|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Tematy różnorodne » Ekologia i ekozofia
Hajże na Bieszczady [4] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Biegu wydarzeń nic nie zmieni,
choć czasem może zebrani w gronie przyjaciół z nostalgią wspominamy, ile
trudu kosztowało przejście grzbietu Otrytu, noszenie dwutygodniowego zapasu
chleba, czy odnajdywanie tonącego w oceanie łopianów i pokrzyw nikłego śladu
ścieżki, prowadzącej przez dawną wieś Wołosate. Pozostały po niej tylko
zapadające się coraz głębiej rumowiska cegieł, osmalone, butwiejące belki i resztki przycerkiewnych cmentarzy. Zarastają zielskiem, tarniną, szybko
puszczającą świeże pędy olchą. Nie żałujemy dawnego Wołosatego, krytych
słomą kurnych łemkowskich chyż, ludzkiej nędzy, chorób i zabobonów tak
strasznych, że nie sposób uwierzyć, iż istniały jeszcze w wieku XX. Przecież
pamiętamy owo Wołosate, Tworylne, Łopienkę, Tarnawę czy Muczne, gdzie w zdziczałych sadach bielały ludzkie kości, pola uprawne gęsto zarastał jałowiec, a w watrach płonęły resztki ikonostasów. Takie Bieszczady przetrwają już
tylko w legendzie. One właśnie miały być atrakcją dla dewizowych cudzoziemców.
Ostatnią w Europie enklawą „pierwotnej, karpackiej puszczy". Takich
Bieszczadów już nie ma i nie będzie, choć dla wielu z nas pozostaną na
zawsze krainą pierwszej w życiu i być może ostatniej Wielkiej Przygody,
Wielkiej Miłości, Wielkiej Próby. Pamiątką z najpiękniejszych, górnych i chmurnych lat młodości.
KOWBOJE I STUDENCI
Sen o Łopience
Znów wyśnimy dolinę zimową, drzewa srebrzyste i tęczową łąkę,
mur cerkwi kamienny nad zakolem drogi i wąskie niebo nad czarną świerczyną gór.
Wspomnimy polanę, gdzie był kiedyś dom i dwieście stopni po wodę,
polanę tylu wzruszeń, gdy księżyc przedzierał się szczelinami nieba.
Znów pójdziemy doliną srebrzystą, błękitną i czarną, rozległe
zapadlisko w cieniu wysokiej fali, w dół potoku, co płynie przez rumowisko
mrozu w głąb kamiennej tarczy jeziora. Kowbojów było trzech. Dwaj z Krosna studiowali w poznańskiej Wyższej Szkole Rolniczej — określanej w piosence nazbyt może zgrzebnym zamiennikiem „Wysrolu". Piosenka, której
byli bohaterami, zrobiła karierę. Stała się jednym z pierwszych
bieszczadzkich przebojów. Nad Sanem, w sięgających po
pas trawach, zarastających nie uprawiane już od blisko dziesięciu lat pola
wsi Tworylne, sklecili rancho. W dzierżawę, na wypas, otrzymali bydło od któregoś z PGR-ów położonych na przeciwległym krańcu Polski. No i zaczęło się.
Wymęczone podróżą, nieprzywykłe do deszczowo-upalnej aury górskiej okolicy
stado marniało w oczach. Zielona dżungla Otrytu odbijała echo żałosnego
ryku tygodniami nie dojonych krów. Najbardziej dokuczały gzy. Gzy i wilki. Nie
było na nie rady. Jedyna broń, jaką mieli kowboje — stara, mocno sfatygowana
wiatrówka — groźnie wyglądała tylko z daleka. Chłopcy były jednak twardzi,
zawzięci. Po paru miesiącach harówki okrzepli, nabrali doświadczenia, zmężnieli. O efektach finansowo-hodowlanych całego przedsięwzięcia lepiej jednak nie
wspominać. Następnego roku spróbowali
jeszcze raz. Wieść gminna mówiła, że z powodu egzaminu, którego nie mogli
„przeskoczyć". W Krywem wybudowali rancho, ale już jako statyści,
zatrudnieni przez szefa ekipy kręcącej film „Rancho Teksas".
