|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Prawo » Prawa Człowieka
Feminizm? O czym my właściwie rozmawiamy? [2] Autor tekstu: Anna Salman
Również przemysł odnotował
swoiste „sukcesy" na tym polu — zamykanie zakładów tekstylnych w latach
90-tych i związane z tym zwolnienia kilkudziesięciu tysięcy pracownic, nawet w części nie przyciągnęły
takiej uwagi mediów, jak groźba strajku w kopalni.
Zjawisko systemowej dyskryminacji
zdecydowanie należy uznać za patologię, która powinna być zwalczana
wszelkimi środkami. Tym bardziej, że pochodną dyskryminacji kobiet na rynku
pracy są kolejne patologie: prostytucja z braku alternatywy zarobkowej oraz
zjawisko, które w mojej ocenie traktowane powinna być na równi z gwałtem -
„praca za seks". Obydwa
traktowane są raczej, jako sensacje medialne, gdy przynajmniej drugie z nich, będące
przecież efektem przemocy ekonomicznej, jest czymś gorszym, niż „zwykły
gwałt", stawia bowiem ofiarę w takiej sytuacji, że pozornie sama zgadza się
na poniżenie. Przemoc o charakterze seksualnym jest w ogóle traktowana w bardzo specyficzny sposób.
Ofiara gwałtu przedstawiana jest z reguły jako współwinna, a samo przestępstwo
jest często przedmiotem niewybrednych żartów. W efekcie mamy niejako podwójny
gwałt: fizyczny — podlegający sankcjom karnym oraz psychiczny -
powszechnie akceptowany i dokonywany przez otoczenie ofiary. Jest to jedyny
rodzaj przestępstwa, którego ofiara, jeżeli jest to kobieta (przemoc
seksualna wobec dzieci częściej wywołuje oburzenie), poddawana jest oskarżeniom
lub wyśmiewana.
Czy inne ofiary przestępstw są
równie źle traktowane? Czy wobec osoby okradzionej wysuwane są zarzuty, że
nie powinna była mieć przy sobie pieniędzy, biżuterii, że nie powinna
afiszować się tak luksusowym samochodem (czy może w ogóle nie mieć
samochodu)? Tymczasem tu uczucia ofiary są ignorowane, tak jakby wymuszenie
dokonania czynności seksualnych było czymś absolutnie naturalnym i należnym
sprawcy. W ten sposób ujawnia się rzeczywiste, acz nie artykułowane
oficjalnie podejście do kobiety -jesteśmy
wciąż traktowane przedmiotowo. I właśnie walka z tego typu przemocą — nie
samym przestępstwem, bo od tego jest wymiar sprawiedliwości, lecz z jego
odbiorem w przestrzeni publicznej stanowi wyzwanie dla feministek i feministów.
Jak na razie efekty są raczej
mizerne. Niedawna inicjatywa -
„Marsz szmat" nie spotkała się z szerokim pozytywnym oddźwiękiem, ani
nawet ze zrozumieniem, ale każde działanie o charakterze
informacyjno-edukacyjnym ma znaczenie w sytuacji wielopokoleniowych zaniedbań.
Nie mamy,
niestety, w Polsce tradycji silnych ruchów feministycznych, do których osiągnięć
można by się odwoływać. Wynika to poniekąd z naszej historii, w której
przez pokolenia priorytetem była wolność pojmowana dość abstrakcyjnie — w oderwaniu od realiów społecznych. Prawa obywatelskie przyznane kobietom po
zakończeniu I wojny światowej stanowiły coś w rodzaju rekompensaty za poświęcenie w okresie zaborów, natomiast obowiązująca w PRL poprawność polityczna
wynikała wprost z obowiązującej ideologii. Pozycja polskich kobiet nie była
więc wynikiem zmiany mentalności społecznej, lecz czynników zewnętrznych. I chyba właśnie brak doświadczenia w walce o własne prawa jest dziś największą
słabością organizacji feministycznych.
