|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Kościół i Katolicyzm Nawrót Średniowiecza [1] Autor tekstu: Stefan Rieger
"Gdy
kultura przeczuwa, że zbliża się jej koniec, posyła po księdza"
Karl Kraus, 1874-1936
Minął już czas żałoby i myślę, że byłoby zdrowo wybić maleńką
szczelinę w nazbyt szczelnym murze nabożnej jednomyślności. Już zresztą
sama rzeczywistość mnie wyręczyła, czyniąc taką symboliczną wyrwę i wyszczerzając przez nią swe zepsute zęby: kibice na stadionach (nawet w Krakowie, stolicy polskiego cierpienia), którzy po śmierci papieża obiecywali
poprawę i na zgodę wiązali się szalikami, w dwa dni później się pobili, a szaliki spalili. Coś tu nie pasuje: „albo obrazek do pucla, albo pucel do
obrazka", jak śpiewał Młynarski.
Jeszcze długo będziemy medytować nad tym, co działo się w ostatnich
tygodniach. Garść stymulujących refleksji rzucił w telewizji filozof i mediolog Regis Debray, wirtuoz celnej formuły, który kilka swych ostatnich
esejów poświęcił Bogu i religii. W swej najnowszej książce, zatytułowanej
"Ludzkie komunie" (czy jak kto woli: „zgromadzenia"),
stara się rozszerzyć pojęcie „religijności". Religare: to,
co łączy, w sensie etymologicznym. Ludzie garną się k'sobie, w imię czegoś,
lub przeciw czemuś. Niekoniecznie w imię Boga: nacjonalizm, partie polityczne,
związki zawodowe, kluby albo i cyber-plemiona, powstające spontanicznie
za pośrednictwem Internetu też służą owej „ludzkiej komunii".
Niezbędny jest tylko zewnętrzny „hak", na którym zawiesić można
wspólne lęki, nadzieje i dążenia: federujący element symbolicznej
transcendencji — obraz, idea, historyczna data, nieprzeciętny człowiek -
wszystko, co przemienia „kupę" (kupą, mości panowie!) w „całość",
czyli wspólnotę.
Owczy pęd W
wieku XX sacrum przeprowadziło się z religii do polityki, starając się
uświęcić doczesność, tu i teraz, i nadając przyszłości kształt rajskiej
asymptoty, czyli świeckiej gnozy, z wiadomymi skutkami. Dzisiaj, wobec
kompromitacji lub uwiądu tyleż dwuznacznych ideologii, co wszelkich
tradycyjnych wspólnot (rodzina, szkoła, armia, Kościół, partie, związki
czy harcerstwo), sponiewierane sacrum wraca na powrót do kolebki, czyli
religijności tradycyjnej. Znamy dziś
na wylot, przynajmniej tak nam się wydaje, mechanizmy owej
„transcendencji". Wiemy, lub powinniśmy wiedzieć, jaka jest w tym
funkcja obrazu, idei, historycznej daty, nieprzeciętnego człowieka. Mało
tego: znamy psychologię i dynamikę tłumu, i powinniśmy być już
zaszczepieni. Ten, kto przeżył naprawdę wiek XX, odrzuca raz na zawsze kult
jednostki i boi się tłumu. Wie, że tłum nie jest sumą jednostkowych
inteligencji — więcej w tym odejmowania, niż dodawania i mnożenia — zwielokrotnieniu ulega jedynie jego siła, na dobre i na złe, wystarczy
zmienić znaki i podstawić tłumowi pod nos nowy cel, ersatz
transcendencji, by przetoczyć go na tor apokalipsy. Dzisiaj już warto
zdystansować się od uczuć, wziąć pod lupę własne emocje.
Oczywiście
nie należy też lekceważyć tego, co Regis Debray nazywa „afektywnym głodem"
tłumu, spragnionego charyzmy i autorytetu. Odżywa z mocą tęsknota za Ojcem,
coraz bardziej nieobecnym w naszym społeczeństwie matczynym i matkującym, w którym wszelkie autorytety uległy rozpuszczeniu czy dezintegracji. Szukamy w
(nomen omen) Ojcu Świętym owego „ojcowskiego superego", jakiego nie
znajdujemy już w swoim otoczeniu. Ale warto zrozumieć ów mechanizm owczego
pędu, stada podążającego za Pasterzem. Zadanie niełatwe, mocno
destabilizujące. Regis Debray reaguje ze zdumieniem i niedowierzaniem: toż to
„bezpośrednia transmisja ze Średniowiecza", powiada: zwykle
odczekiwano wiek lub dwa, by nadać komuś znamię świętości, była to
symboliczna rekonstrukcja, nadająca zdarzeniom lub postaciom z przeszłości
wymiar legendarny. Otóż dzisiaj mamy do czynienia ze swego rodzaju legendą
live, mitem urzeczywistniającym się w czasie realnym, na naszych oczach.
