|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Społeczeństwo Strajk bocianów albo o becikowcach Autor tekstu: Waldemar Marciniak
Święte słowa, głos rozsądku: W każdym kątku po dzieciątku
Żadnych seksów i wyuzdań!
Dzietność liczy się bez dwóch zdań
Ryszard Marek Groński
Zwycięstwo moherowej prawicy w ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich szybko przynosi błogosławione
owoce. Na słowa najwyższego uznania zasługuje zwłaszcza przenikliwe
zdiagnozowanie głównego problemu Polski. Nie, nie chodzi bynajmniej o blisko
20 procentowe, najwyższe w Europie bezrobocie, o kilka milionów głodnych
dzieci, o emigrację „za chlebem" kilkuset tysięcy młodych, wykształconych
ludzi, być może na zawsze dla Polski straconych. Opatrznościowi mężowie
przy władzy patrzą o wiele dalej, nie tracą cennej energii na zajmowanie się
błahostkami. Przezornie postanowili zacząć budowę domu od dachu. Za naczelny
problemem i zagrożeniem dla Polski uznali oni niż demograficzny, którego
skutki objawią się złowrogo za circa
25-30 lat. Wobec takiej perspektywy becikowe stało się sprawą polskiej racji
stanu. Może jednak warto zastanowić się głębiej nad kwestią rzekomej
katastrofy demograficznej czekającej Polskę? Może więcej w tym wszystkim
ideologicznej histerii becikowców niż realnych zagrożeń? Może mniejsza
populacja też ma swoje dobre strony?
Mimo że głównym podawanym
powodem wzmożonej troski o dzietność Polaków jest chęć zabezpieczenia im w przyszłości emerytur, to przecież każdy rozsądny człowiek zdaje sobie
sprawę, że chodzi tu przede wszystkim o kwestię ideologiczną. Poprzez
struktury państwowe chce się zadośćuczynić katolickiej obsesji
prokreacyjnej. Ma ona długą tradycję, wywodzi się jeszcze z zamierzchłych
czasów starotestamentalnych. Jak pisał Edward O. Wilson: "Podstawą
judeochrześcijańskiej moralności jest Stary Testament, dzieło proroków
agresywnego pasterskiego narodu, którego podstawą sukcesu był szybki i systematyczny wzrost liczebny populacji, pobudzany powtarzającymi się
epizodami terytorialnego podboju" [ 1 ]. W skostniałych umysłach dogmatyków nakazy plemienne sprzed kilku tysięcy lat
są nadal aktualne. Nie zauważyli oni drobnej zmiany warunków życia, jaka
nastąpiła od tamtych czasów. O przetrwaniu nie decyduje już liczba ludności,
którą można rzucić do walki przeciwko innym. Na szczęście.
Obecnie podstawą sukcesu
nowoczesnych społeczeństw informacyjnych jest ich poziom wykształcenia, a nie
liczebność. Ekstensywny wzrost gospodarczy uzależniony od szybkiego zwiększania
się ilości rąk do pracy był charakterystyczny dla ekonomicznej doktryny
merkantylizmu, która dawno przeszła już do lamusa, o czym nasi politycy zdają
się nie wiedzieć (o ile wiedzą, że coś takiego jak merkantylizm w ogóle
istniało). We współczesnym stechnicyzowanym społeczeństwie obserwuje się
wręcz tendencję odwrotną — zmniejszenie zapotrzebowania na nowych pracowników, a wszystko wskazuje na to, że proces ten będzie się pogłębiał. Ku
dostosowaniu do tego stanu rzeczy zmierzają reformy emerytalne w krajach
rozwiniętych, preferując indywidualizację oszczędzania na emeryturę oraz
wydłużanie okresu aktywności zawodowej. Podejmowane tam próby wspierania
rozrodczości obywateli przez państwo przynoszą raczej nikłe rezultaty, a beneficjentami państwowej pomocy stają się najczęściej obcy kulturowo
imigranci (vide przykład Francji) lub margines społeczny. Widać więc, że
nie tędy droga.