Pierwszą spektakularną porażką
było wprowadzenie w latach 90-tych restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej (żartobliwie
zwanej kompromisem) i od tego momentu właściwie aktywność organizacji
feministycznych przekierowana została na bezpieczne (bo powszechnie
akceptowane) obszary, w tym zwiększenie liczby żłobków, przedszkoli,
przewijaków w zakładach pracy, czy wsparcia finansowego dla rodzin. Są to
sprawy niewątpliwie istotne, ale umieszczając te kwestie w perspektywie
feministycznej spycha się kobiety jeszcze głębiej do „matecznika
biologicznego", ignorując jednocześnie (niesłusznie) rolę ojców w wychowaniu i utrzymaniu rodziny. W ten sposób zamiast walczyć z dyskryminacją
kobiet, tworzy się obszar dyskryminacji mężczyzn i to akurat tej części, która
do swoich obowiązków rodzicielskich podchodzi poważnie. Najbardziej
drastycznym tego przejawem jest ograniczanie możliwości kontaktów z dziećmi,
co jest właściwie normą w orzecznictwie polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Rozumiem, że w kraju, w którym
koronowano matkę — dziewicę na królową,
ideałem jest poczęcie bez udziału mężczyzny, jednak ten nietypowy przypadek
dzieworództwa (prawdopodobny, gdyby dziecko było płci żeńskiej) nie miał
miejsca od ponad dwóch tysięcy lat i nigdy w naszym kręgu kulturowym.
Nie chcę tu
się przedstawiać, jako krytyczka organizacji feministycznych, bo i tak
jakakolwiek działalność jest lepsza od braku działalności, jednak widzę
wyraźnie, że w Polsce chyba zabrakło odwagi, aby zdiagnozować dokładnie
przyczyny upośledzenia kobiet w sferze publicznej. Jest to o tyle zrozumiałe,
że źródłem przemocy wobec kobiet jest Kościół, przy czym jedyna osoba, która
zdecydowała się mówić o tym publicznie — p. prof. Magdalena Środa, została
nieomalże zlinczowana medialnie. Od tego czasu działalność organizacji
feministycznych koncentruje się na mniej kontrowersyjnych zagadnieniach, od
czasu do czasu wzbogacając je problematyką i rozwiązaniami skopiowanymi z państw o wyższym poziomie rozwoju społecznego, stąd nie zawsze znajdującymi
zrozumienie w naszym kraju. Jednym z takich rozwiązań są parytety.
Gdy mowa o parytetach często pojawiają się głosy, że to uwłacza kobietom lub że
„kryterium płci" (czy wręcz kryterium genitalne) jest najgorszym z możliwych,
jakie można wprowadzić. W pełni się zgadzam, tyle że to kryterium obowiązuje
od stuleci, w niektórych społeczeństwach od tysiącleci. Po prostu jak na
razie dotyczy innej płci — tej, która przyzwyczajona do posiadania przywilejów,
uważa taką sytuację za naturalną. Muszę podkreślić, że jest mi dalece
obojętne podłoże przekonania o „naturalności" tego zjawiska — religia,
czy inne źródło prawdy objawionej (np. socjobiologia). Jest to bowiem tylko
sposób uzasadniania dyskryminacji.
Sama jestem sceptyczna wobec
parytetów, ale nie dlatego, jakoby uwłaczały one kobietom. Po prostu obserwując
scenę polityczną, odnoszę wrażenie, że nie obniżyłoby jej jakości
losowanie próby reprezentatywnej spośród całej populacji naszego kraju,
posiadającej bierne prawo wyborcze. Odrębny problem to obsadzanie najwyższych
stanowisk w spółkach skarbu państwa, bo według mnie należy przemyśleć
raczej celowość ich mnożenia i utrzymywania. Nie widzę natomiast powodu, aby
wymuszać parytety na podmiotach prywatnych, bo jest to niezgodne nie tylko z regułami wolnego rynku, ale także zdrowego rozsądku.
Brak sukcesów, a nawet pomysłów na własne oryginalne rozwiązania
owocuje między innymi projektami tworzenia stricte „kobiecych" struktur
partyjnych, co prawdę powiedziawszy nie wzbudza we mnie entuzjazmu. Wykluczenie — tym razem płci przeciwnej — to nic innego, jak kopiowanie wzorów, które
współcześnie nie mają racji bytu, bo zostały już dostatecznie
skompromitowane. Ponadto partią, która wprowadziła bodajże najwięcej kobiet
do sejmu jest PiS, a nie znajduję nawet milimetra kwadratowego wspólnych z nimi przekonań. Podobieństwa anatomiczne to trochę za mało, aby ktoś
reprezentował moje interesy, czy nawet zyskał gorące poparcie dla swoich działań.
Dlatego dość szybko przeszła mi fascynacja osobą Margaret Thatcher [ 6 ],
która wobec wcześniejszych karier politycznych p. Bandaranaike [ 7 ],
czy Indiry Gandhi [ 8 ]
nigdy nie stała się dla mnie symbolem emancypacji kobiet, lecz raczej
europejskiego zacofania w tym zakresie w stosunku do Azji.
