|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Światopogląd O duchowości ponad bogami [1] Autor tekstu: Elżbieta Binswanger-Stefańska
Kilka dni temu dowiedziałam się z Internetu, że jako osoba niewierząca nie posiadam duchowości. Stropiłam się. Przez całe życie żyję w błogim przeświadczeniu, że postawiłam na szlifowanie duchowości właśnie, a tu masz babo placek. "Czy jest coś takiego, jak 'duchowość ateistów'?", zastanawiają się internauci na portalu wiara.pl. "Jeśli rozwój duchowy zakłada istnienie 'ducha', a ateiści ducha nie mają, to nie ma się co w nich rozwijać, pytanie więc o rozwój duchowy ateisty jest pytaniem o coś, czego nie ma", klaruje jeden z dyskutantów. Niektórzy mu przytakują, inni przytaczają definicje duchowości niekoniecznie łączące duchowość z Bogiem. Jednak tzw. opinia ulicy jest jednoznaczna, bez Boga nie ma duchowości. Postanowiłam złapać byka za rogi i zawalczyć o swoją duchowość. Wiem, "ulicy" nie przekonam, ale posprzątam trochę w pojęciach i przemieszam w hierarchii wartościowania duchowości z Bogiem i duchowości bez Boga. I tym samym zakłócę nieco stan samozadowolenia tych, którzy uważają, że wierzący ma duchowość niejako z automatu, a niewierzący bezdusznym automatem jest.
"Jak ateista przeżywa rozwój duchowy to zaczyna wierzyć", przekonują jedni, "wieloletni ateista to taki człowiek, który już nawet nie pamięta jak to jest wierzyć", kombinują drudzy. Trzeci zaś uważają, że niewierzący nie dostąpił łaski wiary. Jest więc biedny, bo ułomny. Ja jednak przez pierwsze lata mojego życia łaską wiary najwyraźniej się cieszyłam, bo wierzyłam w Pana Jezuska, Pannę Maryję, świętego Mikołaja i w ogóle wszystkich świetych, wierzyłam w Dobre i Złe Wróżki, Pinokia, Fizię Pończoszankę i Małą Księżniczkę… Jednym słowem jakiś czas u początków życia nie umiałam zweryfikować, które z otaczających mnie postaci są prawdziwe, a które fikcyjne (i przyznać muszę, w świętego Mikołaja wierzyłam najgoręcej).
Ale że dobry los złożył mi do kołyski również łaskę ciekawości świata, głodu wiedzy, przyjemności z kojarzenia faktów, łaskę dociekliwości i umiłowanie książek oraz szczęśliwie dołożył dom rodzinny, w którym rozwijałam się bez przeszkód w kierunku rozumnego pojmowania zjawisk i ich racjonalnego weryfikowania, więc w wieku kilku lat moja dziecięco-naiwna "łaska wiary" zaczęła zanikać ustępując łasce rozróżniania tego, co jest rzeczywistością, a co fantazją. W wieku około 14 lat, czyli wtedy, gdy młody człowiek zaczyna samodzielnie myśleć, wiarę w bogów włożyłam definitywnie między bajki. Nie znaczy to, że nie lubię bajek. Wręcz przeciwnie. Uwielbiam. Bajki, baśnie, mity, legendy, gawędy i podania ludowe, fantazje literackie, w tym literatura science-fiction czy fantasy, jeśli tylko jest dobrze napisana, towarzyszą mi całe życie.
Piszę wiarę w "bogów" (najróżniejszych), a nie wiarę w "Boga" ("naszego", chrześcijańskiego), bo czy to Zeus, czy Quetzalcoatl, czy Allah, czy "nasz" Bóg, świat zaludniony bogami jest światem historycznym a wiara w bogów w świecie współczesnym jest reliktem. Owszem, trzeba przyznać, ciągle jeszcze bardzo powszechnym, ale reliktem, jak reliktem była wiara w to, że Ziemia jest środkiem wszechświata i to powszechnym długo jeszcze po ukazaniu się dzieła Kopernika (na co bardziej zatwardziałych uniwersytetach i 300 lat po Koperniku nauczano, że żyjemy w systemie geocentrycznym). I w tym sensie chciałabym się tu określić nie tyle jak ateistka, ile jako transteistka, bo ateista stoi w opozycji do bogów (Boga), a ja jestem — historycznie rzecz biorąc — ponad wiarę w Boga tak jak jestem ponad wiarę w Zeusa czy Quetzalcoatla, czego, czytając mity greckie czy mity Indian prekolumbijskich, nie muszę przecież za każdym razem pokreślać, jako że światy te wraz z ich bogami bezdyskusyjnie należą do przeszłości.