Ikony i idole Niemożliwy
jest żaden dystans, żadna mediacja rozumu — gdyż elektroniczne media naszej
ery, żerujące na natychmiastowych i efemerycznych emocjach — sakralizują każdą,
przemijającą chwilę, zdolną przytrzymać konsumenta i nabić kasę.
Katolicyzm jest w tej grze nader wdzięcznym partnerem, gdyż od wiek wieków ma
talent do obrazów. Od Soboru Nicejskiego w VIII wieku, który obalił Mojżeszowe
tabu, zakazujące przedstawiania tego, co czerpie swą siłę ze swej
niewidzialności, Kościół katolicki zrozumiał, że jego strategia podboju
musi być obrazkowa, gdyż świat, w olbrzymiej większości, zaludniony
jest przez analfabetów. Gdy papież Grzegorz VII mówił o witrażach jako o „Biblii dla idiotów" (dzisiaj witraże zastąpiła telewizja...), nie
było w tym na pozór nic pogardliwego: była to pragmatyczna strategia
ewangelizacji poprzez obraz, dający dostęp do Pisma. To przedsionek
wtajemniczenia, droga na skróty ku prawdzie objawionej. Czy jednak aby z tej
drogi nie ostał nam się dzisiaj jeno skrót? Ostał ci się, chamie,
jeno skrót? A nawet mniej, niż skrót — gdyż
Regis Debray widzi na przykład w tym papieskim, planetarnym happeningu
nawrót do pogańskich, bałwochwalczych tradycji, do myślenia magicznego, któremu
się marzy powtórne zaczarowanie świata, by posłużyć się językiem
Marcela Gauchet, mądrego socjologa. Każdy z nas pragnie powtórnego
zaczarowania świata, ale czy to myślenie magiczne musi oznaczać abdykację z rozumu i z przywileju wolnego myślenia, zapewne jedynego przywileju,
jakim cieszy się lub martwi rodzaj ludzki, do odwołania, w zestawieniu z resztą
ożywionej materii? Nie musi, ale może — niestety — i wydarzenia ostatnich
tygodni nazbyt boleśnie nam o tym przypominają. Albowiem media nie zadowalają
się podstawianiem nam pod nos obrazów: zgodnie ze swą logiką komercyjnych
mediów, czyli prehistoryczną logiką złotego cielca — przemieniają ikony w idole. Obraz, czyli ikona, to okno na świat niewidzialny, zachęta ku wyjściu
naprzeciw tajemnicy. Idol to ktoś, kogo wielbi się dla niego samego.
Jakby sam był Bogiem, lub jego ucieleśnieniem.
Medialne
tsunami
„Kiedy
wreszcie nastąpi rozdział Kościoła od mediów?" — pytał w tych
dniach tygodnik satyryczny Le Canard Enchaine, reagując kwaśno — jak
wielu Francuzów — na to „tsunami łez i wody święconej", które
zmiotło wszystkie inne tematy. Nie wyobrażam sobie takiej publicznej reakcji w Polsce, choć tam tsunami było po stokroć silniejsze. Takie głosy, całkiem
liczne, znaleźć można tylko w grupach dyskusyjnych w polskim Internecie -
do sfery publicznych mediów nie miały żadnej szansy się przebić. Ale we
Francji, głęboko zeświecczonej, próg tolerancji jest najwyraźniej dużo niższy, a wolność słowa mniej skrępowana. Nie mam na myśli żałosnej, infantylnej
polemiki wokół sposobu, w jaki świecka republika uczciła śmierć papieża,
spuszczając flagi do połowy masztu: to archaiczna czkawka Jakobinów, odgrywających
wciąż to samo przedstawienie sprzed z górą stu lat. Ich akurat nagłośniono,
ale dużo mniej widoczna była fala protestów oddolnych przeciwko „papolatrii",
„bałwochwalstwu", „przedawkowaniu" tematyki religijnej i dewocyjnej jednomyślności. Sformułowania nie pochodzą ode mnie, tak dawali
wyraz swym uczuciom przesytu i desperacji telewidzowie, słuchacze i czytelnicy
(w tym i wielu praktykujących katolików). którzy setkami wydzwaniali do
radiostacji i pisali do redakcji gazet. Telewizja, twierdza samouwielbienia i arogancji, głosów krytycznych z reguły nie przepuszcza. Ale nawet i na
szklanym ekranie — przynajmniej na tych kanałach, które ratują honor
telewizji, jak ARTE czy edukacyjna Piątka — toczyły się przez cały czas zażarte,
merytoryczne dyskusje.