(Dyrekcja PGR-u nie chciała już więcej eksperymentować). Był rok 1957, szef
ekipy płacił dobrze — 50 złotych i wyżywienie. Do najbliższej knajpy w Wołkowyi
jeździli wierzchem. Na rumakach docierali rzekomo do samego baru. Otaczał ich
wianuszek cichych wielbicielek — panienek, którym powinęła się noga przy
maturze, i paru totumfackich, zawsze gotowych podtrzymać strzemię, czy wyczyścić
konia. Obaj bohaterowie zniknęli na
jakiś czas z pola widzenia. Odnaleźli się po latach. Jeden osiadł nad
Zalewem Solińskim, prowadzi własne gospodarstwo. Odległą zatoczkę nazwano
na jego cześć Zatoką Wiktoriniego. Jego towarzysz założył podobno szary
mundur stróżów porządku publicznego. I to jest koniec sagi. Legenda jednak
trwa do dzisiaj. Trzecim bieszczadzkim kowbojem
był reemigrant z Jugosławii — Lutek. Tamtych znał tylko z opowieści. Na własnych
plecach nosił cement i deski, konieczne do remontu opuszczonej przez
harcerzy-studentów „Tawerny" na Połoninie Wetlińskiej — zabawa w Dziki Zachód na południe od Cisnej znudziła się druhom. Poszukując
silniejszych wrażeń, wstąpili do wojsk powietrzno-desantowych. Zanim to nastąpiło,
paru „wielkoduchów" z hufca krakowskiego miesiącami koczowało na
szczycie Połoniny — proklamując Rzeczpospolitą Wetlińską (księgę pamiątkową
ozdabiają fikuśne rysuneczki Adama Macedońskiego). Przed harcerzami
„Tawernę" zajmowali żołnierze WOP, a jeszcze wcześniej
obserwatorzy balonów z „wolno-europejską" propagandą i stonką
ziemniaczaną. Lutek zwycięsko zmagał się z kolejnymi srogimi zimami. Nie dał jednak rady urzędnikom. Wraz z koniem
przeprowadził się nieco niżej, na Przełęcz Wyżną. Wynajmował czworonożnego
przyjaciela chętnym do przejażdżki na prawdziwym mustangu. Przebój Jerzego
Michotka „Mam domek na połoninie i dziewczę w sukni niebieskiej"
trwał tylko jeden sezon — dziewczę opuściło naszego bohatera. On sam po
wielu sezonach kierowania campingiem dla zmotoryzowanych turystów w Ustrzykach
Górnych wrócił na połoninę i tam chyba dożyje emerytury. Co roku ruszała na południe.
Polski nowa fala kandydatów na pastuchów. Koni, siodeł, bydła i lassa nie
mieli. Chadzali za to orężnie, bo przy pasie jeśli nie lśnił topór, co błyszczy z dala, lub coś w rodzaju kubańskiej maczety, to telepał się chociaż zwykły
kuchenny „gerlach" w pochwie z baraniej skóry, odwróconej włosem na
zewnątrz. Chód i nakrycia głowy mieli oczywiście kowbojskie, powiedzmy -
prawie kowbojskie. Prawdziwego kowboja z lassem i ostrogami widziano w Bieszczadach pierwszy raz na okładce turystycznej mapy. W kolejnych wydaniach
nawet tam nie znaleziono dla niego miejsca. Studenci masowo pojawiali się w Bieszczadach w połowie lat pięćdziesiątych. Datę można określić w miarę
precyzyjnie, bowiem na przełomie 1954 i 1955 roku zniesiono ograniczenia związane z poruszaniem się w strefach przygranicznych. Akademicka brać wykorzystała
nową sytuację natychmiast. W Radzie Naczelnej ZSP zrodził się pomysł
penetracji Bieszczadów i Beskidu Niskiego — jego realizację zlecono środowisku
warszawskiemu. Latem 1955 roku ruszyły z Zagórza pierwsze dwa turnusy wędrownych
wczasów studenckich. Rok później było ich już dwanaście. Dostać się na
taki turnus było trudniej niż zdać konkursowy egzamin na studia. Na jedno
skierowanie przypadało od pięciu do dziesięciu chętnych. Decydowały również