Oczywiście popieram udział
kobiet w życiu publicznym, przeważnie oddaję swój głos w wyborach na
kobiety, co jest łatwe, bo z reguły mają wyższe kwalifikacje. Jednak
wrodzony pragmatyzm nakazuje mi lokować sympatie polityczne po tej stronie, która
ma dla mnie ofertę i zdaje się być wystarczająco skuteczna do jej
realizacji. Dlatego, choć to pewnie zabrzmi cynicznie, gdyby jeden z najlepszych polskich biznesmenów — Tadeusz Rydzyk zadeklarował, że oto
znudziła mu się działalność w ramach Kościoła i zaczyna walczyć o prawa
kobiet, na poważnie rozważyłabym swoje dla niego poparcie, właśnie z uwagi
na dotychczasową skuteczność.
Sam postulat
popierania kobiet w życiu publicznym dlatego tylko, że są kobietami, może
wywołać głupawe komentarze o tzw. „solidarności jajników" (nb. nie słyszałam
nigdy o solidarności jąder, co najwyżej o „prawdziwej męskiej przyjaźni",
niekiedy szorstkiej). Tym tropem idą komentatorzy medialni, którzy każde
wydarzenie w sferze publicznej z udziałem kobiet starają się podciągnąć
pod feminizm, spekulując na przykład,
jakie zajdą zmiany w preferencjach wyborczych wśród żeńskiego elektoratu. W ten właśnie sposób omawiano dwa, kompletnie nieistotne wydarzenia, opatrując
je mianem „feministycznych". Pierwsze dotyczyło
niefortunnego użycia przez znanego polityka słowa „gwałt" w kontekście
zachowania wicemarszałkini sejmu, drugie natomiast — odejścia byłej
Pierwszej Damy (osoby dość nijakiej i zmanierowanej popularnością) z Kongresu Kobiet. W pierwszym
przypadku przewidywano porażkę wyborczą RP z powodu utraty poparcia żeńskiego
elektoratu, drugie wydarzenie miało wstrząsnąć … czymś tam (za bardzo nie
zrozumiałam).
Jestem pewna, że ewentualna
przegrana RP nie będzie wynikiem „kłótni w piaskownicy", lecz względów
bardziej merytorycznych, a nasi komentatorzy życia społecznego, w tym,
niestety „ikony" polskiego feminizmu, mogliby wykazać się większym
szacunkiem dla polskich kobiet, nie traktując nas, jak bandy idiotek.
W drugim przypadku okazało się,
że sprawa miała kontekst raczej rodzinno-medialny (niewystarczające uznanie
dla męża, który przecież „wielkim politykiem jest") czyli celebrycki, a w rankingu zainteresowania opinii publicznej lokowała się nieco poniżej
reklamy z udziałem Dody, seksownie oklejonej taśmami z supermarketu. Z politycznego punktu widzenia oba „eventy" miały oczywiście
znaczenie porównywalne, czyli żadne. Jednak przedstawianie tego typu zdarzeń,
jako feministycznych, z uwagi na udział w nich kobiet, to kolejny przykład
ignorancji lub świadomej manipulacji. I smutne jest, że nawet przedstawicielki
organizacji feministycznych dają się wkręcić w tematy zastępcze, które
albo z feminizmem nie mają nic wspólnego albo wręcz negują samą ideę.
Było to widoczne również w trakcie nagonki na prof. Mikołejko, który ośmielił się skrytykować grupę
młodych matek za hałaśliwe i nieodpowiedzialne zachowanie. Sprawa ta wywołała
konsternację wśród pań, nie odżegnujących się od feminizmu, natomiast
niespecjalnie entuzjastycznych wobec naruszania norm społecznych. Mnie
zaintrygowała z zupełnie innego względu — po raz kolejny nie mogłam się
doszukać niczego, co kojarzyłoby się z równouprawnieniem / dyskryminacją płci.
Jeżeli chodziło o to, że krytykę sformułował pan profesor, a nie jego żona,
wystarczyło sprawdzić, czy podziela ona jego stanowisko w tej sprawie.
1 2 3 Dalej..
Przypisy: [ 6 ] Premier Wielkiej Brytanii w latach 1979-1990 [ 7 ] Pierwsza kobieta na świecie sprawująca urząd premiera Cejlonu / Sri
Lanki, w latach 1960-65, 1970-77 i 1994-2000 [ 8 ] Premier Indii w latach 1966-67 oraz 1980-84 « Prawa Człowieka (Publikacja: 15-06-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9031 |
|