|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Światopogląd » Dotyk rzeczywistości
Rwanda - katolicyzm - przemoc (Część I) [1] Autor tekstu: Radosław S. Czarnecki
Hic habitat
felicitas *
(napis nad wejściem do lupanaru
którego mury odkopano w Pompejach)
Na kanwie zamieszania wokół ks. Lemańskiego -
konflikt wewnątrz kościelny, jakich w Polsce sporo — wychodzi na jaw
osoba arcybiskupa Henryka Hosera, metropolity warszawsko-praskiego, onegdaj
prominentna i znana postać Kościoła katolickiego w Rwandzie (w centralnej
Afryce od 1976 roku). Postać tę wiąże się w sposób jednoznaczny z wydarzeniami w Rwandzie — a także rozciągając te wydarzenia na Burundi i część
wschodnią Zairu (dziś — Kongo). Wydarzenia te to ludobójstwo jakiego dopuścili
się Hutu wobec Tutsi. W 100 dni bojówki Hutu zamordowały w bestialski sposób
około miliona Tutsich.
Książka-reportaż Wojciecha Tochmana, polskiego
publicysty i dziennikarza o tamtych wydarzeniach, spisana na podstawie rozmów i spotkań, kilkakrotnych wizyt w środkowej Afryce (Dzisiaj narysujemy śmierć)
stała się w związku z głośnym konfliktem, którego osią okazał się
metropolita warszawsko-praski Henryk Hoser, widomym i kolejnym stygmatem poczynań
zinstytucjonalizowanego katolicyzmu we współczesnym świecie. W Polsce przełomu
XX i XXI wieku o ludobójstwie w tym rejonie Czarnego Lądu panowała wymowna
cisza, jakby pamięć tych wydarzeń mąciła dobre imię wszechwładnego w tym
kraju Kościoła rzymskiego i brudziła świetlany, mityczny, apologetyczny
wizerunek tzw. „polskiego" papieża Jana Pawła II. Wydarzenia o których mówi
książka zyskały na kanwie konfliktu Hoser — Lemański tym samym nowe
oblicze i wyszły nad Wisłą, Odrą i Bugiem z cienia zapomnienia (czy raczej — z cienia znaczącego milczenia) na temat roli Kościoła i religii
katolickiej w obliczu tej hekatomby, przy której tragedie towarzyszące wojnom w byłej Jugosławii jawią się niewinnymi igraszkami.
Nie o osobę Henryka Hosera
jednak tu chodzi. Rwanda i Burundi to najwcześniej, najgłębiej i najdłużej
chrystianizowane państwa Afryki Centralnej. To kraje skąd pochodziło zawsze
najwięcej autochtonicznych księży, misjonarzy,
zakonnic. Kraje te były przez Belgię, władającą tymi terenami przez 5 dekad
XX wieku (na równi z Kongiem), metodycznie, systematycznie katolicyzowane. To
coś na kształt Polski, zagłębia
katolicyzmu w Europie, wzór ewangelizacji, dwa wielkie sanktuaria maryjne: w Kibeho i Rubango (np. sanktuarium Matki Bożego Słowa, Marii Bolesnej z Kibeho — pd. Rwanda — można potraktować jako analogię z polską Częstochową
lecz dla środkowej Afryki), pobożności maryjno-ludowej, budownictwa
sakralnego i dopływu kadr dla tej instytucji religijnej. Polski przeniesionej
na Czarny Ląd. Procent katolików szacowany był przed tymi dramatycznymi
wydarzeniami: Rwanda — 57 % (ponadto — 37 % to protestanci), w Burundi — 57
% (ponadto; 22 % to protestanci); po rzeziach popularność katolicyzmu — zwłaszcza
wśród Tutsich — drastycznie spadła.
Przygotowania do tego ludobójstwa sięgają dalekiej przeszłości, początku
XX wieku, gdy zrodziła się teoria ras. Kolonizatorzy stwierdzili (a Kościół
te mniemania jawnie podtrzymywał), że de facto kasty Tutsi i Hutu to
tak naprawdę oddzielne rasy o różnym pochodzeniu i z tego powodu należy je
odseparować. Głoszeniem tej opinii zajęli się katoliccy i protestanccy
misjonarze. Utworzyli oddzielne szkoły dla Tutsich i dla Hutu, gdzie nauczali jaka ma być rola poszczególnych ras. Podzieli nabożeństwa na msze dla Hutu i dla Tutsich. Uniwersalizm katolicki — o którym
tak nagminnie się mówi w Polsce — pokazał swe prawdziwe oblicze w starciu z utylitarną potrzebą rządu dusz i mocno zakorzenionymi uprzedzeniami społeczno-kulturowymi.
