|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Rozmyślania przed Popielcem Autor tekstu: Tadeusz Boy-Żeleński
Od Redakcji:
W pierwszą niedzielę Wielkiego Postu, 26 lutego, ma być odczytany z ambon List
pasterski arcybiskupa Michalika. W liście tym,
jak donosiły media, hierarcha pisze o tych, którzy atakują Kościół, o szatanie, którego metodą jest kłamstwo i podkreśla z mocą, że Wielki Post
powinien pogłębić naszą wiedzę i wiarę. Ten piękny pokaz pasterskiej
retoryki kieruje myśl ku „Rozmyślaniom przed Popielcem" Tadeusza
Boya-Żeleńskiego.
***
Tak
się złożyło, że dopiero teraz przeczytałem Artura Górskiego „List do
nauczyciela w sprawie szkoły antyreligijnej".
Kwestia ta musi interesować każdego, kto w Polsce żyje i myśli. Wprawdzie
nie można powiedzieć, aby przeżycia religijne w Polsce naprawdę zajmowały
wiele miejsca, ale tyle spraw przemyca się pod firmą religii, tyle osób czy
stronnictw żeruje na niej, że wszystko, co jej tyczy, nabiera wagi. Nieraz
zastanawiałem się więc, czemu poziom wszystkiego niemal, co wywiesza u nas
godło religii, jest tak przerażająco niski, czemu każde klerykalne pisemko
zieje ciemnotą, perfidią i nienawiścią. Nie mnie jednego to uderzało.
Niedawno temu wybitny krytyk, sztandarowy katolik, ubolewał nad tym w swoim
artykule, przeciwstawiając naszym stosunkom szerokie i kulturalne nastawienie,
jakie ma do spraw społecznych i literackich wierzący obóz katolicki we
Francji. Skutek tych rozważań był nieoczekiwany: inny, jeszcze katolicciejszy
literat, uzurpujący sobie funkcję rewizora, rzucił się na owego krytyka,
zadenuncjował go, przyprawił o utratę
skromnej posady, obrzucił go tyloma zniewagami i insynuacjami, że wynikiem był
pojedynek na pistolety (zapewne za indultem). I kiedym się zastanawiał, jak mówię,
nad tymi smętnymi stosunkami, pomyślałem, że kto wie, czy przyczyny tego nie
trzeba by szukać w szkole, tylko w cokolwiek innym sensie, niż się to
zazwyczaj czyni.
Kiedy
się mówi o szkole „religijnej", i obrońcy jej, i przeciwnicy zwykle ujmują
rzecz tak: szkoła religijna to wzmożenie ducha religijnego w społeczeństwie,
szkoła bez nauki religii to dla religii szkoda. Traktuje się to jako pewnik.
Tymczasem łatwo być może, iż rzecz ma się wręcz przeciwnie i że religia
nie ma silniejszego wroga niż właśnie nauczanie jej w szkole. Ma tego świadomość
sam Górski, gdy pisze:
„Trzeba
wyznać, że nauka religii, tak jak jest dzisiaj postawiona w szkole, nie daje
młodzieży wiele korzyści. Ani nie budzi duszy religijnej, ani nie rozwija
jej skrzydeł. Ponadto wprowadza do umysłu element intelektualnych sprzeczności i w ten sposób zasiewa ziarna, z których wyrasta zwątpienie, matka
niewiary…"
Formuła
ta jest może zbyt oględna. Kiedy Górski pisze, że nauka religii „daje
niewiele korzyści", można by raczej powiedzieć, że z punktu czysto
religijnego nauka ta wyrządza nieobliczalne szkody. Również nasuwa wątpliwość
owo zastrzeżenie: „tak jak dzisiaj jest postawiona"… Czy tylko dzisiaj?
Czy może być, czy będzie kiedy lepiej postawiona? Bo że za moich czasów -
niezupełnie dzisiejszych — nie była postawiona inaczej, to fakt. I o tym właśnie
chciałem kilka słów pomówić. Takie autentyczne świadectwa więcej mogą
się przyczynić do rozjaśnienia sprawy niż gołosłowne dyskusje.