Nad
niespodziewanym, planetarnym fenomenem, jaki wywołała czy może unaoczniła śmierć
Jana Pawła II-go, pochylają się zaintrygowani socjolodzy, filozofowie i teolodzy. Zapewne i w Polsce przyjdzie na to czas, choć zdolność do
samoanalizy nie jest najmocniejszą stroną Polaków. O taki dystans, czasem
bezmyślny, często zdrowy, z pewnością dużo łatwiej we Francji, gdzie
istnieje solidny bufor świeckiego sceptycyzmu. W końcu nie przypadkiem bluźnierczy
"Traktat z ateologii" filozofa Michela Onfray jest tu od wielu
tygodni największym z bestsellerów. Ale nie popadając w niesmaczną dziecinadę,
żywiąc największy szacunek dla papieża i rozumiejąc uczucia wierzących, można
mimo wszystko zdystansować się od tego, co razi nawet wielu katolików: zalew
kiczu i odpustowej ikonografii, fasadowa bogobojna jednomyślność… Jakże
nie być zaszokowanym niezmierzoną hipokryzją mediów, ich koniunkturalnym
cynizmem? We Francji, gdzie od lat wymachiwały jeno prezerwatywą, drwiąc z papieża i religii katolickiej (byle nie tykać judaizmu i islamu, bo to
niebezpieczne), a teraz leją hektolitry wody święconej. A w Polsce, gdzie na
co dzień zajmują się opluwaniem, szczuciem, wymóżdżaniem — a dzisiaj nie
powstają z klęczek i na ustach mają jeno miłość? I ani jednej myśli,
informacji, merytorycznej kwestii — czysta liturgia kiczu. Pochwalił je za to
prezydent Kwaśniewski: spisały się na medal, odkupiły wszystkie
niegdysiejsze grzechy. Posypały sobie głowę popiołem, już więcej nie będą.
Odtąd wszystko będzie inaczej, jak po „Solidarności".
Mostrancja
Wszystko to nam uświadamia, mówił w pasjonującej dyskusji na Piątce
Regis Debray, do jakiego stopnia postnowoczesność jest przednowoczesna,
średniowieczna. W cywilizacji obrazkowej następuje infantylizacja myśli i zachowań. Obraz nie jest wehikułem rozumu, najwyżej emocji. Jak pisze
antropolog Stephane Breton w mądrym eseju o telewizji, reprezentuje to medium, w swej esencji, „zerowy poziom komunikacji i myślenia". Komentarze są
jedynie replikami obrazów, nic nie jest umieszczone w kontekście, o niczym się
nie debatuje, prezentując jeno asortyment „narcystycznych monologów".
Mówi się o świecie i społeczeństwie, które w rzeczywistości nie istnieją.
Nie ma w telewizji przeszłości, związków przyczynowo skutkowych, nie ma żadnej
reprezentacji świata — dokonuje się jedynie "mostrancji",
by użyć za Bretonem neologizmu o liturgicznych konotacjach. Czyż telewizja, w ostatnich tygodniach, nie przemieniła się w ołtarz?
Nie
papież temu winny. Kościół nie wymyślił showbiznesu, nawet jeśli
katolicyzm ma niewątpliwą, jak mówi Debray, żyłkę optyczną -
zmysł spektaklu. Decyduje środowisko techniczne, videosfera, które rządzi
się swymi własnymi prawami: samonapędzająca się machina, stwarzająca i przetwarzająca na zysk pragnienie bezpośredniego uczestnictwa, na gorąco, w misterium rzekomo wspólnie przeżywanej chwili. Kościół posługuje się
jedynie instrumentami, jakie mu się oferuje, by propagować swe przesłanie.
Ewentualne pretensje proszę kierować do videosfery i ludzi bez czci i wiary, którzy nią zawiadują.
1 2 Dalej..
« Kościół i Katolicyzm (Publikacja: 09-05-2005 Ostatnia zmiana: 10-06-2005)
Stefan RiegerUr. w 1951 r. w Krakowie. Krytyk muzyczny, dziennikarz Radio France Internationale (RDI) oraz publicysta "Tygodnika Powszechnego" oraz londyńskiego "Tygodnika Polskiego". Studiował filologię romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim i historię filmu w l'Ecole des Hautes Études en Sciences Sociales (EHESS) w Paryżu. Od 1981 roku mieszka we Francji, od 1983 r. pracuje w sekcji polskiej paryskiego RFI. Współpracował także z czasopismami: „Klasyka”, „Studio”, i in. Nominowany do Nagrody NIKE 1998 za wydaną przez słowo/obraz terytoria książkę "Glenn Gould, czyli sztuka fugi". | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4125 |
|