|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
| |
Złota myśl Racjonalisty: "Mity religijne ze względów zasadniczych nie mają dla mnie znaczenia, choćby dlatego, że mity różnych religii przeczą sobie wzajemnie. Jest przecież czystym przypadkiem, że urodziłem się tutaj, w Europie, a nie w Azji, a od tego przecież nie powinno zależeć, co jest prawdą, a więc i to, w co mam wierzyć. Mogę przecież wierzyć tylko w to, co jest prawdziwe." | |
| |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Transcendencja kontra racjonalizm Autor tekstu: Andrzej S. Przepieździecki
Czym różni się racjonalista od fideisty?
Jeśli dowód na istnienie Boga, jak też na nie istnienie Boga, jest
ex definitione, sprzeczny z logiką, to czy istnieją, oprócz dowodów, jakieś
inne domniemania, co do tej sprawy?
Czy to, co wzbudza w nas głębokie uczucia, co przeżywamy szczerze i bardzo mocno emocjonalnie, musi być przez nas uważane za prawdę?
Czy można dzielić zakłamanie na lepsze i gorsze?
Czym różni się racjonalista od fideisty? Odpowiedź jest bardzo
prosta: Racjonalista przyjmuje pierwotność materii w stosunku do świadomości, a fideista wprost przeciwnie.
To
słowo „przyjmuje" ma tutaj ogromne znaczenie. W okresie PRLu uczono nas,
dorosłych ludzi, jak małe dzieci, że istnieje światopogląd naukowy, czyli
materialistyczny i dziecinny, baśniowy czyli fideistyczny. Ponieważ już w końcu
XIX wieku filozofowie udowodnili, że istnienia Boga nie można udowodnić, a więc,
tym bardziej, nie istnienia, więc żaden światopogląd nie może być naukowy.
Ja
nie jestem filozofem, jednak mam swój pogląd na te sprawy. Oczywiście nie może
być tu mowy o dowodzie na istnienie Boga, lecz raczej o pewnych
supozycjach, lub przypuszczeniach
wynikających z niewątpliwie logicznie prawidłowych ciągów
przyczynowo-skutkowych.
Nasze,
zależne od naszej woli, działania są łatwe lub trudne niezależnie od ich
oceny moralnej. Tak samo łatwo jest kopnąć w pupę staruszkę jak
przeprowadzić ją przez jezdnię.
Każde zdarzenie możliwe a niezależne od naszej woli, staje się
rzeczywistością, lub nie, niezależnie od jego wpływu (pozytywnego, lub
negatywnego) na nasze losy. Na
przykład deszcz pada niezależnie od tego czy Jasio
na skutek tego, zmoknie i przeziębi się, a zboże jego ojca nie
wyschnie na polu, lecz doczeka zbiorów.
Jeśli
więc nad światem nie czuwałaby jakaś siła wyższa, to na świecie byłoby tyle samo nieszczęść co i szczęścia, zaś
ludzie byliby tak samo skłonni do dobrego jak i złego.
A
jak jest w rzeczywistości?
Na
całym świecie i w każdych czasach było mnóstwo nieszczęść powodowanych
przez ludzi. Tych, którzy czynią zło jest ogromna większość. Jest więc
oczywiste, że natura ludzka jest bardziej skłonna do złego niż do dobrego. Równocześnie
brak jakichkolwiek informacji naukowych z takich dziedzin jak inżynieria
molekularna, genetyka, psychologia czy socjologia,
które by stwierdzały konieczność, lub przynajmniej większe prawdopodobieństwo
takiej konstrukcji naszego mózgu.
A
jak się przedstawiają skutki zjawisk od nas niezależnych?
Od
zawsze ludzkość była trapiona okropnymi
tragediami i nieszczęściami. Trzęsienia ziemi, powodzie, epidemie chorób zakaźnych,
klęski głodu spowodowane względami atmosferycznymi i wiele innych. Wiele
pojedynczych osób cierpi w sposób niewyobrażalny. Dla mnie najlepszym przykładem
były te dwie dziewczyny z Indii, które były zrośnięte głowami, ale
podobnych nieszczęść jest mnóstwo. Zaś wśród pozostałej części społeczeństwa
nie widzimy ludzi tak ogromnie szczęśliwych, żeby było to choćby częściową
przeciwwagą dla przeogromnego mnóstwa
nieszczęść jakie niewątpliwie istnieją.