Sądzę,
że można by ująć rzecz tak: Wszystko, co jest w nas z uczuć religijnych, ma
swoje źródło gdzie indziej; wszystko, co daje szkoła, jest powolnym i systematycznym tych uczuć niszczeniem. Nie będę mówił o pierwszym
dziecinnym zetknięciu się bodaj z dziesięciorgiem przykazań i o naiwnych
pytaniach małych bębnów, co znaczy „nie cudzołóż" i „pożądać żony
bliźniego swego". Prawdziwy konflikt zaczyna się w gimnazjum. Mówię wedle
tego, na co patrzałem. Do każdej lekcji odnoszą się uczniowie rozmaicie,
zależnie od przedmiotu i osobistych zamiłowań, ale do jednej lekcji
odnoszenie jest jednomyślne, to znaczy z jednomyślną niechęcią: do nauki
religii. Na myśl o niej młode szczęki rozdziawiają się rozpaczliwym
ziewaniem. I ani rusz nie chcą jej uznać za naukę. Tautologie katechizmu w rodzaju: „Dlaczego Bóg jest wszechmogący?" — „Bo wszystko może",
sprzeciwiają się pojęciom o nauce nawet malców, jak również zawiłe wywody
na temat, że Bóg, choćby chciał, nie mógłby być doskonalszy, niż jest,
etc. Od tego się zaczyna, po czym każdy rok szkolny ma swój przysmaczek. Płaskie
streszczenie historii Starego Testamentu, jeszcze potworniej płaskie ujęcie
Nowego, który, zadawany, wydawany, podpowiadany i klasyfikowany, jest czymś
doprawdy urągającym cudowi Ewangelii. Potem historia Kościoła, przy której
ironiczną zabawą uczniów jest konfrontowanie jej z równocześnie wykładaną
historią powszechną. Niby to naiwnie, z głupia frant zgłaszają się
uczniowie z podręcznikiem historii Kościoła do nauczyciela historii i proszą o wyjaśnienie nastręczających się sprzeczności i wątpliwości. Ach te
„wątpliwości"! Dla jednego są one psotą, dla innych tragicznym przeżyciem.
Zaczynają one oblegać od początku, od owego klasycznego: „Jak Bóg może
być wszechwiedzący i wiedzieć, że człowiek zgrzeszy, i skazać go na piekło, i zarazem być najmiłościwszy", etc. Któż przez to nie przeszedł i kogóż
zdołała w tym uspokoić oschła dialektyka prefekta! Ale najsilniejszym
elementem destrukcyjnym jest nauka dogmatyki, wykładana starszym już chłopcom.
Legiony młodzieży zeznają jednomyślnie, że nauka dogmatyki była dla nich
przełomem, ruiną ich wiary. Nie wiem, jak jest dziś, ale trudno sobie
wyobrazić coś bardziej niezdarnego niż podręcznik, z którego uczono nas
dogmatyki. Podawać te rzeczy chłopcom w wieku, gdy młody mózg kosztuje
pierwszych rozkoszy i pierwszych tryumfów ścisłego myślenia, w wieku, gdy
zmysł krytyczny najbardziej jest wyostrzony, to doprawdy szaleństwo! Genialny
Pascal mógł porzucić naukę i powiedzieć sobie: „Trzeba się ogłupić",
ale uczniowi piątej klasy nie wolno się ogłupiać… Nauka dogmatyki daje
zresztą pretekst do groźnej zabawy. Ulubioną rozrywką uczniów staje się
przypieranie księdza do muru za pomocą swoich „wątpliwości". Mieliśmy w porze dogmatyki wyjątkowo tępego katechetę, mimo że doktora teologii; ten
lubił rozwiązywać zwycięsko wszelkie wątpliwości i zachęcał wręcz, aby z nimi występować. A oto przykład, jak się rozprawiał np. z aktualną wówczas
dla nas teorią Darwina, ewolucją gatunków, kwestią pochodzenia człowieka
etc. „Głupi jest twój Darwin: wsadźże kurę do chlewka i trzymaj ją sto
lat, zobaczysz, czy się z niej zrobi prosię" — tak odpowiadał ów doktor
teologii. Na tym poziomie wszystko.
