Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
205.013.560 wizyt
Ponad 1064 autorów napisało dla nas 7362 tekstów. Zajęłyby one 29015 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy Rosja użyje taktycznej broni nuklearnej?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 15 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
W tej materii sąd znawców jest nad wyraz zgodny: bóg do swego wyznawcy zawsze jest podobny
 Ludzie, cytaty » Voltaire » Fragmenty dzieł » Kandyd

Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi we Francji [1]
Autor tekstu: Wolter

Kandyd zatrzymał się w Bordeaux tylko tyle, ile trzeba było aby sprzedać parę kamyków z Dorado i zaopatrzyć się w wygodny pojazd na dwie osoby; nie umiał się już obejść bez filozofa Marcina. Zmartwiony był tylko, że musi rozstać się z baranem, którego zostawił Akademii Nauk w Bordeaux. Ta ogłosiła jako przedmiot dorocznego konkursu zagadnienie, czemu ów baran ma czerwoną wełnę; nagrodę przyznano pewnemu uczonemu z północy, który udowodnił, przez A plus B, minus C, podzielone przez D, że baran musiał być czerwony i umrzeć na księgosusz.

Wszelako, wszyscy podróżni, których Kandyd spotkał w gospodach po drodze, powiadali:

— Jedziemy do Paryża.

Ta powszechna skwapliwość obudziła w nim wreszcie ochotę ujrzenia stolicy; nie było to wielkie zboczenie z drogi do Wenecji.

Wjechał do miasta od przedmieścia Saint-Marceau; doznał wrażenia, że znajduje się w najszpetniejszej mieścinie Westfalii.

Ledwie Kandyd dobił do gospody, uczuł objawy lekkiej choroby, spowodowanej zmęczeniem. Ponieważ miał na palcu olbrzymi diament, a również zauważono w jego pojeździe ciężką szkatułę, znalazło się natychmiast dwóch lekarzy, których wcale nie wzywał, paru serdecznych przyjaciół nie odstępujących go ani na chwilę i dwie dewotki które grzały mu polewkę. Marcin powiadał:

— Przypominam sobie, iż, podczas pierwszej podróży, również zachorzałem w Paryżu; byłem bardzo ubogi; toteż nie miałem na usługi ani przyjaciół, ani dewotek, ani lekarzy i wyzdrowiałem.

Pod wpływem lekarstw i puszczania krwi choroba Kandyda pogorszyła się znacznie. Pewien poczciwy obywatel zamieszkały w tejże dzielnicy, przyszedł, z całą słodyczą, domagać się odeń obligu płatnego na okaziciela na tamten świat [ 1 ]. Kandyd nie chciał o tym słyszeć; dewotki upewniały że to nowa moda; Kandyd odpowiedział, że nie należy do ludzi upędzających się za modą. Marcin chciał wyrzucić natręta oknem. Klecha przysięgał, że nie zechcą pochować Kandyda. Marcin klął się, iż wnet pochowa samego klechę, jeśli ich nie zostawi w spokoju. Kłótnia stawała się coraz żywsza; Marcin wziął go za kark i wyrzucił bez ceremonii, co spowodowało wielkie zgorszenie, a w następstwie protokół w policji.

Kandyd wyzdrowiał; podczas rekonwalescencji miewał u siebie na wieczerzy nader wykwintne towarzystwo. Grywano dość grubo. Kandyd był wielce zdziwiony, że nigdy nie widział w swojej karcie asów; Marcin nie dziwił się zgoła.

Pośród nowopoznanych osób, które zaopiekowały się Kandydem ze szczególną troskliwością, znajdował się młody labuś, jeden z owych ludzi wścibskich, zawsze gorliwych, zawsze usłużnych, bezczelnych, obleśnych, narzucających się; z tych co to czyhają na świeżo przybyłych podróżnych, opowiadają im najnowsze skandaliki i stręczą uciechy za wszelką cenę. Najpierw zaprowadził Kandyda i Marcina do teatru. Grano właśnie nową tragedię. Kandydowi wypadło miejsce w pobliżu kółka znawców. To mu nie przeszkodziło wylewać łez w najpiękniejszych miejscach, ile że były doskonale odegrane. Jeden ze znawców, siedzący obok, rzekł w międzyakcie:

— Zupełnie niewłaściwie pan płacze: aktorka jest bardzo licha; partner jest jeszcze lichszy; sztuka bodaj gorsza niż aktorzy; autor nie umie ani słowa po arabsku a wszakże scena rozgrywa się w Arabii; co więcej, jest to człowiek który wierzy we wrodzone pojęcia; przyniosę panu jutro dwadzieścia broszur przeciw niemu.

