W momencie, gdy piszę te słowa, obchodzimy pierwszą rocznicę śmierci
Christophera Hitchensa. Każdy z nas wie, kim on był, co robił i jakie zasługi
położył dla promowania krytycznego i racjonalistycznego myślenia oraz walki z zabobonami i nietolerancją, więc nie będę w tym miejscu przedstawiał jego
osiągnięć. Zamiast tego opowiem, kim Hitch był dla mnie osobiście i jaki wpływ
wywarł na mnie i zapewne wielu innych ludzi- ludzi, których nigdy nie poznał,
ale którzy zobaczyli w nim inspirację.
Mój pierwszy kontakt z Hitchensem miał miejsce około roku 2009, gdy
przeczytałem jego książkę Bóg nie
jest wielki. Będąc wtedy kimś, kogo Dawkins nazwałby „kulturowym chrześcijaninem"
byłem zdumiony, czemu tak (w mojej opinii) słabo napisana i wyłożona pozycja
stała się bestsellerem i jedną z „kanonicznych" książek ateizmu. Mój
krytyczny stosunek do niej wynikał w szczególności ze znajomości Boga
urojonego, którego dla odmiany uważam (poza jakością treści) za kawałek
świetnej literatury. Zapragnąłem wtedy dowiedzieć się, kim jest ten cały
Hitchens i czemu jest tak opiewany, skoro jego książka wydała mi się dalece
nieprzekonująca. Oczywiście moje pierwsze kroki skierowałem do Internetu,
gdzie nagrań z jego wystąpień i debat, w których uczestniczył, jest zatrzęsienie. I to był mój błąd — błąd osoby, która w określaniu samej siebie używała w jakiś sposób przymiotnika „chrześcijański". Wierzcie mi lub nie, ale
cały mój sceptycyzm wobec osoby Christophera wyparował po kilku
filmikach na Youtube — takiego kunsztu retoryki i miażdżącego krytycyzmu nie widziałem jeszcze nigdy. Człowiek, który z piórem
radził sobie raczej średnio, okazał się czarodziejem sceny, zawsze wywalając
kawę na ławę i nigdy nie przebierając w słowach (co zresztą przysporzyło
mu opinii osoby aroganckiej i egoistycznej). Zresztą, nieistotne- każdy, kto widział, wie, o czym mówię, a kto nie widział, ten powinien niezwłocznie zobaczyć. Postać tego
eleganckiego człowieka, który zawsze czuł się jak u siebie i nie przepuszczał
nikomu i niczemu, z czym się nie zgadzał, od tej pory zaczęła na mnie
wywierać silny wpływ, tym silniejszy, że dzięki potędze Internetu mogłem w każdej chwili i każdym miejscu zapoznać się z jego ostatnimi dokonaniami
czy przemyśleniami. Wydaje mi się, że wystarczy odrobina uczciwości
intelektualnej, krytycyzmu i zdrowego rozsądku, by poprzez terapię złożoną z filmików o Hitchensie wyrwać się z niewoli wiary w jakąkolwiek mitologię.
Nie poprzez indoktrynację czy ciągłe nawoływanie, że boga nie ma, lecz
poprzez trzy najważniejsze techniki, którymi posługiwał się Hitch, a które
głęboko zakorzeniły się dzięki niemu również we mnie.
Pierwszą była ironia i traktowanie nią wszystkiego, co na wyśmianie i wyszydzenie zasługiwało, pozbawianie złudzeń i sztucznego szacunku strefy sacrum i tabu, których nie uznawał i którymi gardził. Słusznie podejrzewał, że
otaczanie przez akolitów jakiejś idei szacunkiem i wymaganie go wobec innych,
niekoniecznie podzielających ich zapatrywania, jest wyłącznie środkiem do
zamknięcia ust krytykom, którzy by z tego czy innego bożka nie zostawili
suchej nitki, ukazując kruchy, fałszywy, fikcyjny ich majestat, że zacytuję
Szymona Askenazego. Hitch każdorazowo podkreślał swoje zamiłowanie do idei
wolności słowa, którą uważał za fundament cywilizacji i, przynajmniej w moim przekonaniu, podstawę, bez której żadna inna wolność nie może się w pełni urzeczywistnić.
