|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Złudzenia Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
W
dyskusji, którą opisali i skomentowali p.p. Tabisz, Kłosiński i Czarnecki,
ale także w innych materiałach, pojawia się teza o bezpodstawnej krytyce
Biblii, dokonywanej przez rozmaitych agnostyków i wolnomyślicieli. Ci
niepoprawni, a w domyśle często — niedouczeni krytycy — usiłują rzekomo
wmówić wszystkim, że każde zawarte w niej słowo, dla chrześcijan jest
ostateczną wyrocznią we wszystkich nieomal kwestiach. Wszyscy światli ludzie
od dawna jednak wiedzą, że opowieści te trzeba traktować metaforycznie,
bardziej jak poetyckie albo nawet profetyczne wizje, nie zaś tak, jak podręcznik
historii czy zoologii — tak odpierane są owe śmieszne i naiwne zarzuty.
Podejmują więc oni krytykę czegoś fikcyjnego, niemal urojonego.
Motyw
'metafory' pojawia się coraz częściej i ma on być świadectwem unowocześniania
się Kościoła, jego unaukowiania, odrzucania niedorzecznych bajkowych mitów i innej staroświecczyzny. Eksponowany jest też, aby wykazać różnicę w stosunku do postawy zacofanych i nieoświeconych protestantów, trzymających się
Biblii literalnie, czyli nienowocześnie. Rzecz prosta, każdy, kto nie chce
uchodzić za człowieka zacofanego, niedouczonego, akceptuje ten sposób
odczytywania Biblii, co zapewnia mu spokój własnego sumienia, jakże cenny święty
spokój ze strony urzędników pana B., a nawet pozwala utrzymywać z nimi
nienaganne stosunki towarzyskie, co jest godne pochwały.
Z
drugiej jednak strony, równie często podkreśla się, że religia nie należy
do sfery nauki, więc nie da się jej metodami naukowymi ani potwierdzić ani
zaprzeczyć. Że taka teza nie odpowiada faktycznemu stanowi rzeczy świadczą właśnie
te metamorfozy niezbitych dotąd prawd w metaforyczne opowieści. Uczeni
duchowni nie od dziś gorliwie poszukują naukowych dowodów dla każdej swojej
tezy, nawet absurdalnej, czego przykłady ostatnio się mnożą, nie przepuszczą
też żadnej okazji by teologię ulokować na uniwersytetach, czyli możliwie
najbliżej nauki, a tytuły naukowe w nieodległej przeszłości przyjmowali bez
mrugnięcia okiem z rąk ateistów, równie chętnie, jak to robią dziś. Tłumaczenie,
że ich dociekania nie należą do sfery nauki, jako prawdziwe, powinno być wzięte
pod uwagę przez polityków, decydujących o przeznaczeniu pieniędzy na naukę.
Nie
jestem pewien, ale z punktu widzenia mniej czy bardziej ortodoksyjnych wyznawców
nieomylnego i świętego dotąd Pisma, jego przekwalifikowanie na jakąś
mityczną, bajkową opowiastkę, może wydawać się jawnym świętokradztwem.
Nie widzę więc nic dziwnego w ich sprzeciwie. Jeżeli jednak rację mają
bardziej 'postępowi' teolodzy, to wydaje mi się logicznym, aby zaniechać
używania określenia 'święte', a poprzestać choćby na bardziej świeckim
'Biblia', wtedy wszyscy będą zadowoleni a krytykom zostanie usunięty
grunt spod nóg. Dopóki jednak pozostajemy przy tym określeniu, bez
jednoznacznego wskazania, co jest czym, traktowanie Biblii, jako metafory wydaje
się tylko wybiegiem, pozwalającym na wykręcanie się z niewygodnych sytuacji.
Szkoda, że nasi słowiańscy czy sarmaccy praprzodkowie nie zostawili nam żadnych
świętych ksiąg, bo z pewnością można by się w nich też doszukać
proroczych metafor, choć, z drugiej strony patrząc, dzisiejsi narodowcy
mieliby spory problem ze zdefiniowaniem prawdziwej polskości.