Wśród polityków polskiej
prawicy dominuje natomiast myślenie magiczne: wystarczy napłodzić jak najwięcej
dzieci, a wszystko ułoży się samo. Emerytury popłyną potem szerokim
strumieniem do uszczęśliwionych staruszków. Gdzieś w tle pobrzmiewa tu hasełko:
Bóg dał dzieci, to i da na dzieci. Ale aby te dzieci mogły łożyć w przyszłości
na emerytury muszą najpierw zdobyć solidne wykształcenie, zapewniające dobrą
pracę i godziwe zarobki. Tymczasem badania socjologiczne pokazują wyraźnie,
że wraz z trzecim, czwartym dzieckiem dramatycznie spada poziom życia rodziny.
Problemem staje się brak środków nie tylko na coraz droższą edukację -
kończoną zazwyczaj bardzo wcześnie — ale nawet na zwykłe zaspokojenie
biologicznych potrzeb. [ 2 ] A Bóg jakoś nie kwapi się z sypnięciem groszem. Rzucenie ochłapu w postaci
becikowego nic tu nie zmieni, a świadczy co najwyżej o poziomie umysłowym twórców
tego projektu. W takiej sytuacji bardziej prawdopodobne jest, że owe dzieci
staną się kiedyś permanentnymi klientami opieki społecznej, lub, co gorsza,
pensjonariuszami zakładów karnych, niż hojnymi emeryturodawcami. Jedynak, któremu
odpowiedzialni rodzice zapewnili odpowiednie warunki rozwoju może wpłacić na
emerytury więcej niż kilku jego kolegów z rodzin wielodzietnych razem wziętych.
Zachęty do nieodpowiedzialnej
prokreacji ze strony zideologizowanych polityków mogą więc przynieść wręcz
opłakane skutki. Zamiast rozwiązywać problemy społeczne, będą je oni mnożyć:
poszerzenie obszarów ubóstwa, wzrost przestępczości, itp. Chyba nie tego
oczekujemy od rządzących. Oczywiście padają deklaracje, że chodzi tu chociażby
tylko o zwykłą zastępowalność pokoleń. Ale nie oszukujmy się. Ludziom
tego pokroju umysłowego chodzi jedynie o ideologię. Gdyby nawet na statystyczną
Polkę przypadało 5,25 dziecka to nadal lamentowaliby nad wymieraniem narodu i opracowywali w pocie czoła mającą temu zapobiec politykę prorodzinną.
Pomijam tu także aspekt moralny
sprawy. Człowiek jest przecież konkretnym podmiotem, niepowtarzalną osobą, a obdarzanie go życiem, którego celem ma być praca na czyjąś emeryturę
wydaje się co najmniej etycznie wątpliwe. W każdym razie, u mnie przeświadczenie,
że zostałem urodzony w celach emerytalnych wywoływałoby zapewne dyskomfort
psychiczny. Co najmniej niesmaczne jest też pomawianie ludzi ograniczających
liczbę potomstwa o egoizm i postawy antyspołeczne. W narodowo-katolickiej
interpretacji człowiek jawi się głównie jako reproduktor, to ma być -
obok pracy i chodzenia do kościoła — jego cel życia. Żyjesz po to, żeby płodzić,
jeżeli natomiast chcesz być traktowany jako podmiot, osiągnąć coś w życiu,
poznać świat — wtedy jesteś aspołecznym egoistą. No cóż, kościelna myśl
była zawsze nader oryginalna.