Pamiętam doskonale, kiedy i w jakich okolicznościach sformułowałam swój "transteizm". Było to 2 czy 3 marca 1991 roku, wtedy, gdy świat obiegła wiadomość o śmierci Serge Gainsbourga. Kiedy z moimi szwajcarskimi znajomymi roztrząsaliśmy ten smutny fakt — od 1976 roku mieszkałam w Szwajcarii — wyszło, że nie wierzę w nieśmiertelność duszy i wtedy ktoś zapytał zaskoczony, czy oznacza to, że jestem ateistką, ja, Polka, przedstawicielka narodu, z którego pochodził przecież aktualny papież? "Nie tyle jestem a-teistką, ile trans-teistką, jeśli w ogóle muszę jakoś określić swój stosunek do bogów", odpowiedziałam, "określenie 'ateista' ustawia mnie w opozycji do czegoś, czego nie ma w rzeczywistości, ale jest w fantazji, a jak tu być w opozycji do postaci fikcyjnych?" Rozgorzała gorąca dyskusja.
Musiałam więc jeszcze do-wyjaśniać, że nie jestem w opozycji do fantazji ludzkiej, że wyobraźnię jako najmniej ograniczony instrument poznania uważam za najbardziej fantastyczny wynalazek natury, tyle że wyobrażenia o rzeczywistości w miarę jak człowiek wynajduje dokładniejsze narzędzia poznania trzeba weryfikować i lokować, gdzie ich miejsce, żeby nie było pomieszania z poplątaniem. Tak więc pełen bogów Olimp od dawna jest pusty, choć bogowie ci nadal żyją w literaturze, sztuce, mowie, krótko mówiąc są wszechobecni w kulturze i wcale nie jestem wobec nich "a-". Skądże znowu, jako człowiek orientujący się w kulturze poczytuję sobie obcowanie z nimi na plus.
"No, dobrze, ale polski papież...? Polacy jako naród głęboko wierzący...? Kraj pełnych kościołów...?" — "Hm, kiedyś, z perspektywy czasu papież-Polak może okazać się kolejną historyczną katastrofą dla Polski, jak rozbiory i wojny światowe, bo cofnie Polskę w rozwoju…", powiedziałam coś, co głosiłam od początku pontyfikatu Jana Pawła II. Tu jeszcze raz podkreślę, że głosiłam to w Szwajcarii, toteż nikt się tym nie obruszał, dyskusja toczyła się aż miło i choć żal nam było, że Serge Gainsbourg nie żyje, pocieszaliśmy się, że przynajmniej żył. I to jak! Dzieło, duch Serge Gainsburga żyje nadal i zapewne jeszcze długo pożyje, choć dusza odeszła razem z ciałem.
Tu ktoś wierzący w nieśmiertelność duszy może mnie zapytać, skąd ja to wiem, skoro on wierzy w coś wręcz przeciwnego. Ano, w wyniku stałej dbałości o rozwój duchowy, umiejętności kojarzenia faktów oraz nieustannego dostarczania duchowi strawy duchowej w postaci zaznajamiania się na bieżąco z publikacjami najtęższych umysłów świata z równoczesnym niezaniedbywaniem czytania dzieł historycznych, w tym, oczywiście, także Biblii, która, jako klasyka literatury, stoi sobie w mojej bibliotece na poczesnym miejscu obok Iliady i Odysei, Eneidy i Boskiej Komedii, Wyznań świętego Augustyna, Podróży Guliwera, dzieł Szekspira, Dostojewskiego itd. itp. i jest z taką samą estymą czytana, jak inne dzieła ludzkiej wyobraźni. Ale nie większą.
Ostatnio trafiła tam także drobna w porównaniu z Biblią Księga Mormona (podtytuł dużymi literami: "Jeszcze Jedno Świadectwo o Jezusie Chrystusie"), gdyż zaczepiona na Plantach przez misjonarzy-mormonów — od jakiegoś czasu mieszkam znowu w Krakowie — postanowiłam zapoznać się bliżej z tym mało mi znanym odłamem chrześcijaństwa. Chłopcy są bardzo mili, dobrze wychowani, nienachalni, mają poczucie humoru, nie tylko nie piją alkoholu, ale herbaty i kawy także nie (i rzeczywiście, jak się zdaje, przestrzegają tego), wyznają kreacjonizm, wierzą w odkupienie świata przez Chrystusa i w to, że ich księga została w drodze objawienia przetłumaczona z języka ich przodków, ludu Nefiego i Lamanitów, przez ich proroka, Josepha Smitha, Jr. Wydano ją po raz pierwszy w 1830 roku — mormoni odrzucają powszechny w chrześcijaństwie dogmat mówiący, że Bóg po tym jak w starożytności zamknięto spisywanie Biblii przestał zsyłać na ziemię proroków i nie dyktował już nikomu dalszego ciągu. No, i fajnie. Wysłuchałam i teraz wiem nieco więcej o świecie.