— Racz mi proszę powiedzieć, ile posiadacie sztuk teatralnych we Francji? - zapytał Kandyd labusia; ów odpowiedział:

— Pięć do sześciu tysięcy.

— To dużo — rzekł Kandyd — a ile między nimi dobrych?

— Z piętnaście — odparł tamten.

— To dużo — rzekł Marcin.

Kandyd był pod wrażeniem aktorki [ 2 ], która grała królową Elżbietę w dość płaskiej tragedii, wystawianej od czasu do czasu.

— Ta aktorka — rzekł do Marcina — podoba mi się bardzo, przypomina cokolwiek pannę Kunegundę; chętnie bym się z nią zapoznał.

Labuś ofiarował się go wprowadzić. Kandyd, wychowany w Niemczech, spytał, jaka jest etykieta i jak traktuje się we Francji królowe angielskie.

— Zależy jak i gdzie — rzekł labuś — na prowincji, prowadzi się je do gospody, w Paryżu uwielbia się je, jeżeli ładne, a po śmierci rzuca się je do kloaki.

— Królowe do kloaki! — rzekł Kandyd.

— Nie inaczej — odparł Marcin — ten pan ma słusznośc; byłem w Paryżu, kiedy panna Monima przeniosła się, jak to mówią, do lepszego świata; odmówiono jej tego, co ludzie tutejsi nazywają honorami pogrzebu, to znaczy prawa do gnicia na szpetnym cmentarzu razem ze wszystkimi dziadami całej dzielnicy. Pogrzebano ją całkiem osobno, gdzieś w kącie ulicy Burgundzkiej, co musiało jej sprawić niezmierną boleść, bo to była bardzo szlachetnie myśląca osoba.

— To bardzo nieuprzejmie — rzekł Kandyd.

— Co pan chce — rzekł Marcin — tutejsi ludzie mają takie pojęcia. Wyobraź sobie wszystkie możliwe sprzeczności, wszystkie przeciwieństwa, a znajdziesz je w rządzie, w trybunałach, w kościołach, w widowiskach tego osobliwego narodku.

— Czy to prawda, że w Paryżu zawsze się śmieją? — rzekł Kandyd.

— Tak — odparł labuś — ale wściekają się równocześnie; tutaj wyrzekają na wszystko trzymając się za boki od śmiechu; ba, śmiejąc się, czynią rzeczy najbardziej haniebne.

— Kto jest — spytał Kandyd — ten gruby wieprz, co tak wymyślał na sztukę, na której się spłakałem i na aktorów którzy sprawili mi tyle przyjemności?

— To wieczny malkontent — odparł labuś — który zarabia na życie mówieniem źle o każdej sztuce i każdej książce; nienawidzi wszystkiego co ma powodzenie, jak eunuchy nienawidzą ludzi z wigorem; to jeden z owych płazów literackich żywiących się błotem i trucizną; zwykła wesz kałamarzowa.

— Co nazywasz pan wszą kałamarzową? — rzekł Kandyd.

— To — odparł księżyk — taki skryba dziennikarski, taki Freron [ 3 ].

W ten sposób Kandyd, Marcin i labuś rozprawiali na schodach, przyglądając się publiczności wychodzącej z teatru.

— Mimo, że wielce pragnę ujrzeć pannę Kunegundę — rzekł Kandyd — chciałbym zjeść kolacyjkę w towarzystwie panny Clairon; była zachwycająca.

Labuś nie był człowiekiem mogącym znać pannę Clairon, która obracała się jedynie w dobrym towarzystwie.

Zajęta jest dziś wieczór — rzekł — ale miło będzie zaprowadzić cię do pewnej dystyngowanej damy: tam poznasz Paryż, jak gdybyś żył w nim od czterech lat.

Kandyd, z natury ciekawy, pozwolił się zaprowadzić do owej damy, mieszkającej w dzielnicy św. Honoriusza. Towarzystwo siedziało właśnie przy faraonie; każdy z tuzina smętnych poniterów trzymał w ręce plik karteczek, żałosny rejestr niepowodzeń wieczoru. Panowało głębokie milczenie, bladość obsiadła czoła poniterów, niepewność czoło trzymającego bank; gospodyni domu, siedząc obok nieubłaganego bankiera, śledziła oczyma rysia wszystkie parole, wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wyłamania się z prawideł poskramiała z uwagą surową lecz grzeczną, nie okazując gniewu, z obawy aby nie postradać klienteli. Dama ta kazała się nazywać margrabiną de Parolignac. Córka jej, piętnastoletnia panienka, siedziała wśród poniterów i mrugnięciem oka ostrzegała matkę o sztuczkach nieboraków, silących się naprawiać okrucieństwa losu. Labuś, Kandyd i Marcin weszli; nikt się nie podniósł z miejsca, nie pozdrowił ich, nie spojrzał; wszyscy byli głęboko zajęci kartami. „Pani baronowa von Thunder-ten-tronckh była uprzejmiejsza", pomyślał Kandyd.