Co charakterystyczne,
demograficzne larum podnoszą w Polsce najczęściej osoby, których osobiste
dokonania prokreacyjne są nader mizerne. Najwięcej w kwestii dzietności mają
do powiedzenia bezżenni księża katoliccy, tudzież zatroskani demografowie z jednym dzieckiem na koncie, no i oczywiście politycy. Naczelni Bliźniacy RP,
których to partia tak głośno woła o wymieraniu Polaków mogą pochwalić się
posiadaniem aż jednego dziecka (oczywiście nie ze sobą). Poseł Piłka, który
zaproponował niedawno wyższe składki emerytalne dla bezdzietnych również może
pochwalić się jedną pociechą. Niegdysiejszy specjalista od polityki
prorodzinnej premier Buzek ma jedną córkę, choć aktorkę (może to się
liczy dodatkowo?). Pełnomocnik ds. Rodziny w Buzkowym rządzie Maria Smereczyńska — panna bez dziecka. Na tym tle aż dwudzietny przywódca AWS Marian
Krzaklewski urastał niemal do rangi symbolu płodności. Wybrańcy narodu wolą
widać zostawić kwestię prokreacji w rękach (nie wiem, czy w tym kontekście
to odpowiednie słowo) szarych obywateli. Trafnie opisał podobną sytuację z lat międzywojennych Boy-Żeleński: "Im
kto więcej mógłby dzieci wychować, tym ma ich mniej; a im kto mniej może
ich wychować, tym bardziej mu się narzuca wszystkie te piękne obowiązki!"
[ 3 ].
Nic dodać, nic ująć.
Nie jest też oczywiście tak, że
nie ma żadnych powodów do zaniepokojenia w związku ze starzeniem się społeczeństw
europejskich, a więc i polskiego, zwłaszcza, jeżeli tendencja ta miałaby się
utrzymać dłużej. Osobiście sądzę jednak, że po okresie spadku urodzeń
sytuacja demograficzna Europy ustabilizuje się. Pamiętać również trzeba, że
liczebność Europejczyków i tak jest obecnie nieporównanie większa niż
kiedykolwiek, choć sam kontynent się nie rozrasta. W średniowiecznych czasach
niepodzielnego panowania „cywilizacji miłości" ludność naszego
kontynentu sięgała w porywach 70 milionów, Europę co chwila dziesiątkowały
wojny, epidemie i klęski głodu. W obecnych czasach „cywilizacji śmierci"
Stary Kontynent liczy niemal 600 milionów ludzi (bez europejskiej części
Rosji), głód jest tu już właściwie nieznany, podobnie wielkie epidemie. Także
salwy wojenne rzadko już tu rozbrzmiewają. Liczba ludności zwiększyła się
więc niemal dziesięciokrotnie, a jednocześnie zniknęły — na szczęście — „naturalne" czynniki ograniczające jej ilość. W takiej sytuacji
wydaje się rozsądne, iż ludzie sami regulują liczbę urodzeń. Chyba, że
niektórym marzy się Europa z kilkoma miliardami ludzi depczących sobie po głowach, z kilkudziesięciomilionowymi miastami-molochami pełnymi przestępczości, z wyeksploatowanym środowiskiem naturalnym, itp.
Istnieje niewątpliwie problem
imigrantów z innych kręgów kulturowych, zwłaszcza islamskiego. Problemem
jest tu jednak bardziej ich nadmierna rozrodczość niż umiarkowany przyrost
naturalny samych Europejczyków. Potrzebna jest w tym względzie racjonalna
polityka imigracyjna całej Unii Europejskiej, natomiast nawoływania do
prokreacyjnego wyścigu z muzułmanami są raczej niedorzeczne. Podszyte są one
chęcią przeniesienia konfliktu na płaszczyznę wojny religijnej między
islamem a chrześcijaństwem. Przyjęcie tej strategii stanowiłoby wodę na młyn
dla fundamentalistów po obu stronach (dla fundamentalistów chrześcijańskich
mogłaby to być ostatnia deska ratunku), dla Europy jednak wróżyłoby
katastrofę. Należy również zachować właściwą miarę rzeczy. Kraj borykający
się bodaj najbardziej z problemem islamskim — Francja ma kilkuprocentową mniejszość muzułmańską. Dla porównania w II
Rzeczpospolitej mniejszości narodowe stanowiły prawie 40 procent ogółu
populacji. Samuel P. Huntington, autor słynnego „Zderzenia cywilizacji",
przewiduje zresztą, że boom islamski
przyhamuje znacznie w latach 20. naszego wieku. Po okresie ekspansji i agresji
zawsze przychodzi czas stabilizacji.
