|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Tematy różnorodne » Ekologia i ekozofia
Hajże na Bieszczady [1] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Od prasowych
polemik na temat koncepcji zagospodarowania Bieszczadów minęły lata. Stłamszono,
złachmaniono, zmarnowano jedyną szansę uratowania skrawka wspaniałego,
bujnego ni to stepu, ni to tajgi — kresowej krainy Bieszczadów. Były unikatem
na skalę światową. Oczywiście takie, jakie były: nie zaludnione, zdziczałe,
opanowane przez prastary żywioł — zielone morze. Stanowiły jedną z największych
atrakcji turystycznych Polski, znacznie ciekawszą niż mikroskopijne Tatry, czy
coraz bardziej zaśmiecone jeziora Mazur. Niestety, stało się. Brak wyobraźni,
prymitywizm myślenia, głupota i zwykłe cyniczne wyrachowanie nomenklaturowych
decydentów przypieczętowały los tego regionu. Towarzysze z centralnego
aparatu przewodniej siły narodu i lokalni komunistyczni kacykowie wiedzieli
lepiej, co należy uczynić, aby Bieszczady „zagospodarować", czyli w ich rozumieniu doprowadzić do średniej krajowej. Tych, którzy mieli inne
zdanie, po prostu brało się za mordę: zakazywano drukowania nieprawomyślnych
poglądów, zmuszano do milczenia, skłaniano do dobrowolnej, rzecz jasna,
emigracji. Decyzją ówczesnych partyjnych
władz województwa krośnieńskiego skierowano na przemiał część nakładu
nieprawomyślnej — „po uważaniu" PZPR-owskiej „wadzy" — książeczki
„Spór o Bieszczady" (W. Michałowski, J. Rygielski, „Sport i Turystyka", 1976), bezlitośnie zresztą, bo aż o jedną trzecią, skróconej
przez cenzurę. Obaj autorzy znaleźli się poza granicami kraju. Zwolennicy
polityki faktów dokonanych triumfowali. Tam, gdzie nie pomógł dynamit,
nagminnie stosowany przy karczowaniu drzew (choć to zaimportowane ze Wschodu
„know how" przez leśników na całej kuli ziemskiej uważane jest za
wyjątkowe barbarzyństwo, przynoszące więcej szkody niż pożytku), pod
pretekstem konieczności niszczenia chwastów leśnych najcięższe spychacze
ruszyły w zarośla szarej olchy i jałowca. Obrócono w perzynę bajkowo piękną
dolinę Wołosatego. Zwiezione do odkwaszania połonin wagony chemikaliów, spłukane
przez deszcz, skutecznie zatruły kryształowo czyste strumienie. Ustawione w Ustrzykach Górnych tablice informujące o zakazie połowu pstrąga powinny
przejść do muzeum czarnego humoru. Miary zniszczeń dopełniły
fermy. Fabryki zwierzęcego ryku i gnoju wzniesiono z pogwałceniem wszystkich
elementarnych zasad budowania tego typu obiektów. Ferma, obliczona na 10.000
dorodnych bukatów, produkuje tyle organicznych odchodów, co dziesięć razy
liczniejsza populacja ludzka. I taką właśnie fermę zlokalizowano w górze
strumienia, przepływającego przez letniskową wieś Wetlina, na zboczach połoniny, o której wiadomo, że wcześniej czy później włączona będzie w obszar
parku narodowego. Zawartość silosów na kiszonkę i nawozy fermy na Tarnawie
już po paru deszczowych miesiącach niezwykle skutecznie zatruły nie tylko źródła,
ale cały górny bieg Sanu, uznawanego jeszcze w latach siedemdziesiątych za
jedną z najczystszych polskich rzek. Na mocnym człowieku ostatniej
dekady, osławionym dyrektorze Brzostowskim, o — przepraszam — eks-towarzyszu
dyrektorze Brzostowskim, szefie dębickiego „Igloopolu" — władza
ludowa mogła polegać. Miał siłę przebicia i dysponował potężną mocą
przerobową podległych mu, rozpełzających się jak macki polipa po całych
Bieszczadach przedsiębiorstw. Komunistyczny menager bajdurzeniem o konieczności
ochrony przyrody i strefach chronionego krajobrazu, o ekologii, ekosystemach i biotopach absolutnie się nie przejmował. Istniał cel nadrzędny. Dostarczanie
wołowiny dla intendentury garnizonów zaprzyjaźnionej armii. Miał oddanych
przyjaciół wśród radzieckich generałów. A z przyjaciółmi przecież o pieniądzach się nie rozmawia. Darmową robociznę zapewniali utrzymywani z budżetu
