|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Felietony i eseje » Felietony, bieżące komentarze
Brakujące słowo Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
W
tych wszystkich dyskusjach na temat dzietności, płodności, emerytur i z czym
się jeszcze komuś skojarzy demografia, brakuje mi jednego słowa. Proszę
zauważyć, że chyba nikt w tym kontekście nie mówi nic o miłości, a dzieci
powinny się brać głównie z miłości, przynajmniej tak by się mogło zdawać.
Słowo
'miłość' czy I♥you nie zostały
przecież zarezerwowane tylko dla zakochanych, wręcz przeciwnie, stosowane są
przy każdej nadarzającej się okazji, często z miłością niezbyt wiele mających
wspólnego. Z tego nasuwa się wniosek, wcale nieukrywany, że w całej tej
oficjalnej gadaninie chodzi wyłącznie o pieniądze, i to na względnie krótką
metę, a potem to choćby i potop.
Nie
jest to rzecz nowa. Piękne słowa od zawsze służyły do ukrywania nie najpiękniejszych
czynów i myśli, bo jak to kiedyś napisał Kornel Makuszyński — nie po to
Allach dał człowiekowi język, aby ten mówił prawdę, on ją, bowiem zawsze
rozezna — tu nawet się tego nie ukrywa.
Innym
wnioskiem wypływającym z faktu, iż rodzi się mało dzieci, może być
konstatacja, że ludzie po prostu się mniej kochają, ale nie fizycznie, choć
nie od razu platonicznie, ale jako społeczność. Wiele wskazuje raczej na to,
że piosenka Maanamu o wyśnionej prawdziwej miłości, palącej jak pożoga,
tylko w części jest zgodna z rzeczywistością, mianowicie w tej, że 'wywołuje
wojny'.
Od
czasu, kiedy to Marta Mirska i Mieczysław Fogg śpiewali o pierwszym siwym włosie, a w piosence jest też mowa o domku, w którym oczekują dzieci, trochę na świecie
się zmieniło. Teraz pierwszy siwy włos pojawia się jeszcze przed małżeństwem, a dzieci robią wszystko, i słusznie, aby z domu uciec jak najdalej, choćby do
Irlandii.
Trudno
jednak się kochać, nawet myśleć o miłości, gdy trzeba się o rodzinę
zmagać, jak to określił jeden z naszych pasterzy.
Kiedyś nad Europą krążyło jedno widmo, ale jeszcze sobie nie poszło w siną
dal, bo dziś ten sterany kontynent opanowała inna, „choć w swoich skutkach
być może równie straszna ideologia — ideologia dekonstrukcji, czyli rozkładu
rzeczywistości: człowieka, małżeństwa, rodziny, narodu, prawa, moralności,
sztuki." Że jest to widmo dużo straszniejsze od wcześniejszego, każdy, kto
pamięta tamte czasy, zrozumie z łatwością, bo tamto, takie słowa jak
'rodzina', 'małżeństwo' i pozostałe z wymienionych, definiowało
jasno, nie pozwalając na jakiekolwiek próby samowolnych interpretacji.
Całe
szczęście, cytowane zdanie zostało wyrażone w trybie przypuszczającym,
istnieją przecież jeszcze zdrowe siły, które, miejmy taką nadzieję, zdołają
zażegnać niebezpieczeństwo; jest to, więc w gruncie rzeczy tylko pewna możliwość a nie proroctwo do bezwarunkowego spełnienia.
Takie
warunkowe sformułowanie jest dużo lepsze od sytuacji, w której 'jakiś ksiądz',
jak sam siebie określił,
wypowiada głupstwa, bo 'gdyby wiedział, jaką burzę wywoła, to by tego nie
powiedział'. Zapomniał starej prawdy, że czasem, aby wyjść na mędrca,
wystarczy tylko milczeć, inaczej ktoś nieżyczliwy może powiedzieć, że
tylko 'podaje się' za profesora, idąc za powiedzeniem pewnego artysty,
duchowo zbliżonego, może nawet tożsamego. Przysłowie o milczeniu, które
jest złotem, też warto czasem traktować serio.