I
jest tutaj coś więcej, coś, co może jest najważniejsze. Czy może być coś
niebezpieczniejszego niż to stałe zetknięcie młodzieży z księdzem na
platformie niechęci i nudy, w atmosferze przymusu, trzeźwości i prozy, niż
to wydanie go na pastwę uczniakom bez pomocy najsilniejszych atutów religii,
jej tajemnicy, powagi i poezji. Cóż za próba! I o ileż trudniejszy jest
tutaj dobór ludzi niż przy jakichkolwiek innych funkcjach kapłańskich! Ksiądz
odprawiający mszę, skoro raz włoży ornat, może być, jaki chce, jest wówczas
kapłanem spełniającym najwyższą tajemnicę; toż samo ksiądz dysponujący
umierającego; ksiądz słuchający spowiedzi, choć nie orzeł, ma za sobą
wzruszenie konfesjonału, rola jego zresztą jest raczej bierna. Ale wystawić
pierwszego lepszego księdza na łup obserwacji, na ogień chytrych dysput pięćdziesięciu
mniej lub więcej sprytnych, złośliwych, a przede wszystkim znudzonych chłopaków i kazać mu być ambasadorem religii odartej ze swych splendorów, wyrwanej z uroczystych mroków kościoła, podawanej w formie racjonalistycznej i pseudościsłej
nauki! Nie ma trudniejszego doboru ludzi niż tutaj, a nie ma pono czegoś
bardziej przeciętnego niż przeciętny katecheta. O ile nie gorzej… Biorę mój
przykład. Chodziłem do gimnazjum, które uchodziło za wzorowe; mieliśmy w niższych klasach katechetę, o którym już raz wspominałem, a który po
kilkunastu latach „pracy pedagogicznej" otruł się pewnego dnia z obawy
przed skandalem… W wyższych klasach mieliśmy księdza, tępego prostaka,
bez wychowania, bez inteligencji, bez powagi, na którego uczniowie patrzyli z lekceważeniem i z którego czynili sobie po prostu zabawkę, judząc go i przywodząc do absurdów swymi chytrymi dysputami. Bezlitosna zabawa z tego sługi
religii była jedynym urozmaiceniem owych morderczych lekcji — i cała klasa,
bez różnicy, brała w tym udział. Oto dwa typy, pod których przewodnictwem
duchownym przebyłem całą prawie szkołę.
Ale
zostańmy przy przeciętnych typach; ileż tu trudności! Skoro katecheta będzie
łagodny, pobłażliwy, natychmiast chłopaki zaczynają czytać pod ławką,
uczyć się lekcji na następne godziny, handlować markami, nawet rżnąć w karty. Jeżeli będzie surowy, przedmiot jego będzie znienawidzony. To samo
zdarza się przy innych przedmiotach, powie ktoś. Nie, to zupełnie co
innego: przy łacinie lub matematyce chodzi ostatecznie o to, aby się ich uczyć, a co sobie uczeń o nich myśli, jaki jest uczuciowy stosunek ucznia do
przedmiotu, o to nauczyciel mniej się troszczy — gdy, przeciwnie, ostatecznym
celem nauki religii jest właśnie ten stosunek uczuciowy.
I
to jeszcze nie wszystko. Ten sam nauczyciel religii, który stawia stopnie,
rozdaje kary i dyskredytuje się w oczach uczniów dysputami, w które go wciągają, w niedzielę wkłada ornat i odprawia mszę, mszę obowiązkową, na której
obecność jest kontrolowana, nieobecność karana. Ba, miałem katechetę, który
sam, czy to obracając się „do ludu", czy nawet w lustrach ołtarza umiał
kontrolować zachowanie uczniów w czasie mszy i wciągał je do stopni! Czy
można obrać skuteczniejsze środki, aby mszę odrzeć z wszelkiej tajemnicy i zrobić z niej katorgę więzienną?
Nie
mówię o „egzortach" — tu już pióro omdlewa; wszelki opis byłby za słaby...
Tak
więc proces niszczenia w dziecku religii przez jej nauczanie można oznaczyć
niemal ze ścisłością. Bolesny proces. Ileż nocy przepłakanych, ileż
godzin przeleżanych krzyżem, w których malec opędza się daremnie zwątpieniu!
Aż w końcu wszystko odpada. Zapewne, że z niejednego odpadłaby wiara
dziecięca i tak, ale nie ulega wątpliwości, że nawet wówczas stosunek do
spraw religii pozostałby nieskończenie lepszy, szlachetniejszy, niż bywa
dzisiaj. Szkolna nauka religii nie tylko odbiera religię, ale obrzydza ją. Płatek
po płatku oskubuje ją do cna z jej godności. I trwa ta praca osiem lat! Komu
nie da rady Stary Testament, temu poradzi dogmatyka, kogo nie wykończy
dogmatyka, z tym się upora straszliwa „etyka" a dopełnia dzieła spowiedź
gimnazjalna, odprawiana hurtem, w atmosferze niechęci, buntu, cynizmu,
demoralizacji. Ekspediują ją wypożyczeni księża byle jak, nie mając często
możności zdać sobie sprawy z wieku chłopca. Pamiętam, jak mnie, dziesięcioletniego
malca, niewinnego jak zeszłoroczna Malicka, przypierał ksiądz natarczywymi
pytaniami, „czy nie było jakich nieskromnych dotknięć", przy czym zupełnie
nie wiedziałem, o co mu chodzi. Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i...
