|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Państwo i polityka » Państwo wyznaniowe
Studium opłacalności projektu nauczania religii w szkole Autor tekstu: Nina Sankari
Elżbieta Binswanger-Stefańska, która zyskała sobie
sympatię i uznanie wielu czytelników, w tym także moje, tym razem zaproponowała
nam zabawę w przeprowadzenie studium opłacalności projektu nauczania religii w szkole. Oczywiście nie chodzi tu o bilans finansowy (a właściwie czemu nie?
aż się chce powiedzieć, jak w starym kawale: bez cudów, Panie Jezu, tu chodzi o forsę), tylko o pożytki duchowe płynące z nauczania religii. Autorka już w tytule puszcza do nas oko: „jestem za, chociaż jestem przeciw" (i
kto się nie uśmiechnie na to odwołanie do językowego geniusza Lecha Wałęsy?).
Ale zabawa, jak to zabawa, zawsze jej mało. Dlatego postanowiłam kontynuować
grę w miejscu, w którym autorka ją skończyła. Jednak zanim to zrobię, chciałabym skomentować kilka
elementów, które mi „nie grają" na wcześniejszych etapach. No, to
po porządku. Już na samym początku coś mi nie pasuje z przytoczonym młotem i kowadłem. Wprawdzie mogę się zgodzić, że odgórne decyzje MEN-u to młot.
Ale że dysputy teologiczno-ateistyczne są kowadłem, na którym leży wrażliwa,
krucha i podatna na formowanie główka dziecka — to już nie. Na moje oko, te
małe główki, jak również całkiem duże i może nawet twarde głowy
spoczywają na konstytucji, która powinna im gwarantować bezpieczeństwo, w tym przypadku prawo do zachowania milczenia w kwestiach światopoglądowych.
Gdyby decyzje MEN-u odnosiły się do jakichś nierozstrzygniętych sporów, np.
bezstresowego wychowania, można byłoby widzieć tu jakąś kompetencję
ministerstwa edukacji. Ale jaka jest właściwość tego organu do łamania
konstytucji? Jestem przekonana, że dla wrażliwych na formowanie dziecięcych główek
świadomość powszechnego łamania prawa jest bardzo szkodliwa. No, chyba że
będziemy to przed dziećmi ukrywać, albo jeszcze lepiej, jak radzi pan
Nysler,
zlikwidujemy w Polsce pozory rozdziału Państwa od Kościoła i konstytucyjnie
ustanowimy ustrój teokratyczny, tylko po co wtedy konstytucja? Idźmy dalej. Osadzając w szerszym kontekście polskie
neurozy (chrzcić-nie chrzcić, klękać-nie klękać — swoją droga, bardzo
by to było pięknie, gdyby faktycznie takie były dolegliwości Polaków) pisze
autorka: "Świat po 11 września jest światem, jakiego dotąd świat nie
widział. I — w konsekwencji wydarzenia, które tak bardzo świat zapiekło -
mamy coraz wyraźniej zarysowujący się rozdział wierzących od niewierzących.
„ I tu się znowu nie zgadzam. Szok 11 września był przez wielu odebrany
jako zderzenie cywilizacji, rozdział chrześcijańskiego Zachodu od muzułmańskiego
Wschodu i spowodował gwałtowny wzrost fundamentalizmów religijnych po obu
stronach. Przy czym tylko naiwni mogą sądzić, że ta radykalizacja nastrojów
religijnych odbywa się spontanicznie. Jest ona starannie podsycana przez
duchownych po obu stronach przy tradycyjnym wsparciu konserwatywnych polityków.
Niestety dołączają do tych działań także intelektualiści, których trudno
byłoby kiedyś podejrzewać o konserwatyzm. W zeszłym roku w salonie "Polityki" odbyła się debata na temat "Czy wszyscy będziemy
muzułmanami?". Wśród panelistów znany dziennikarz, specjalista od
Orientu oraz profesor orientalistyki na znanym uniwersytecie; wśród widowni -
ambasadorowie i inni przedstawiciele służb dyplomatycznych (choć chyba nie
tylko) różnych krajów, szczególnie muzułmańskich, przewodniczący Ligi
Islamskiej w Polsce, mnóstwo studentów. Dziennikarz prowadzący spotkanie jako
motto proponuje maksymę: „Żeby był pokój między narodami, musi być
pokój między religiami". W trakcie dyskusji dowiadujemy się, że islam
nie jest religia agresywną (o dobrych zamiarach wyznawców islamu zapewnia
przewodniczący Ligi), tylko muzułmanie są głęboko wierzący i żyją w zgodzie z nakazami ich wiary. Zarówno dziennikarz-orientalista, jak i profesor
orientalistyki z wielkim przekonaniem wspierają tę tezę i właściwie nie
bardzo wiadomo, skąd się wzięło takie prowokacyjne pytanie w tytule debaty.