Cóż
to za sztuka ominąć przeszkodę widzialną, to każdy potrafi, sztuką jest
ominąć przeszkodę niewidzialną, niewiedza zaś jest grzechem, a tłumacząc
się niewiedzą dodajemy tylko nowy grzech do starych, jak to pisał profesor
Leszek Kołakowski w opowieści o Balaamie, choć było to w czasach dość
zamierzchłych, kiedy jeszcze był marksistą. Okazuje się ponadto, że
wszystkiemu winien jest pan Prezydent, nakazujący profesorom w 'pewnych
sytuacjach' mówienie. Jednak od profesora możemy wymagać, aby się
rozeznawał w tym, która sytuacja nie jest 'pewna', choćby po to, aby nie
stawiać innego profesora i to z tej samej parafii, w niezręcznej sytuacji, który
potem ze wstydem musi powiedzieć coś o 'bezdennej głupocie' specjalisty
od bruzd. Z tą oceną, co do meritum, można się zgodzić, ale pozostaje
jeszcze strona moralna, czyli skutki owej profesorskiej głupoty, a te są
trudne do oceny.
Właściwy
rzecznik wezwał do zakończenia dyskusji. Mogłoby to się stać, gdyby winny
rozpętania burzy zachował choć szczyptę tego popiołu, którym nie tak dawno
posypano mu głowę, a który przydałby się jak w sam raz. Zamiast tego mamy
godne politowania uniki i warunkowe przeprosiny, a tu nie o przeprosiny chodzi,
lecz o wybicie sobie samemu z głowy głupoty, bo ta, którą wbił innym, jest
już nie do wybicia. Dyskusji nie da się też zamknąć z tego powodu, że ci,
którzy powinni wyrażać się dużo wstrzemięźliwiej, nie mogą się pohamować
od głoszenia swoich 'prawd'. Dochodzi więc do tego, że dominikanin, jak
wiadomo zakon ten ma swoje zasługi w obronie nienaruszalnych prawd objawionych,
musi stwierdzić, że wypowiedzi dwu kardynałów, z których jeden uchodzi
nawet za papabile, w bulwersujących społecznie kwestiach, są zbyt daleko idące i nieuzasadnione. Mówiąc językiem prostszym, kardynałowie wygadywali po
prostu bzdury, a być może nawet i kłamali. W obu tych przypadkach byłoby więc
dobrze, gdyby nasz profesor i owi kardynałowie poczekali, aż prawda zostanie
dobrze ustalona, a to ustalanie pozostawić właściwym osobom. Trudno jednak
odstąpić od utrwalonej przez tysiąclecia zasady, że najpierw ogłasza się
jakąś prawdę, a potem gorączkowo szuka dla niej dowodów. Dyskusja będzie
więc trwać, niczym walka postu z karnawałem.
Nie
wspominałbym tych historii, ale w nich wszystkich chodziło o sprawy rodziny, a właściwie, to o kwestie miłości. A tu jeszcze jakaś liberalna feministka,
bo są i nieliberalne, wypisuje, że „kult rodziny tradycyjnej i świętej
jest szkodliwy", i że taka tradycyjna rodzina, „w tym przypadku rozumiana,
jako katolicka, nie wychowuje do wartości obywatelskich, nie uczy dzieci
praworządności, pracowitości na rzecz wspólnoty, zaangażowania w pracę społeczną."
Jak więc można nie zmagać się o rodzinę?
W
ten sposób, za sprawą pasterza, ale nie tylko tego jednego, rozpowszechnia się
nowy zwrot — zmagać się. Nikt już nie rozwiązuje jakiegoś problemu, nikt
się nie martwi lub kłopocze, lecz od razu zmaga się. No, bo też przeciwnicy,
czyli ta druga Wysoka Zmagająca się Strona, to nie byle, kto, ani byle, co.
Pierwszoklasista zmaga się z nauką pisania, zaś gimnazjaliści i maturzyści z zadaniami, których sensu niekiedy nie umieją podać nawet ich twórcy.