Druga to krytycyzm, wyrażający się w „szukaniu dziury w całym" tak
długo, aż się znajdowały, a wówczas wychodziło na jaw, że tego „całego"
nie jest tak znowu wiele, za to „dziur" pełno jak w szwajcarskim serze.
Hitchens wiedział, że każda mitologia tonie w oparach absurdu i niedomówień, ale ludziom zazwyczaj to nie przeszkadza, dopóki
ktoś nie przywali im faktami prosto w nos. Dostrzegał tu zapewne działanie
instynktu stadnego, który wyłącza zdrowy rozsądek. Wystarczy przełamanie
sfery sacrum, by można było wykazać
wszelkie sprzeczności i absurdalność tego czy innego systemu wierzeń oraz
unaocznić niebezpieczeństwo dla umysłu wynikające z tak łatwego
akceptowania twierdzeń, które, mówiąc oględnie, nie trzymają się kupy.
Trzecia i moim zdaniem najważniejsza, choć wcale nie jest związana
personalnie z Hitchensem, lecz z pewnym rodzajem ludzi, którzy powinni budzić szacunek, to
specyficzny sposób myślenia i nastawienie do wyzwań intelektualnych, które
najlepiej wyłożył w Letters to a Young Contrarian mówiąc:
„szukaj sporów i dyskusji dla nich samych". Hitch z pewnością nie zgodziłby
się z odniesionym do elementów intelektualnych hasłem wyborczym pewnego
znanego polskiego polityka, jakoby „zgoda buduje, a niezgoda rujnuje". Był,
podobnie jak ja teraz jestem, przekonany, że zgoda najwybitniejszych umysłów
poruszających się w świecie idei czy w ogóle w prądzie intelektualnym jest
czymś złym i szkodliwym, że zastój ideologiczny oznacza degenerację, że z powszechnego
porozumienia nie wynika prawdziwość twierdzenia i że żadne twierdzenie nie
jest wieczne. Chyba wszyscy dzielimy z nim przekonanie, że każdą ideę należy
przetestować, skrytykować oraz mieć w sobie tę uczciwość, która nakaże nam porzucić fałszywą i złą tezę
choćbyśmy nie wiem jak nie byli do niej przekonani czy przywiązani (mówił
też o tym, przytaczając piękny przykład naukowca, Dawkins w Bogu urojonym).
Jeden z filmów,
który pojawił się na Youtube niedługo po śmierci Hitcha kończy się
zdaniem „Thank you, Christopher. We’ll
take it from here." Czy naprawdę nam się udało? Czy naprawdę „przejęliśmy
pałeczkę"?
Hitch był
dla mnie dowodem na to, że walka w imię idei Rozumu, tolerancji i zdrowego
rozsądku jest szalenie istotna dla świata, jeżeli chcemy w nim żyć w pokoju, że zagrażają tym wartością fanatycy religijni i ideologiczni,
teokratyczni faszyści i inni radykałowie, których nie wolno darzyć miłością,
lecz pogardą, wreszcie że „dyskusja o tym, co jest dobre, co jest piękne,
wzniosłe, czyste i prawdziwe nie powinna się nigdy zakończyć", gdyż
„jest to jedyna dyskusja, którą warto prowadzić". Zapewne doszedłbym do
tego i bez jego błyskotliwych wypowiedzi, którymi bez litości wyśmiewał
religijne i fundamentalistyczne bajania, ale jedno pozostaje pewne: gdybym go
nigdy nie poznał, na pewno życie byłoby dla mnie osobiście nieco mniej
ciekawe i byłoby w nim nieco mniej okazji zarówno do śmiechu, jak i zadumy.
Jako chrześcijanin
popełniłem błąd, zawierając „znajomość" z Christopherem Hitchensem.
Znajomość, w której on nawet nie wiedział o moim istnieniu, ale na pewno
wiedział, że są tysiące ludzi podobnych do mnie, w których pod dewastującą
krytyką pękły religijne zasłony i którzy zostali wówczas z niczym, ale
zostali wolni i sami mogli wybierać swoją ścieżkę. To był mój błąd jako
chrześcijanina — ale nie jako człowieka. Bo człowiek może na tej znajomości
tylko zyskać.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.