Profesor uspokaja zebranych, że jeśli chrześcijanie będą się uczyć od
muzułmanów ich poszanowania dla religii, to nic złego się nie stanie. Czyli
lekarstwem jest powrót do korzeni, podsumowuje prowadzący dyskusję. Na moje
pytanie, czy zdaniem ekspertów, jedyną płaszczyzną intelektualną, na której
można rozpatrywać pokój między narodami, jest płaszczyzna religijna,
prowadzący odpowiada poirytowany, że pytanie jest nie na temat. Wobec takiej
perspektywy rzeczywiście ludzie niewierzący czy nawet tylko zwolennicy rozdziału
kościołów od państwa zaczynają, moim zdaniem, słusznie się niepokoić i aktywizować. Jest to jednak skutek pośredni wydarzeń z 11 września, reakcja
na wzrost fanatyzmu religijnego na świecie. Czy nie jest to spóźniona
reakcja? Czy nie czekaliśmy biernie za długo, pozwalając by irracjonalizm stał
się potęgą? Czy koło historii nie nabrało już rozpędu? To się okaże. Ale nie wszyscy się niepokoją. A z tych, którzy
są zaniepokojeni, nie wszyscy reagują jednakowo. Jedni protestują, walcząc o to,
by religie nie przejmowały kontroli nad społeczeństwem, inni się
przystosowują, przyglądając się, udając się na wewnętrzną emigrację
albo idąc na współpracę. Jaka taktyka jest korzystniejsza? Wróćmy tutaj do naszej zabawy w studium opłacalności. Otóż
autorka twierdzi, że sensem nauczania religii w szkole jest zdobycie przez
dziecko wiedzy. Jakiej wiedzy? Czy autorka sądzi, że katechet(k)a będzie
nauczać o religii, a nie religii? A co z wychowaniem, tzw. moralnością
religijną? Polecam artykuł mgr Czory, nauczycielki SP nr 47 w Katowicach: "Jakie
nowe aspekty do szkolnego wychowania moralnego wnosi katecheza".
Pozwolę sobie zaprezentować tylko parę fragmentów: "Ważnym aspektem w wychowaniu moralnym który pojawił
się poprzez zaistnienie katechezy w szkole jest tak skonstruowany program
katechetyczny, który ma na celu poprzez odkrywanie obecności Chrystusa w codziennym życiu chrześcijanina również kształtować jego postawy. Katecheci mają obowiązek i prawo (zob. załącznik nr 2 do
rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej z 21 maja 2001 w sprawie podstawy
programowej wychowania przedszkolnego i kształcenia ogólnego w poszczególnych
typach szkół) podzielenia się swoimi uwagami i spostrzeżeniami dotyczącymi
programu wychowawczego. W razie spostrzeżenia braków mogą i powinni wnieść
wnioski i postulaty dla uzupełnienia tychże braków. Jednym z celów katechezy jest kształtowanie postawy wdzięczności i skruchy. Katecheza służy rozbudzeniu życia modlitewnego i sakramentalnego, które mobilizuje wychowanka do refleksji nad przyjmowanymi
postawami w życiu, dokonywania samooceny swojego postępowania, stosowaniu
prawdziwych wartości w rozwiązaniu życiowych sytuacji, problemów oraz w dokonywanych wyborach i podejmowanych decyzjach." To pewnie w bilansie mamy jeszcze jedną pozycję po stronie
„ma": moralność katolicką oraz rozbudzenie życia duchowego
(modlitewnego i sakramentalnego). A po stronie „winien" pewien koszt:
przyjęcie tych wartości (im bardziej szczere, tym lepiej, prawda?) w kruchej główce
dziecka lub hipokryzja. Tertium non datur: albo będziemy dziecko wspierać w żarliwej modlitwie, zanim „powoli i adekwatnie do swojego stopnia
rozwoju" zostanie poinformowane, że w żadne modlitwy nie wierzymy, albo będziemy
uczyć je kłamstwa od początku. Idźmy dalej. Mamy porównanie indoktrynacji religijnej do