Ostatnio zawodowi kierowcy rajdowi zmagali się bezskutecznie z nowym egzaminem
na prawo jazdy, który już wcześniej uznałem za bezsensowny.
Zmaganie
się, to walka, a to coś mi przypomina. W realnym socjalizmie też ciągle o coś
walczono, najczęściej o przedterminowe wykonanie planu, o wyższą jakość, o niższe koszty, o wyższą kulturę handlu, o znak Q, właściwie to o wszystko.
Ponieważ przeciwnika uchwytnego już nie było, kułacy, wrogowie ludu i wrogowie klasowi gdzieś się poukrywali, albo dawno z sukcesem usunięci z pola
bitwy i areny dziejów by nie tarasowali drogi do świetlanej przyszłości, to
trudno było go jakoś prosto zdefiniować i wskazać. Najczęściej była to
niska świadomość, partykularyzm, woluntaryzm albo obiektywne trudności, które
się wciąż odradzały albo przyjmowały nową postać. Nie była to, więc
walka 'z kimś', ale 'o coś'. Pomijam stosunki międzynarodowe.
Ideologia
jakby przeminęła, ale słownictwo pozostało. Chociaż zmaganie się też ma
być raczej 'o coś', chętnych do walki 'z kimś', nie brakuje, bo ze
sobą samym walczy się dużo trudniej, niż z kimś. Jeżeli coś idzie nie po
naszej myśli, głównie dlatego, że wcześniej nie pomyśleliśmy, to potem
trzeba się z tym zmagać. Jest w tym wielka racja, bo jeśli jakaś rzecz już
na początku została źle zrobiona, to wszelka próba poprawienia czyni ją
jeszcze gorszą. Na szczęście, rozwiązanie jest w miłości, której źródło
jest, jakżeby inaczej, pozaziemskie.
Jest
jeszcze jeden problem, pochodny miłości — czy warto żyć w takim świecie,
jaki propagują pasterze duchowi, a niemal pod ich dyktando tworzą, albo
chcieliby stworzyć politycy?
Duszpasterze
reklamują cywilizację życia, ale, ich zdaniem, aby naprawdę żyć, trzeba
najpierw umrzeć, bo, według nich, życie zaczyna się dopiero po śmierci. Jak
ono wygląda, nikt nie wie, ale tych, co chętnie i barwnie o nim opowiadają, są
tysiące. Co ciekawe, zwolennicy cywilizacji życia zaskakująco często życzą
śmierci swym wrogom, a jak mogą, to i przyspieszają.
Politycy
też lubują się w tej cywilizacji, której stałym elementem jest huczne
celebrowanie wszystkich nieudanych powstań i zbiorowej śmierci na polu chwały.
Są
też i straszący, jak nie asteroidą, to globalnym ociepleniem albo wszechświatowym
spiskiem. Czy więc warto żyć w zastrachanym świecie, w którym 'prawdziwy
Polak' chodzi zakapturzony, bojąc się pokazać swoją twarz, a jedynym
miejscem gdzie czuje się pewnie, gdzie wie, że jest wśród swoich, jest
stadion i to nie cały, wyłącznie jego sektor, ewentualnie jakiś odludny
teren ustawki, albo jakaś góra, podobno Jasna. Czy w tych warunkach istnieje
szansa ujrzenia prawdziwej Polki, wraz z pełnią jej wdzięków?
Miało być o miłości i choć w tych warunkach trudno mieć do miłości głowę, nie należy jednak załamywać
rąk. Żeby każdy kochał każdego, co byłoby najbardziej pożądane, od czegoś
jednak trzeba zacząć. Moim zdaniem, wystarczy, że jeden pokocha kilka albo
jedna kilku, plus wszystkie możliwe kombinacje. Zróbmy więc coś na początek,
bo wiosna tuż, tuż, więc i pora robi się odpowiednia.
« Felietony, bieżące komentarze (Publikacja: 04-03-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8794 |
|