Wygląda
na to, że nowa prawda o tej księdze nie jest jeszcze dobrze ustalona,
przynajmniej dla teologów, dlatego wiernym jest dawkowana na sposób
homeopatyczny, w tak niedostrzegalnych ilościach, że tego nawet nie zauważają.
Jest to coś takiego, jak odpowiedź pewnego przedwcześnie rozwiniętego Jasia
na pytanie cioci — czy wie skąd się biorą dzieci?, — zadane mu w obecności
młodszego rodzeństwa. Przytomny Jaś odpowiedział — ja wiem, ciocia wie,
ale, po co ci smarkacze mają wiedzieć? W ten sposób gęsty żywopłot mitów
wbitych do głowy w dzieciństwie chroni, co niektóre gorące głowy, przed
grzeszną chętką zajrzenia w głąb biblijnego raju.
Oczywista
prawda, że wszystkie święte księgi, także mity, legendy i podania, tworzyli
ludzie, czasem nawet pisali, dla ludzi swojej epoki, zazwyczaj nawet nie
przypuszczając, że świat się zmienia, mimo, że tego nie widać, powoli
jednak przebija się.
Odnoszę
wrażenie, że konieczność metaforycznego pojmowanie Biblii stała się jednak
dla wielu uczonych nowym 'dogmatem'. W pogoni za tymi metaforami i ukrytą
ezoteryczną wiedzą, dociekliwi znawcy zdołali z Biblii odczytać np. daty
początku i końca świata, wszelkich zamachów, wojen, kataklizmów itp. Jedyną
wadą tych odkryć jest to, że wszystkich dokonano po czasie, podobnie zresztą
jak po czasie zrozumiano proroctwa innych wróżów. Nie wiem, czy z innych świętych
ksiąg też tyle można wyczytać?
Okazuje
się, że przy odrobinie dobrych chęci, w Biblii można znaleźć wszystko.
Ostatnio np. dowiedziałem się, że Księga Rodzaju jest skróconym, ale
klarownym wykładem teorii ewolucji.
Jest to odkrycie tym cenniejsze, że nasze własne, tylko ciemni kreacjoniści, mimo
notorycznego powoływania się na Biblię, jakoś nie mogą tego dostrzec,
podobnie jak nie mogą też żadni inni 'świadkowie' czy 'badacze'
owych ksiąg.
Szkoda
tylko, że to żaden z Ojców lub Doktorów, pracujących przecież w natchnieniu i ekstazie, wcześniej nie udowodnił, że Ziemia jest kulą, Słońce
jest od niej co nieco ważniejsze, lub, że szczepienia są nakazane przez któregoś z proroków. Oszczędziłoby to mnóstwa pracy inkwizytorom oraz zmartwień i kłopotów
ich podopiecznym, zaoszczędzono by też sporo drewna. Jakoś jednak tak się
stało, że przez ładnych kilkanaście wieków, nikt się tego wszystkiego nie
doczytał, żadna iluminacja im tego nie rozjaśniła, żadna intuicja nie
podpowiedziała.
Mechanizm
tych odkryć wydaje mi się prosty jak konstrukcja cepa, choć nie jestem
pewien, czy potrafiłbym dobry cep samodzielnie skonstruować. Po prostu,
osobiste sympatie do człowieka przenosi się na głoszone przez niego idee,
jednak wydaje mi się, że można tu dostrzec pewną asymetrię. O ile ateiści i agnostycy, w ogóle większość wątpiących, skłonna jest doszukiwać się
pozytywnych elementów w religiach, to chyba nie znalazłoby się wielu przykładów
fundamentalistów, którzy znajdowaliby jakieś zalety w ateizmie czy wolnomyślicielstwie,
mimo, że nie każdego ateistę, wolnomyśliciela albo libertyna skłonni byliby
od razu posłać na stos.
Oprócz
takiej postawy wobec dotychczasowych świętości, jest także w dobrym tonie
pokpiwać z Dawkinsa, nawet będąc biologiem ewolucjonistą. Można go wykpiwać,
bo nie sposób pominąć, wyniosłe milczenie spotyka tylko innych, pomniejszych
mądrali. Sądzę, że Richard Dawkins ma wystarczająco dużo poczucia humoru,
by się tymi protekcjonalnymi kpinkami specjalnie nie przejmować i robić
swoje, czasem jednak robią one wrażenie próby wdrapania się na ramiona
giganta, najlepiej przez wkopanie go w ziemię. A że zalazł on dobrze za skórę naszym niektórym znakomitościom, przekonałem się słuchając wykładu
ks. Michała Hellera na WSIiZ w Rzeszowie.