dowiedziałem się. Potem chłopczyna dowiaduje się ze zgrozą, że są tacy,
którzy się spowiadają za kolegów za parę groszy lub za tutkę cukierków,
oddając fałszywą kartkę, bo cała treść gimnazjalnej spowiedzi to oddanie
owej wymaganej przez władze szkolne „kartki". Zrazu patrzy się ze zgrozą
na świętokradcę, bojąc się mu rękę podać, potem malcy oswajają się z istnieniem tego procederu. Chłopcy pożyczają sobie wzajem karteluszków z grzechami, wskazują sobie księży, którzy spowiadają łatwo i szybko, uczą
się podrzucać kartkę księdzu, który niedowidzi. Przymus spowiedzi to
masowa produkcja świętokradztwa, bluźnierstwa. Jaka wytwarza się stąd
atmosfera, świadczy fakt, który zdarzył się za mej pamięci w wyższej od
mojej klasie: fakt wyplucia hostii! Nie można było dojść, kto się tego dopuścił,
podejrzenie padło na notorycznego „ateistę", którego wypędzono ze szkoły,
tymczasem popełnił to zupełnie inny chłopiec, którego nazwisko kilku znało,
ale przez honor szkolny milczeli, on zaś nie przyznał się, znosząc, aby
ukarano niewinnego. Znałem później sprawcę tego czynu: był — nie
zmieniwszy zresztą zbytnio zasad — redaktorem klerykalnego pisma...
Zatem,
co zdolniejsze, inteligentniejsze, odpada od wiary. Zapewne, niektórzy wracają
do niej po latach. Ale nie dzięki szkole, raczej pomimo szkoły. Kiedy czytam
uwagi Artura Górskiego, widzę w nich echa własnych przeżyć tego pisarza,
mającego tak głęboki instynkt wiary, a który karierę pisarską zaczął od
głośnego procesu, wytoczonego mu o obrazę religii i o bluźnierstwo. Nie zna
tych wstrząsów większość tych, których w ogóle te kwestie ani ziębią,
ani grzeją i którzy przez rutynę przestrzegają czysto formalnych wymagań
religii, sprowadzonych zresztą do minimum. Pozostają przy religii chłopcy
raczej tępi lub niezupełnie normalni, często w osobliwy sposób kojarzący
dewocję ze zwyrodnieniem moralnym. Później w szeregach obrońców religii
grasują półświadomi lub świadomi spekulanci, często zresztą skombinowani z poprzednią odmianą. Tych jest legion w naszej publicystyce klerykalnej lub półklerykalnej i stąd jej okropny poziom. Klerykalne nasze pisemka umieją tylko wciąż
opowiadać o masonach i o tym, że Wolter wypił swój nocnik przed śmiercią.
Opowieść tę słyszałem od katechety w szkole i znów wyczytałem ją kilka
dni temu!
I
myślę, czy w tym braku poważnego stosunku do religii, w tym frymarczeniu nią, w tym doprawdy obskurnym poziomie intelektualnym, który jest hańbą
katolicyzmu u nas, nie tkwi opłakany wpływ szkoły w tej mierze. Być może, iż
przy laicyzacji szkoły religia zachowałaby swoją tajemnicę, swoją poufność,
swoją wstydliwość, swoje dostojeństwo. To pewna, że religii nie dała
szkoła nikomu, odebrała ją niejednemu. Przyczynia się może do podtrzymania
statystyki urzędowych katolików, do podtrzymania oficjalnej obłudy. Jeżeli o to idzie, to inna sprawa. Ale jeżeli chodzi o istotną treść, w takim razie sądzę,
że trzeba by zacząć rozważać kwestię pod innym niż dotychczas kątem.
Zamiast łączyć naukę religii w szkole z samą religią, raczej trzeba by
stwierdzić, że pierwsza jest negacją drugiej i jej zniszczeniem.
« Czytelnia i książki (Publikacja: 23-02-2012 )
Tadeusz Boy-Żeleński Pisarz, którego warto czytać. | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7791 |
|