Jeśli
Bóg by nie istniał, to ze względów wymienionych na wstępie, człowiek byłby
tak samo skłonny do dobrego jak do złego, a w społeczeństwach ludzkich było
by tyle samo nieszczęścia co i szczęścia. Zaś zjawiska od nas niezależne powodowałyby tyle samo
skutków przyjaznych człowiekowi co i negatywnych.
Jeśli
te proporcje, wbrew najbardziej prawdopodobnym, czysto losowym ewentualnościom,
przesunięte są tak zdecydowanie na niekorzyść człowieka, to ktoś musi to
powodować.
Taki
wniosek jest oczywisty. Jeśli na przykład wędrujemy po piaszczystej pustyni,
na której jak okiem sięgnąć ciągnie się bezładnie pofalowany piasek, to
stwierdzamy, że to ułożenie piasku jest takie, bo właśnie taki rozkład
jest najbardziej prawdopodobny. Jeśli zaś w pewnym miejscu na tej pustyni
spotykamy głęboki dół, lub stromy wzgórek wykonany z piasku, to jesteśmy pewni, że ten stan rzeczy spowodowany został
przez jakąś świadomie działającą istotę (boską, ludzką, zwierzęcą).
Dla
mnie jest to wystarczający powód do mniemania, że Bóg istnieje i ciągle dba o to, abyśmy przeżywali, co raz to nowe nieszczęścia i cierpienia własne,
wspomagane męką patrzenia na cierpienia i tragedie innych, bliskich nam ludzi,
na przykład beznadziejnie chorego, naszego, małego dziecka. Wszystko to oczywiście
dla naszego dobra (wg Św. Augustyna) lub jako kara za grzech pierworodny (wg
Starego Testamentu).
Takie
jest moje zdanie i zupełnie mi nie zależy czy inni ludzie myślą tak jak ja,
czy inaczej. No, ale ten genialny mój wywód znam tylko ja i nieliczni
czytelnicy Racjonalisty. Dlaczego więc od czasów starożytnej Grecji do dziś,
fideistów jest dziesięć razy więcej niż materialistów?
Otóż,
moim zdaniem, ta niezwykła rzadkość występowania w stadach gatunku homo
sapiens racjonalnie myślących jednostek wynika z dwóch faktów. Pierwszym
jest nieskuteczność dyskusji.
Od
wczesnego średniowiecza aż do osiemnastego wieku odbywały
się publiczne dyskusje religijne. Największe ich nasilenie przypada na czasy
reformacji i kontrreformacji. Było to ówcześnie coś w rodzaju naszych komisji sejmowych
do spraw afer. Tego rodzaju spektakle wygasły pod koniec osiemnastego wieku z powodu zmian tematycznych tych dyskusji. Można bowiem dyskutować przydatność ciężarowego samochodu
Panard porównując go do ciężarowego samochodu marki Kamaz.
Jednak nie sposób dyskutować przydatności któregokolwiek z wymienionych samochodów w porównaniu z przydatnością maszynki do golenia
marki Braun. Jak długo ludzie różnych religii dyskutowali między sobą o tym
ile diabłów zmieści się na końcu szpilki, lub czy dziecko urodzone ze spółkowania
czarownicy z diabłem ma duszę, tak długo te dyskusje obracały się w kręgu
zagadnień porównywalnych. W kręgach ludzi Kościoła katolickiego jest tak
samo do dnia dzisiejszego, tyle, że obecnie takich dyskusji nie prowadzi się
publicznie. Przykładem jest każdy proces kanonizacyjny: Adwokat diabła stara
się udowodnić, że delikwent będący w tym procesie oskarżonym o dokonywanie
cudów, żadnych cudów nie robił, a adwokat strony przeciwnej udowadnia, że
oskarżony takie rzeczy robił i to jeszcze jak! Publicznie się tego nie robi,
aby nie stwarzać konkurencji komisjom sejmowym w publicznym samoośmieszaniu się.