rusyfikacji w PRL-u. Na pierwszy rzut oka widać, że nieuprawnione. Jedyne
podobieństwo to przymus nauczania i też nie do końca, bo w opisywanym
przypadku można było zmienić klasę albo szkołę, czego z religią zrobić
się nie da. Poza tym, tylko kompletny ignorant będzie kwestionował wartość
kultury rosyjskiej, nikt jednak, nawet największy jej wielbiciel nie będzie
traktował literatury rosyjskiej jak świętych ksiąg. Dla ateisty natomiast święte
księgi święte nie są. No a już przyjęcie rusycysty za miernik
„rusyfikacji" jest czystym nieporozumieniem. W nieco większym stopniu
można traktować liczbę „produkcji" księży (choć nie wiązałabym
tego z powołaniem) jako miernik indoktrynacji religijnej, ale nie to przecież
jest największym zagrożeniem, wynikającym z nauczania religii. Chodzi o szkody spowodowane nauczaniem opartym na dogmacie, z natury rzeczy znajdującym
się w opozycji do otwartości umysłu i krytycyzmu. Co mamy tu po stronie
„winien", a co po stronie „ma"? No i wreszcie pojawia się koronny argument: "przecież
żyjemy w katolickim kraju, mamy swoje obyczaje związane z różnymi świętami i uroczystościami religijnymi. Wywodzimy się z chrześcijaństwa,
historia kościoła katolickiego jest nasza." Tu już się trochę, jako
ateistka, się gubię. Mam dzień święty święcić, bo żyję w katolickim
kraju? To może też pójść do kościoła i tam klęknąć (żeby nie popaść w neurozę). I ochrzcić dziecko — bo cóż to szkodzi? A zyskam za to późniejszą
możliwość posłania dziecka do komunii, a później przystąpienia przez nie
do świętego sakramentu małżeństwa, żeby potem móc ochrzcić dzieci … I je posłać na religię, żeby poznały historię Kościoła, którą ma
traktować z szacunkiem, bo innej nie ma? No, może dorobek kultury świeckiej
gdzie indziej (np. we Francji) jest większy, ale i w Polsce coś by się znalazło. Cały ten bilans strat i zysków został sporządzony dla
osoby „wywodzącej się z chrześcijaństwa", a konkretnie,
katolicyzmu, bo jakoś chyba w mniejszym stopniu dotyczy on innowierców.
Doskonale wiemy, że państwo ani nie ma takich możliwości, ani chęci, żeby
zapewnić wszystkim zarejestrowanym w Polsce kościołom i związkom wyznaniowym
nauczanie odpowiedniej religii w szkole. Czy tym dzieciom też ma nie
przeszkadzać rozbudzanie życia modlitewnego i sakramentalnego według cudzego
obrządku? Czy raczej będą musiały pójść na etykę, żeby mieć stopień
na świadectwie? A potem pójść na religię do swojej gminy wyznaniowej.
Rozumiem, że to nie jest problem dla autorki, która z taką łatwością pisze
„wszyscy wywodzimy się z chrześcijaństwa". No ale spróbujmy podsumować bilans dla ateisty
„pochodzenia katolickiego", jaki sporządziła autorka: po stronie
zysków wiedza na temat religii (zupełnie nie wiadomo, dlaczego taka wiedza
musi być przekazywana na lekcjach religii, a nie np. historii), obyczaje, święta i święty spokój. Po stronie strat — nic, zero kosztów: ani łamanie prawa (żyjemy w katolickim kraju), ani podwójna moralność. Bilans jest dodatni, ale przecież może być jeszcze lepszy.
Jest dobrze znany od czasów Pascala. Właściwie przecież w takim ujęciu sam
ateizm to strata, przynajmniej w tych przejściowych czasach. Tylko po co do tego mieszać Kotarbińskiego?
« Państwo wyznaniowe (Publikacja: 03-09-2007 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5539 |
|