Ten sam politolog jako naczelny
powód obecnej ekspansji fundamentalizmu islamskiego podaje właśnie wyż
demograficzny w tym kręgu kulturowym. Nie jest tajemnicą, iż społeczeństwa
młode są zazwyczaj społeczeństwami agresywnymi. Agresja przy dużym zagęszczeniu
jest czynnikiem naturalnym, reakcją na ograniczenie przestrzeni życiowej
(jakkolwiek złe konotacje ma to pojęcie) potrzebnej każdemu żywemu
organizmowi. Nadwyżka młodych mężczyzn, zwłaszcza, gdy nie ma pomysłu na
konstruktywne wykorzystanie ich energii, łatwo zasila szeregi skrajnych
ugrupowań i partii, stanowi też cenny zasób mięsa armatniego na rozmaitych
wojnach. Nic dziwnego, że dyktatorzy zawsze chętnym okiem patrzyli na duży
przyrost naturalny i promowali w swych państwach „politykę prorodzinną". Z kolei społeczności starsze przejawiają większą stabilność i rozsądek,
są bardziej skłonne do dialogu niż do walki. To jest ich wielki plus. Oddajmy
raz jeszcze głos Boyowi: "Regulacja
urodzeń to program pacyfizmu, uznania praw innych narodów, zgodnego współżycia
ras; hasło nieograniczonego płodzenia to imperializm, to odwet, to przyszła
wojna". [ 4 ]
W skali globalnej obserwujemy wciąż
wzmożony przyrost naturalny. Dotyczy to głównie biednego Południa. I w tym
wypadku problemem jest nie tyle ograniczony przyrost naturalny Północy, co właśnie
ta nadmierna płodność w krajach Trzeciego Świata, generująca nędzę,
beznadzieję i agresję. Istnieje tam zaklęty krąg: im więcej dzieci, tym większa
bieda, im większa bieda, tym więcej dzieci. Przy tym zasoby naszej planety nie
powiększają się, wręcz przeciwnie. Surowce naturalne występują w ograniczonej ilości. Środowisko przyrodnicze coraz gorzej znosi rabunkową
eksploatację, o czym świadczą liczne anomalie klimatyczno-pogodowe. Nawoływania
do nieskrępowanego rozrodu mogą zakończyć się w takiej sytuacji katastrofą.
Natury nie da się oszukać, za zachwianie jej równowagi przyjdzie zapłacić
wysoką cenę, jeśli nie nam, to następnym pokoleniom.
Wróćmy jednak na koniec do kraju
nad Wisłą. Gromkie pohukiwania na krnąbrnych, niechcących się rozmnażać
obywateli dochodzące z prawej strony, mają raczej małe szanse na zmianę
tendencji demograficznej. O gwałtownym wzroście urodzeń nie ma raczej co myśleć,
sytuację demograficzną może jednak ustabilizować ogólna rozsądna polityka
społeczna i ekonomiczna, stwarzająca możliwość odpowiednio wynagradzanej
pracy i rozwoju, dostęp do żłobków i przedszkoli, gwarantująca bezpieczeństwo i stabilność. Wtedy bez nachalnych odgórnych pouczeń obywatele będą mogli
sami zdecydować się na większą liczbę dzieci. Jednak póki co, rzesze
bezrobotnych mogą jedynie pomarzyć o… życiu w czasach niżu
demograficznego, kiedy to pracodawcy poszukiwaliby usilnie rąk do pracy, a nie
odwrotnie. Zamiast chleba mamy jednak tylko „becikowe" igrzyska.
Przypisy: [ 1 ] E. O. Wilson, O naturze ludzkiej,
Warszawa 1988, s. 181-182. [ 2 ] Zdarzają się oczywiście wyjątki, ale mówię tutaj o ogólnej tendencji. [ 3 ] T. Żeleński-Boy, Piekło kobiet,
Warszawa 1960, s. 124. « Społeczeństwo (Publikacja: 30-12-2005 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4533 |
|