Zaś publicznych dyskusji religijnych nie ma od czasu, kiedy to w jednej z nich w pięknym mieście Norymberdze zwrócono dyskutantom uwagę, że zanim przejdą
do rozważania (dyskutowania) drobnych szczegółów tego, czy dusze mogą
odczuwać mękę smażenia na ogniu piekielnym, naprzód
należy udowodnić, lub przynajmniej uzasadnić istnienie tej szczegóły w człowieku. Taki był początek. Początek a raczej kamyczek, który spowodował
lawinę. Następnie zaczęto pytać gdzie była dusza przed narodzeniem jej
ludzkiego posiadacza, a na odpowiedź, że w Bogu, bo jest to cząstka Boga -
zapytano czy można Boga smażyć w piekle. Takie i wiele podobnych pytań
spowodowało stwierdzenie ogólne, że nie można w oparciu o logikę i zdrowy
rozsądek rozważać tego, co jest efektem ludzkiej fantazji, a więc tworu z poza rozważań rozsądnych. No i publiczne dyskusje religijne wygasły. Gdyby
nie wygasły, to sprawy światopoglądowe uległyby znacznej rewolucji, zwycięskiej
dla racjonalizmu i na dziewięciu fideistów przypadałoby aż półtora
racjonalisty.
Druga przyczyna wynika z następnego, na wstępie postawionego pytania:
Czy to, co wzbudza w nas głębokie uczucia, co przeżywamy szczerze i bardzo
mocno emocjonalnie, musi być przez nas uważane za prawdę?
Rozważmy
ten problem na przykładzie konkretnego racjonalisty, pana Kowalskiego, który
ma żonę Marysię i córkę Franię, a także znajomego katolika Iksińskiego.
Pan
Kowalski spotyka się z panem Iksińskim i długo mu tłumaczy jak nielogiczne i bezsensowne jest uprawianie religii katolickiej, wykazując, że prawdy tej
religii, to istna fikcja. Pan Iksiński już, już zostałby przekonany, jednak
pan Kowalski mówi: Następnym razem przedstawię ci jeszcze siedemnaście
innych dowodów na fikcyjny charakter tej religii, a więc zupełny bezsens jej
uprawiania, niestety teraz muszę iść do domu, bo wybieramy się z żoną i córką do kina.
No a w kinie, jak to w kinie, wyświetlany jest film liryczno-romantyczny o nieszczęśliwej
miłości. Córka Frania pochlipuje ocierając dyskretnie łzy, żona Marysia płacze
zupełnie jawnie i głośno, a pan Kowalski nie płacze, ale jest mocno przejęty
treścią oglądanego spektaklu i rozważaniem jakby to on zadbał o dobro i szczęście nieszczęśliwej bohaterki filmu, przy okazji folgując chuciom własnym.
Żadnej z trojga opisywanych osób w najmniejszym stopniu nie przeszkadza to, że oglądana
na ekranie historia jest jedynie wynikiem bujnej, przepraszam: twórczej
fantazji autora scenariusza. Z religią jest tak samo! Być może, że wśród
mnóstwa wiernych są takie jednostki, które poważnie traktują tezy
religijne. Ci ludzie dniami i nocami marzą ciągle o tym jedynie, żeby jak
najszybciej umrzeć i osiągnąć szczęśliwość wieczną.
Ja
takich nie znam.
Miliony
katolików, to ludzie podobni rodzinie pana Kowalskiego, którzy po prostu chcą
tej religijnej fikcji ulegać, zaś fikcyjność religii wcale im nie
przeszkadza dokładnie tak samo jak w odniesieniu do spektaklu kinowego. Tego
rodzaju ciągoty ku fikcji, która jest, mimo świadomości jej fikcyjnego
charakteru, źródłem przyjemnych doznań, charakteryzują ogromną większość
naszych bliźnich i nie ma w tym nic złego.