punkty zdobytej wcześniej Górskiej Odznaki Turystycznej i wycieczki
kondycyjne, kwalifikacyjne, jak się wówczas mawiało, a prawdę mówiąc
nieprzytomne „wyrypy" w Puszczy Białej, prawie marszobiegi z plecakami, kończone biwakami. Szczęśliwcy, którym udało się
zostać wczasowiczami, spali na gołej ziemi, owinięci w cieniutkie, mocno wyświechtane
koce. Luksus w postaci dmuchanych materacy, śpiworów, kocherów, plecaków ze
stelażem, butów na wibramie stał się dostępny żakowskiej braci znacznie,
znacznie później. Za namioty przez pierwsze parę lat akcji letnich służyły
otrzymane z wojskowego demobilu pałatki. Istniały szkoły noszenia ich i rozpinania dla dwóch, czterech i większej ilości osób. Maszty oczywiście
wycinano z leszczyny lub olchy. Wnętrze wyścielano gałązkami świerków lub
jodeł. Dwie dobrze naostrzone siekiery i łopata musiały być „na
stanie" każdego kilkunastoosobowego turnusu. Na dwa tygodnie wędrówki
zabierało się około ćwierć tony żywności. Samego chleba co najmniej 100
kg. Dla zdrowego chłopa po prostu było niehonorowo nosić plecak ważący
mniej niż 30 kilogramów. Płeć piękna, jako że delikatniejsza, nosiła o jedną trzecią lżejsze „kosmetyczki". Wyjątki, nader częste, bywały
spowodowane wyższą koniecznością: na standardowej trasie z Komańczy do
Halicza przy dużej dozie szczęścia zapas konserw uzupełniało się dopiero w Cisnej lub Kalnicy. Odpoczynek następował w Ustrzykach Górnych, gdzie pierwszą namiotową bazę studencką rozbito dopiero w 1959 roku obok zrujnowanej doszczętnie cerkwi. Do tego czasu przemoknięci wędrowcy,
bo w Bieszczadach zawsze prawie panowało „deszczowe lata stulecia",
znajdowali przytulisko w opustoszałym kurniku. Obiekt ten, jedyny jako tako
ocalały budynek, stał nie opodal paru baraków zajmowanych przez żołnierzy i konie ze strażnicy WOP. Choć kurnik miał powierzchnię niewiele większą niż
kuchnie w nowoczesnych M-3, nie zanotowano wypadku, aby nie zmieścił się tam
któryś z turnusów, a także różni niespodziewani goście, tacy jak na przykład
słynny Radzik żmijołap. „Wielkie Bractwo" — z początku towarzyski klub tych, co przeszli Bieszczady i przeżyli ten fakt w jakiej takiej formie — można uważać za duchowego przodka Studenckiego Koła
Przewodników Beskidzkich. W roku 1992 obchodziło swoje trzydziestopięciolecie.
Dziesiątki tysięcy uczestników różnych prowadzonych przez Koło imprez. Około
52.000 przepracowanych społecznie dniówek przewodnickich. Przeszło 250
wydawnictw poświęconych regionowi, z zyskującymi uznanie specjalistów
rocznikami „Magury" i „Połoniny". Ogromny, trwały dorobek w udostępnianiu turystycznym Bieszczadów.
Przewodnicy z SKPB bardzo wielu pokazali urok tego
regionu, nauczyli uprawiania turystyki, wrażliwości na piękno przyrody. Dziś
ojcowie rodzin, mocno szpakowaci, niekiedy z „wysokim czołem". Utytułowani.
Po habilitacjach, stypendiach zagranicznych, nominacjach na dyrektorów i doradców
ministrów, pokazują góry swojej młodości dorastającym synom. Chodzą z plecakami i namiotem. Samochody zostawiają na parkingach. Są niekonsekwentni.
Walczą o niezagospodarowywanie choćby skrawka Bieszczadów, pozostawienie go
nietkniętego zębami piły i walcem drogowym.
1 2 3 4
« Ekologia i ekozofia (Publikacja: 20-05-2005 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4147 |
|