudziło tylko większe nimi zainteresowanie. Co więcej, zrządzeniem
przypadku (lub opatrzności) antyarystotelesowska pozycja, zajęta w niektórych
kwestiach przez biskupa Tempier, jest bliższa nowożytnym koncepcjom naukowym
niż odpowiednie idee samego Stagiryty. Do tego stopnia, że żyjący na początku
naszego stulecia wybitny francuski historyk nauki Pierre Duhem, piszący w początkach
naszego wieku, twierdził, iż paryska Proklamacja Potępienia z 1277 roku
powinna być uznana za moment narodzin nowoczesnej nauki.
Propozycja Duhema pozostaje nadal dość kontrowersyjna, ale faktem jest, że
kompromis pomiędzy teologią a arystotelizmem, będący wczesną wersją zasady
NOMA, zapewnił kiełkującej europejskiej nauce kilkaset lat względnie
bezkonfliktowej inkubacji. Kiedy sielanka ta została przerwana przez proces
Galileusza, Kościół wystąpił tym razem (jeszcze jeden paradoks) w roli obrońcy
Arystotelesa.
Konflikt źródłem postępu
Kompromis wymaga od obu zaangażowanych w spór stron ustępstw, toteż gdy w głowie Mikołaja Kopernika zrodziła się rewolucyjna idea, że Ziemia w rzeczywistości krąży wokół Słońca, a nie na odwrót, trudno dziwić się
redaktorowi przygotowującemu jego wiekopomne dzieło do druku, iż uznał tę
propozycję za nierozważnie radykalną.
Andreas Osiander, bo tak nazywał się ów luterański teolog, który opatrzył
De Revolutionibus przedmową uprzedzającą czytelników dzieła Kopernika, iż
przedstawione w nim idee traktowane być powinny jedynie jako matematyczne
hipotezy ułatwiające astronomiczne obliczenia, a nie opis rzeczywistego
kosmicznego stanu rzeczy. Ta dość drastyczna redakcyjna interwencja (Osiander
nie podpisał przedmowy swym nazwiskiem, być może świadomie sugerując
czytelnikom, że była ona autorstwa samego Kopernika) stała się zarzewiem nie
kończącego się sporu wśród historyków nauki na temat jego intencji i historycznych konsekwencji jego postępku.
Dyskusja ta przeniosła się także na, ważniejszą znacznie, kwestię
znaczenia, jakie przypisywał sam Kopernik zaproponowanemu przez siebie
systemowi. W kwestii tej istnieją co najmniej cztery odmienne interpretacje;
zdaniem wybitnego francuskiego historyka nauki Aleksandra Koyre, na przykład,
decydujący dla Kopernika był estetyczny aspekt jego teorii, zaś inny znany
historyk astronomii, Niemiec Otto Neuge-bauer, przekonany był, iż traktował
on system heliocentryczny jako wierną reprezentację rzeczywistości.
Głębokie przekonanie czy oportunizm
Jakiekolwiek były motywacje Osiandera — głębokie przekonanie czy
polityczny oportunizm — jego stanowisko było całkowicie zgodne z duchem
kompromisu stanowiącego następstwo Paryskiego Potępienia z 1277 roku i jako
takie nie powinno dziwić. Był on po prostu egzekutorem współczesnej wersji
zasady NOMA i, tak jak każdy sumienny cenzor, prewencyjnie chronił autora
przed zarzutem nieprawomyślności. Delikatność jego politycznej sytuacji pogłębiał
fakt, że był luteraninem, zaś redagowane przez niego dzieło dedykowano papieżowi...
Niezależnie od tego, jaki był wpływ przedmowy Osiandera na przyszły
stosunek Kościoła do idei kopernikańskich (a wśród historyków nie ma na
ten temat zgody), faktem jest, że kiedy wiosną 1616 roku dzieło Kopernika
umieszczone zostało przez Kościół na indeksie książek zakazanych,
uzasadnienie tej decyzji wyglądało tak, jak gdyby napisał je sam Osiander: De
Revolutionibus można zdjąć z indeksu pod warunkiem, że usunięte z niej
zostaną wszelkie niehipotetyczne odniesienia do rzekomego ruchu Ziemi.