Otóż,
wg przemawiającego, argumenty Dawkinsa zawarte w książce Bóg urojony
to, 'prawdę powiedziawszy są bardzo prymitywne i przypominają książeczki z czasów marksizmu, gdy oficjalna propaganda walczyła z Kościołem. Prawie,
że dokładnie ten sam żargon.' Ksiądz Heller, który Dawkinsa zna osobiście,
jego książki zapewne czyta w oryginale, a „Notatnik Agitatora" też nie był
mu obcy, ma więc podstawy, by tak ocenić językowe umiejętności swego
adwersarza. Gdybym nie wiedział, mógłbym pomyśleć, że Dawkins to absolwent
WUMLu, a może nawet jakiejś moskiewskiej szkoły partyjnej, ale sądzę, że
jeżeli w tym stwierdzeniu jest jakiś cień prawdy, to raczej agitatorzy
czerpali od niego, jeżeli cokolwiek czerpali.
Czy
argumenty Dawkinsa są prawdziwe, czy dobrze dobrane i sensownie dowodzone, tego
już się nie dowiedziałem, choć dopuszczam myśl, że któryś z proponowanych przez niego mechanizmów ewolucyjnych zostanie w przyszłości
skorygowany. Nie dowiedziałem się też, który z tych argumentów jest
prymitywny i w jakim znaczeniu. Ktoś małostkowy oczekiwałby konkretnych przykładów,
ale chrześcijańskie miłosierdzie widać nie pozwala na ich wskazanie, całe
szczęście, że samokrytycznie zrobił to sam Dawkins w przedmowie.
Ponieważ
mówca jest zwolennikiem teorii ewolucji, ściślej — nie ma żadnych problemów z jej akceptacją, mógłby pokusić się o przytoczenie argumentów
subtelniejszych, bo takie są mu zapewne znane. Jeszcze bardzie pożądane byłoby,
jeśli mogę sobie pozwolić na tę nietaktowną prośbę, napisanie książki, w której te subtelniejsze argumenty wsparte — w odróżnieniu od
dawkinsowskiego żargonu, — wykwintniejszym językiem, znacznie dobitniej wykaże
nie tylko prawdziwość teorii ewolucji, ale i przekona choćby jednego
kreacjonistę. I nawet nie ma potrzeby daleko szukać kandydatów do korepetycji z biologii, są tacy w ministerstwie oświaty, a nawet w czcigodnym PANie.
Choć
Dawkinsa trudno sobie odpuścić, to jakoś nie widać, przynajmniej u nas, poważniejszych
replik na Boga urojonego, bo ta jedna książeczka małżeństwa McGrath, w której krótki teks ks. Życińskiego, wg niektórych opinii, — lepszy od
całej reszty, to jakoś mało.
Obaj
panowie, tzn. ks. Heller i ks. Życiński, zgodnie zarzucają Dawkinsowi, jakoby
ten twierdził, iż po przeczytaniu Boga urojonego, każdy czytelnik
stanie się ateistą. W moim przekonaniu Dawkins aż tak wysoko nie mierzył,
lekturę traktował, jako 'zachętę do porzucenia religijnego nałogu', i raczej pesymistycznie oceniał siłę swej argumentacji, a dowodem niech będzie
fakt, że szybko napisał następną Najwspanialsze widowisko świata. Mam
wrażenie, że w tym zarzucie bardziej chodzi o to, by strachliwsi czytelnicy
książki do ręki nie wzięli, zaś ci, którzy tej ani żadnej innej na ten
temat, do ręki nie wezmą, mieli wygodną wymówkę.
Oprócz
powyższych zarzutów, z artykułu ks. Życińskiego dowiadujemy się, że ton
książki jest 'mentorski' i 'pretensjonalny', argumenty zaś
'naiwne', oczywiście, także bez przykładów.