państwa, czyli przez ogół obywateli, żołnierze Brygady Nadwiślańskiej
Wojsk Ochrony Terytorialnej i kredyty bankowe. Duże kredyty, najczęściej
bezzwrotne. Towarzyszowi Brzostowskiemu, tow. Kandeferowi — I sekretarzowi
Komitetu Wojewódzkiego PZPR, towarzyszom sekretarzom z Sanoka, Leska i Ustrzyk
Dolnych Bieszczady zawdzięczają bardzo dużo. To oni właśnie wysyłali w bój
przeciwko rezerwatom przyrody spychacze, asfalt i beton. Oni utopili w gnoju i błocie
środki porównywalne z nakładami na budowę Portu Północnego. Ci ludzie i garstka im podobnych bezwzględnych, zadufanych w sobie karierowiczów i nomenklaturowych tępaków bezpowrotnie zniszczyła najpiękniejszy zakątek
naszego kraju. Oni — zupełnie realni i konkretni współobywatele
Rzeczypospolitej, znani z imion, nazwisk, adresów, numerów bankowych kont, a także daczy i postawionych za psie pieniądze — dzięki wiadomym układom -
willi. I właśnie im należy wystawić właściwy rachunek, podpisany przez
biegłych i księgowych, za wymierne nawet w tych inflacyjnych złotówkach
szkody i zniszczenia, jakie spowodowali. Wystawić i wyegzekwować — zgodnie z przepisami, duchem i literą obowiązującego prawa. Uzyskane w ten sposób
fundusze, zupełnie niewspółmierne zresztą do skali szkód i dewastacji,
jakie poczynili, powinno się zainwestować właśnie w Bieszczadach w ochronę
przyrody. Nie do zaakceptowania jest
wydawanie pozwoleń na kręcenie fabularnych filmów w Parku Narodowym, a więc
lokowanie w nim choćby przejściowo filii fabryk snów z elektrowniami
polowymi, ekipami zdjęciowymi, efektami pirotechnicznymi, dziesiątkami ciężkich
pojazdów i setkami ludzi. Zimą 1992 r. w Suchych Rzekach, a więc już na terenie Parku, paru panów i jedna pani z zapałem komenderowali
brygdami robotników, pośpiesznie wznoszącymi makietę sowieckiego łagru, w którym więziono głównego bohatera realizowanego właśnie filmu. To, że
zgodnie z treścią znakomitej zresztą, mającej charakter autobiograficzny książki
Drewnowskiego, łagier znajdował się za kręgiem polarnym, w Republice Korni, a więc w rejonie świata, gdzie dominuje w szacie roślinnej brzoza i świerk
(w otoczeniu Suchych Rzek prawie wyłącznie występuje szara olcha i buk), dla
panów filmowców nie miało istotnego znaczenia. Jak gdzieś ma być dziko,
strasznie i upiornie, to właśnie w Bieszczadach. W tym, o dziwo, jest zgodny
zarówno homo sovieticus, jak i homo
solidaricus. Pierwsze pociągnięcia nowej
„naszej" władzy w odniesieniu do tego nieszczęsnego południowo-wschodniego
skrawka Polski budzą zgrozę i oszołomienie. Jaki cel przyświecał tym, którzy
zgodzili się na zorganizowanie światowego zlotu „Rainbow" w Tworylnem? Zlotu tysięcy ludzi, być może w większości prawdziwych miłośników
przyrody i natury, którym jednak towarzyszyła olbrzymia liczba różnego
rodzaju dewiantów i zwykłych ćpunów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby
się na hałaśliwy piknik takiej ciżby w stołecznych Łazienkach, mimo że są
do tego dużo lepiej organizacyjnie przygotowane i, moim zdaniem, brzydsze niż
ostatnia naprawdę niezupełnie jeszcze zmasakrowana przez człowieka
bieszczadzka dolina. Chce międzynarodowe bractwo radzić, spotykać się,
chodzić, jak ich natura stworzyła, palić ogniska i trawkę, kochać nago w rzece — proszę bardzo, są do tego celu wytypowane plaże nudystów w Chałupach, w podwarszawskich Błotach. Kosztowałoby to jednak organizatorów kilkaset razy
więcej niż śmieszne 1000 dolarów, wpłacone do kasy gminy w Czarnej. Nic nie wiem o arystokratycznych
koneksjach eks-klawisza i ubeka Gawronika, ale na pewno w jego żyłach musi płynąć
sporo błękitnej krwi; bo gdy zaszczycił Tarnawę wraz z bandą
„goryli" i przyczepami na własne konie do jazdy wierzchem, polecił
opróżnić z dotychczasowych lokatorów hotel robotniczy, w którym miał się