Zakaz propagowania idei heliocentrycznych był ostrzeżeniem adresowanym
niedwuznacznie do Galileusza, który w tym czasie stał się już zdecydowanym
orędownikiem koncepcji kopernikańskich. Watykan zabraniał głoszenia i nauczania, iż heliocentryzm jest rzeczywistym, naturalnym faktem; wolno było
jednak rozważać wszelkie nieortodoksyjne kosmologiczne teorie pod warunkiem,
że były one prezentowane jedynie jako matematyczne hipotezy. Za rzekome złamanie
tego zakazu Galileusz 17 lat później stanął przed sądem inkwizycji i skazany został na dożywotnie uwięzienie (w warunkach, jakie dziś nazwalibyśmy
aresztem domowym).
Nie wdając się w dogłębną ocenę okoliczności i konsekwencji sprawy
Galileusza, warto jednak — nawet podejmując ryzyko ahistoryczności — zwrócić
uwagę na pewien filozoficzny aspekt jego sporu z Kościołem. Bruce Wrightsman,
profesor religioznawstwa i historii nauki z Luther College, pisząc w 1975 roku o zasługach Osiandera dla triumfu idei Kopernika w The Copernican Achievement
(Przełom Kopernikański; University of California Press: Berkeley 1975), zauważył,
iż dzisiejsza filozofia nauki, w kwestii materialnej prawdziwości koncepcji
naukowych, stoi na stanowisku bliższym poglądowi Osiandera niż Galileusza.
Współczesne twierdzenie — pisze Wrightsman — że nie istnieje żaden
obiektywny lub absolutny punkt widzenia znajdujący się poza fizycznym wszechświatem
(i poza środowiskiem naukowców), z którego można by obiektywnie oceniać
prawdziwość naukowych hipotez, jest w istocie świecką wersją poglądu
Osiandera, że nie możemy uznać za absolutnie pewną żadnej prawdy, której
źródłem nie było boskie objawienie.
Wniosek, że w sporze z Galileuszem Kościół stał na merytorycznie słusznym
metodologicznym stanowisku, które wyprzedzało swą epokę o ponad 300 lat, byłby
oczywiście niemożliwy do obrony. Sprawa Galileusza może jednak być, w moim
przekonaniu, ilustracją znacznie mniej radykalnej tezy. Obszar
„kompetencji" nauki i religii nie jest tak łatwy do rozgraniczenia,
jak chciałby tego Stephen Gould, a zasada ich wzajemnej separacji (NOMA) jest w każdej konkretnej historycznej sytuacji, w swej ostatecznej formie, wynikiem
kompromisu. Przed Galileuszem przez setki lat kompromis ten funkcjonował i jego
wyzwanie wobec Kościoła ze wszystkimi jego konsekwencjami traktować można
jako początek renegocjacji tego kompromisu. Czy jednak kiedykolwiek NOMA
przybrać może jakąś ostateczną, ponadczasową formę? Może zresztą nie
powinna? Czasem i konflikt jest źródłem postępu, a Steven Weinberg nie musi
zgadzać się z Gouldem.
*
Artykuł publikowany był wcześniej w miesięczniku
"Wiedza i Życie", nr 12/1999. Publikacja w Racjonaliście za zgodą
Autora.
« Nauka i religia (Publikacja: 23-09-2004 )
Krzysztof SzymborskiHistoryk i popularyzator nauki. Urodzony we Lwowie, ukończył fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Posiada doktorat z historii fizyki. Do Stanów wyemigrował w 1981 r. Obecnie jest wykładowcą w Skidmore College w Saratoga Springs, w stanie Nowy Jork.
Jest autorem kilku książek popularnonaukowych (m.in. "Na początku był ocean", 1982, "Oblicza nauki", 1986, "Poprawka z natury. Biologia, kultura, seks", 1999). Współpracuje z "Wiedzą i Życie", miesięcznikiem "Charaktery", "Gazetą Wyborczą", "Polityką" i in.
Dziedziną jego najnowszych zainteresowań jest psychologia ewolucyjna, nauka i religia. Częstym wątkiem przewijającym się przez jego rozważania jest pytanie o wpływ kształtowanych przez ewolucję czynników biologicznych i psychologicznych na całą sferę ludzkiej kultury, a więc na nasze zachowania, inteligencję, życie uczuciowe i seksualne, a nawet oceny moralne. Liczba tekstów na portalu: 31 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Mężczyzna niepotrzebny | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3639 |
|