Tymczasem, labuś nachylił się do ucha margrabiny, która, podniósłszy się z lekka, uczciła Kandyda wdzięcznym uśmiechem, Marcina zaś dystyngowanym skinieniem głowy. Kazała podać krzesło i karty Kandydowi, który, w dwóch taliach, przegrał pięćdziesiąt tysięcy; po czym zasiedli wesoło do wieczerzy. Wszyscy dziwili się, że Kandyd nie był wzburzony po stracie; lokaje szeptali między sobą ze swą lokajską filozofią:

— To musi być z pewnością jakiś milord angielski.

Wieczerza toczyła się jak zazwyczaj w Paryżu: zrazu milczenie, potem bezładny gwar słów, potem koncepty, przeważnie bez smaku, fałszywe nowinki, niedorzeczne rozprawy, trochę polityki i dużo obmowy; mówiono nawet o nowych książkach.

— Czytał kto z państwa — rzekł labuś — romans imć Gauchat, doktora teologii [ 4 ]?

— Owszem — odparł jeden z biesiadników, ale nie mogłem dokończyć.

Mnóstwo mamy niedorzecznych gryzmołów, ale wszystkie razem nie dają wyobrażenia o bredniach pana Gauchat, doktora teologii. Jestem tak przesycony bezlikiem ohydnych książek który zalewa nas co dzień, że wolałem zabrać się do poniterki przy faraonie.

— A cóż powiecie na „mieszaniny" archidiakona Trublet [ 5 ]? — rzekł księżyk.

— Och — rzekła pani de Parolignac — cóż za śmiertelna nuda! jak on bystro roztrząsa rzeczy wszystkim wiadome! jak ciężko rozprawia o tym, co nie jest warte ani wzmianki! jak, bez cienia dowcipu, przywłaszcza sobie dowcip drugich! jak psuje wszystko co łupi z innych! Cóż za obrzydliwość! ale nie złapie mnie już więcej; wystarczy przeczytać parę stronic tego miłego archidiakona.

Był przy stole człowiek uczony i pełen smaku, który potwierdzał wszystko co mówiła margrabina. Rozmowa zeszła na tragedię; dama spytała, czemu istnieją tragedie, które grywa się niekiedy, a których nie podobna przeczytać. Znawca wytłumaczył jej bardzo zręcznie, że sztuka może budzić pewne zaciekawienie a nie posiadać żadnej wartości; wykazał, w zwięzłych słowach, że nie dość jest powtórzyć jedną z owych pospolitych sytuacji, które spotyka się w każdym romansie i które zawsze przykuwają widzów, ale że trzeba był oryginalnym bez dziwactw, często wzniosłym, zawsze naturalnym, znać serce ludzkie i umieć mówić jego głosem; być wielkim poetą, ale tak aby nigdy żaden z bohaterów sam nie wydał się poetą; znać język, władać nim czysto, harmonijnie, tak aby rym nie bogacił się kosztem treści.


1 2 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Jak Kandyd i Marcin przybijają do brzegów Anglii i
O Pakicie i bracie Żyrofli


 Przypisy:
[ 1 ] Aluzja do „biletu spowiedzi" odbytej u księdza uznającego bullę Unigenitus (1713) wymierzoną przeciw jansenistom; biletem takmi musiał się wykazać każdy, kto chciał uzyskać ostatnie namaszczenie. Wynikłe stąd spory trwały aż do r. 1756.
[ 2 ] Adrianna Lecouvreur, z która Woltera łączyły węzły przyjaźni.
[ 3 ] Freron (1718-1776), redaktor Annee litteraire, wróg Woltera, któremu nieraz dał się we znaki swą gryzącą ironią. Wolter odpłacał mu to przy każdej sposobności, nie przebierając w środkach, jak widać z powyższego ustępu.
[ 4 ] Gauchat napisał lichą książkę pt. Listy o niektórych pismach współczesnych, za którą nagrodzono go tłustym probostwem.
[ 5 ] Trublet (1697-1770), kanonik Saint-Malo, zręczny kompilator. Głównym jego dziełem są Essais de Litterature et de Morale.

« Kandyd   (Publikacja: 01-09-2002 Ostatnia zmiana: 09-10-2004)

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 415 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365