zatrzymać, aby nie ocierać się o motłoch. Podobało mu się nawet. Wybrał
już miejsce na lądowisko prywatnego helikoptera, gdy kupi cały
„Worek", gdy nareszcie dawne włości „Igloopolu" pójdą
pod młotek. Prywatne rancho Gawronika (oczywiście o ile wcześniej biegli
prawnicy nie udowodnią mu aktywnego udziału w jakiejś dotychczas nie znanej
motłochowi aferze) będzie imponujące. Blisko 2000 hektarów — od Sokolików
po Muczne. „Goryle" na pewno sprawnie dopilnują, aby żaden plecakowy
włóczęga nie niepokoił koni jaśnie pana. Następny chętny na „Igloopol"
senator Baranowski, główny były współwłaściciel byłej „Westy",
która chciała kupić Wołosate i przy okazji cały poigloopolowski
„majdan" w Smolniku, ma poważne kłopoty z udowodnieniem, że nie miał
nic wspólnego z próbą wyłudzenia 90 miliardów złotych na niezupełnie
poprawnie wypełniony czek. Oraz z osiemnastoma innymi przestępstwami, które
zarzuca mu prokurator. "Westa" przestała
istnieć pozostawiwszy po sobie niesławną pamięć i dziesiątki tysięcy
oszukanych klientów, a szanowny pan senator, gdy pisane są te słowa, siedzi. Pojawiły się też firmy
zagraniczne gotowe hodować bydło, budować pola golfowe i dbać o przyrodę
bieszczadzką. Mr. Aron Weinacht,
przedstawiciel Interests Inc., przekonywał na prawo i lewo, że jako Amerykanin
będzie szczególnie dbał o sprawy ekologiczne. Przez parę lat mieszkałem w Kanadzie i pamiętam kampanie prasowe i liczące tysiące ludzi demonstracje
przeciwko kwaśnym deszczom, jakie padały w stanie Ontario z chmur napływających
od strony amerykańskiego brzegu. Śnieg tam często bywał czerwony, a Kanadyjczycy złorzeczyli na „Bloody Yankies". Po angielsku słowo interests
oznacza zyski i o zyski Aronowi Weinachtowi chodziło. Na pewno nie o ochronę
polskiej przyrody. Angielska firma, która weszła w spółkę typu joint venture z władzami Ustrzyk Dolnych celem prowadzenia
luksusowego hotelu w Arłamowie, okazała się, delikatnie mówiąc, niezbyt
rzetelna, a jej przedstawiciel ukradł lornetkę w sklepie Jedności Łowieckiej w Rzeszowie. Mr. Weinacht-junior zamierzał
rzekomo w Tarnawie budować pola golfowe i hotele pięciogwiazdkowe. Feasibility
study, czyli — w tłumaczeniu nieco dowolnym na język polski — analizy
techniczno-ekonomicznej projektowanej inwestycji nie przeprowadzono. Pola
golfowe musiałyby kosztować wiele milionów dolarów, nie mówiąc już o eleganckim hotelu. Cały szum, jaki pan Aron Weinacht produkował, potrzebny był
tylko po to, by różni naiwniacy w kraju nad Wisłą (zakładam, że
bezinteresownie) podpisali tzw. list intencyjny, który w pewnych warunkach umożliwiłby
panom z Interests Inc. uzyskanie bardzo, bardzo poważnych kredytów i to w dodatku nisko oprocentowanych, najprawdopodobniej zresztą gwarantowanych przez
rząd naszego kraju lub rząd Stanów Zjednoczonych. Kredytów, które być może
zamierzaliby i zwrócić, ale na pewno nie inwestując w Bieszczadach.
Zarobiliby krocie na samej tylko różnicy stopy oprocentowania pomiędzy
kredytami przeznaczonymi na inwestycje rolnicze a normalnym kredytem bankowym. Taki byłby zapewne przebieg
wydarzeń, gdyby amerykańska firma Weinachta rozpoczęła realizować swoje
interesy na bieszczadzkiej ziemi. Jednak byłoby dużo gorzej, gdyby Amerykanie
rzeczywiście zapragnęli prowadzić intensywną gospodarkę hodowlaną, o czym
cicho marzyli niektórzy z byłych poigloopolowskich „fachowców". Na
szeroką skalę znalazłyby wówczas zastosowanie anabolidy, sterydy i inne
chemikalia, znakomicie przyśpieszające tempo przybywania masy mięsnej na
bukatach. W Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej już ich stosować nie
wolno. Ale w Europie Wschodniej? Nie miejmy złudzeń.
1 2 3 4 Dalej..
« Ekologia i ekozofia (Publikacja: 20-05-2005 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4147 |
|