Spośród
tych milionów katolików należy wyodrębnić wszystkich urzędników Pana
Boga, bez względu na kolor sutanny. Ci ludzie wierzą albo nie wierzą. To mało
ważne. Ważne jest to, że dzięki swojej przemyślności od setek lat robią
niezły smalec na ogromnej skłonności bliźnich do ulegania fikcji. W wielu
przypadkach jest to naiwność, ale równie często świadoma chęć ulegania
tej fikcji (patrz: pan Kowalski). Według biblistyki KATOLICKIEJ (patrz prace
księdza Dąbrowskiego) przez dziesiątki lat ewangelie krążyły bez kart tytułowych.
Dopiero później zupełnie dowolnie dodano
im (czytaj: zmyślono) autorów, mimo to Kościół kat. czci ewangelistów jako świętych. Oficjalnie stwierdzono, że święta Tekla nie istniała a we
wszystkich kalendarzach katolickich takowa jest. Zarówno „wieczernik" jak i „grota narodzenia pańskiego" to najświętsze miejsca kultu religii
katolickiej, mimo że wieczernik został zbudowany w kilkaset lat po
Chrystusie, zaś biblijną nazwę miejsca narodzenia Jezusa nadano zupełnie
dowolnie losowo wybranej wiosce po pierwszym zdobyciu Palestyny w średniowieczu.
Wszystko to, co wyżej podaję według źródeł katolickich. Właśnie dzisiaj
słuchałem niedzielnego kazania księdza biskupa Tadeusza Pieronka, który
bardzo ubolewał nad nędzą wielu milionów Polaków. Mimo tego ubolewania nie
przypuszczam, aby ten biskup nakarmił ze swojej, raczej pękatej kiesy, choć
jednego głodnego z tych, co po śmietnikach zbierają jedzenie, albo przyjął
do swego ładnie umeblowanego i dobrze ogrzanego mieszkania paru bezdomnych.
Wczoraj oglądałem największego Polaka, który usiłował przez parę minut
wypowiedzieć trzy słowa: Miastu i Światu. Mimo widocznych wysiłków nie był w stanie tego powiedzieć. W tej sytuacji przystąpiono do następnej sceny tego
przedstawienia i jeden z urzędników kurii odczytał w imieniu Dżi Pi Too „słowa papieża". Czytał ten
tekst kilka minut. Jest oczywiste, że papież, który od kilku miesięcy nie może
pisać, od dłuższego czasu nawet nie podpisuje się osobiście pod swymi
elaboratami, a ostatnio nie jest w stanie nawet wypowiedzieć trzech słów, nie
był w stanie podyktować kilkuminutowego tekstu. W tym wypadku nie wiem czy można
to nazwać obłudą lub zakłamaniem, bo zakłamanie ma na celu okłamanie kogoś a tutaj można by okłamać jedynie dziecko z zespołem Dauna.
Tutaj
dochodzimy do następnego pytania: Czy można dzielić zakłamanie na lepsze i gorsze. Moim zdaniem można, a nawet należy. Komuniści nauczali nas, że celem
ludzkiego działania jest dobro materialne ludu pracującego miast i wsi, zaś
faktycznie dbali głównie o to dobro materialne dla siebie samych. Było to
niewątpliwe zakłamanie. Księża uczyli mnie, że świat to tylko padół łez, a jedyny godny naszej uwagi cel to szczęśliwość wieczna po śmierci. Równocześnie
sami zamiast starać się jak najprędzej umrzeć, żeby tę szczęśliwość
samemu osiągnąć, to oni robili wszystko, co w ich mocy, aby jak najdłużej męczyć
się na tym padole łez i to w możliwie najlepszych warunkach materialnych.
Jest to też zakłamanie, ale podwójne, więc moim zdaniem gorsze od tego
komunistycznego.
Na zakończenie
chciałem podkreślić, że nie należy mylić, ani synonimizować jakości zakłamania z jego szkodliwością. Jeśli się porówna szkodliwość Kościoła
katolickiego ze szkodliwością materialistycznego komunizmu, to, uwzględniając
różnice w czasie działania, nie widzę możliwości stwierdzenia, które z tych zjawisk było bardziej szkodliwe.
« Felietony i eseje (Publikacja: 13-02-2005 Ostatnia zmiana: 29-03-2005)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3933 |
|