Jest
jeszcze jedna kwestia. W moim wcześniejszym felietonie „Przypadki księdza
H.", przytoczyłem anegdotkę na temat słowa 'racjonalność'. Podobną,
choć w szczegółach nieco odmienną, przytacza też ks. Życiński, a wg jego
relacji, wyglądało to tak „W swych końcowych wnioskach obaj dyskutanci
podkreślili, że różni ich przede wszystkim pojmowanie terminu "Prawo".
Ksiądz Heller stwierdził, że w pisowni tego terminu (angielskie law)
użyłby wielkiej litery, gdyż pytając o istotę praw przyrody, dochodzimy do
Boga Stwórcy, który poprzez prawa ukazuje swą obecność w naturze. Wniosku
tego nie chciał przyjąć Dawkins, dla którego prawo jest tylko prawem i nie
ma sensu pytać o jego głębszą naturę."
Być
może ks. Heller użył tego samego chwytu dwukrotnie, w takim razie możemy
spodziewać się następnych powtórzeń, bo słów, które można pisać z dużej
lub małej litery jeszcze parę jest. Pozostaje tylko pytanie, — kto rzeczywiście
mówi o 'racjonalności', a kto o 'Racjonalności', kto o 'prawie', a kto o 'Prawie'? Jeżeli jednak są to dwie różne wersje tego samego
zdarzenia, wtedy powstaje czysto historyczny problem, — która z nich jest
prawdziwa? Jest i trzecia możliwość, bo ze swego doświadczenia wiem, że
najcelniejsze riposty przychodzą zwykle po czasie.
Żargon
żargonem, propaganda propagandą, ale w chwilę potem, z cytowanego wykładu
dowiadujemy się, że obecne społeczeństwo jest znacznie mniej wyedukowane niż
było dwadzieścia lat temu, zaś obraz nauki w oczach społeczeństwa mocno
zniekształcony, po części przez media. Z tego wynika, że w tej poprzedniej
epoce, oprócz propagandowej indoktrynacji, jednak trochę kształcono i to
lepiej, niż dziś. Siłą rzeczy nasuwa się jednak pytanie, — gdzie się ci
lepiej wykształceni nagle podziali? Przecież wszyscy chyba jeszcze nie
wymarli?
Z
innych wypowiedzi, choćby z rozmów z p. G. Miecugowem, wynika, że chodzi głównie o pokolenie dzisiejszych trzydziesto- i dwudziestolatków, nie zaś o 60-70-latków.
Chciałbym więc zauważyć, że to jest nowe pokolenie, wychowane m.in., przez
katechetów. Jeśli więc szukać przyczyn szerzącej się 'ignorancji
naukowej' i 'ignorancji religijnej', to może należałoby spojrzeć
wnikliwiej na metody i skutki tych dwudziestu i paru lat katechizowania. Nie traćmy
jednak nadziei, kilku mechatroników z Raciborza będzie umiało więcej niż
przewiduje to program przedmiotów zawodowych i rozumiało więcej, niż się to
katechecie w najczarniejszych myślach wydaje.
A
że takie spojrzenie miałoby sens, to wynika choćby z tego, że wybitny
dziennikarz kilka dni temu pytał, „co się stało ze zbiorową świadomością
polskiego Kościoła?", w którym przestały działać 'pewne hamulce'. Zauważył jednak, że 'sygnały
były wcześniej', jeszcze za życia Jana Pawła II. Może
więc po prostu polski Kościół zawsze taki był, przecież dzisiejsi biskupi
nie wzięli się znikąd i byli również wczoraj.
Pewien
zapomniany już mędrzec, wnuk rabina, sądził, że 'wymagać od kogoś
porzucenia złudzeń,
co do jego sytuacji to znaczy wymagać
porzucenia sytuacji, która bez złudzeń
obejść się nie może.' Wędrówka w
'rajską dziedzinę ułudy, kędy zapał tworzy cudy' jest nader atrakcyjna, a ze względu na to, co obiecuje, można ją kontynuować przez całe życie. I tak sobie nicując i przykrawając naukę i religię, jedni łudzą się, że
naukę da się z religią pogodzić, drudzy, że religię da się naukowo
wesprzeć, a ja, że skonstruowanie cepa leży w zakresie moich umiejętności.
« Felietony i eseje (Publikacja: 13-03-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8821 |
|