Do mojej biblioteki dołączyło też ostatnio bardzo grube tomiszcze pod złowieszczym tytułem "Leksykon współczesnych zagrożeń duchowych" autorstwa księdza Andrzeja Zwolińskiego (wyd. WAM, Kraków 2009). Na okładce wąż (kusiciel...). I już we wstępie czytam: "Umacnia się przekonanie, że naiwna wiara w postęp, naukę, rozum, oświecenie i nowoczesność dobiega końca. Rodzi się więc trudne pytanie o najbliższą przyszłość. /.../ Chrześcijaństwo jest religią szczególnie skierowaną ku przyszłości — oczekuje nadejścia Chrystusa, który jednak niewiele objawił z tego, co dotyczy przyszłości świata i Kościoła. Wierzącym mają wystarczyć podstawowe prawdy: Kościół będzie trwał…" No, no, 'naiwna wiara w rozum'...? Czyżby ktoś tu postulował wyższość rozwoju wstecznego nad postępem? — pomyślałam i oddałam się lekturze.
Wśród ogromnej ilości haseł trafiam na mormonów. Zajrzyjmy. Opis, opis, opis i konkluzja: "Chociaż mormoni traktują siebie jako wspólnotę, która kontynuuje dzieło Kościoła założonego przez Chrystusa w Ameryce, nie ma ona wiele wspólnego z chrześcijaństwem. Obrzędy ich są w istocie rytuałami masońsko-satanistycznymi. Mormoni pozostają w zdecydowanej opozycji do Kościoła Katolickiego, a ich powoływanie się na Biblię, Chrystusa i Kościół jest zwykłą manipulacją. Wyznają bowiem synkretyczną mieszaninę magii, spirytyzmu i chrześcijaństwa…" ...hm, nawet niezbyt uważnego czytelnika musi uderzyć fakt, że przecież mormoni żyją w Bogu zupełnie tak samo jak katolicy i na dodatek czego jest to ten sam Bóg. Więc dlaczego znaleźli się wśród "zagrożeń duchowych"?
Trochę mi to przypomina postawę biskupa krakowskiej katedry na Wawelu, który kazał odgrodzić płotkiem miejsce na wawelskim dziedzińcu, gdzie ludzie przychodzili, by "naładować się energią" wawelskiego czakramu, i uniemożliwił wystawanie w tamtym miejscu, bo uznał, że oddają się zabronionej przez Kościół magii, a zupełnie mu nie przeszkadza, że dwa mury dalej, w katedrze, pod relikwiami królowej Jadwigi, ludzie całymi tabunami modlą się o cuda i jest to dokładnie taka sama wiara w magię i legendy, jak ta w moc czakramu. Coś mi się wydaje, że jest to przykład myślenia translogicznego, które tak zachwala Ken Wilber w książce "Małżeństwo rozumu z duszą. Integracja nauki z religią", mnie jednak mało przekonuje. A naprawdę i tak chodzi po prostu o to, kto tu rządzi. Wawelski prałat nie mógł ścierpieć konkurencyjnych czarów w swoim rewirze, ot, co. Na tej samej zasadzie brodaci uduchowieni Talibowie zniszczyli zabytkowe posągi Buddy w Bamianie, bogowie nie tolerują konkurencji… "nie będziesz miał cudzych bogów…"
Wstępne zapoznanie się z kompendium "współczesnych zagrożeń duchowych" gdzie wszystko wymieszane jest ze wszystkim, bo mamy tu i gry komputerowe, i wschodnie sztuki walki, i UFO, i Harry Pottera, i wolnomyślicielstwo, i, oczywiście, ateizm (choć "Bóg kocha ateistów także", czytam) przypomniało mi wspomnienia fizyka-ateisty Leopolda Infelda, krakowianina-Żyda: "Jeżeli nakazy żydowskiej religii brać dosłownie, to grzechem jest oddychanie bez równoczesnej kontemplacji wielkości jedynego Boga…". Infeld opisuje swoje stopniowe odchodzenie od religii. Opisuje także względnie nowoczesną religijność swoich rodziców w religijnym społeczeństwie krakowskiego Kazimierza końca XIX wieku, co nie było niczym innym, jak postępującym procesem emancypacji od ortodoksyjnych wymogów wiary. Matka — jako pierwsza w swojej rodzinie — odmówiła noszenia peruki po ślubie, ojciec zaś — jako pierwszy w swojej z kolei rodzinie — "nosił strój europejski, a nie jedwabny chałat i czapkę z trzynastoma ogonkami noszoną przez nabożnych Żydów w sobotę".
1 2 3 Dalej..
« Światopogląd (Publikacja: 08-02-2009 )
Elżbieta Binswanger-Stefańska Dziennikarka i tłumaczka. W Polsce publikowała m.in. w Przekroju, Gazecie Wyborczej, Dzienniku Polskim, National Geographic i Odrze. Przez ok. 30 lat mieszkała w Zurichu, następnie w Sztokholmie, obecnie w Krakowie. Liczba tekstów na portalu: 56 Pokaż inne teksty autora Liczba tłumaczeń: 5 Pokaż tłumaczenia autora Najnowszy tekst autora: Odyseja nadziei i smutku | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6342 |
|