Przez cały czas kolonialnej epoki (i po niej także — ale w innej już
konfiguracji polityczno-społecznej) narastało powiązanie Kościoła z władzami
kraju i zaangażowanie w politykę w każdym z możliwych aspektów. Także i w
politykę rasową, w swoiście pojmowaną segregację i klasyfikację ludzi, w tworzenie drabin społecznych i tożsamościowych. Dotyczy to zarówno okresu
gdy władali tu kolonizatorzy -
wpierw Niemcy, później Belgowie — jak i po uzyskaniu przez oba kraje
niepodległości (1962 r.). Kościół nie
zwracał uwagi — bo kwestia władzy i korzyści z niej płynących jest sprawą
zasadniczą i uniwersalną gdy śledzimy historię tej struktury — na trendy
świadczące o odwróceniu ról Hutu i Tutsi (stało się to na przełomie lat
50-60 na kanwie rozpadu kolonializmu w Afryce i tworzeniu się nowych elit oraz
stosunków społecznych w powstających hurtowo krajach Czarnego Lądu) i pogłębianiu
się wzajemnych uprzedzeń czy nienawiści. Po 1962 roku zaczęli dominować
liczniejsi Hutu (poprzednio upośledzeni i spychani na margines). Z ambon coraz
częściej było więc słychać o konieczności wygonienia, a jeśli nie było
to możliwe, zabicia wrogiej nacji. Był to ogólny trend w całym regionie,
preferowany przez media, polityków i elity Hutu. Kościół — przez głos,
postawę i działania swoich funkcjonariuszy — w tym procesie uczestniczył
aktywnie i gorliwie.
Historia Rwandy pokazuje jak sianie nienawiści, judzenie, intrygi, posługiwanie
się językiem pełnym jadu i zacietrzewienia generuje — w tym akurat
przypadku — pospolity, zwyczajny, nieludzki rasizm, jak rodzi się z niego
ekstremizm, jak popycha się ludzi przeciwko „Innemu" człowiekowi w wyniku czego morduje się
niemal milion ludzi w sto dni.
Tutsi i Hutu (jak również Pigmeje Twa stanowiący w Rwandzie ledwie 1 % populacji)
to ludność Bantu. Historycznie Tutsi byli związani z rwandyjską klasą rządzącą,
ale zdarzało się, że z powodu ubóstwa Tutsi stawał się Hutu (deklasacja
społeczna i kulturowa). W czasie spisu ludności przeprowadzanego przez Belgów
(ostatni spis kolonialny) jako Tutsi określany był każdy, kto miał wąski
nos lub posiadał więcej niż dziesięć krów. Wszyscy pozostali byli
zaliczani do Hutu. Według poważnych badaczy nie istnieją różnice genetyczne
pomiędzy tymi dwiema grupami. Słowo „Hutu" pierwotnie określało po
prostu człowieka pracującego na roli, a „Tutsi" hodowcę bydła. Ten pogląd
jest promowany przez rząd od czasów ludobójstwa, aby utrwalać wizję
jednolitego społeczeństwa Rwandy. Nieliczni badacze twierdzą, że istnieją różnice
etniczne: Tutsi charakteryzują się stosunkowo wąskimi nosami i jaśniejszą
skórą oraz są potomkami wojowniczych grup, które kilkaset lat wcześniej
najechały rolnicze społeczności Hutu, wprowadzając tam swoje struktury
feudalne. W tym ujęciu możliwe było, żeby Hutu (lub Twa) stał się Tutsi
poprzez otrzymanie takiego tytułu od władcy. Mieszanie się tych grup od
zawsze zachodziło dosyć intensywnie, choć wedle tradycji znacznie rzadziej mężczyzna
Tutsi brał żonę Hutu niż na odwrót. Obie grupy mówią tym samym językiem
oraz nie istnieją obecnie wyraźne tradycje kulturowe je rozróżniające. W czasie ludobójstwa podział na grupy był wystarczająco utrwalony przez fakt,
że każdy wiedział, kto jest Hutu, a kto jest Tutsi. I to jest również
tragizm tej sytuacji. On wiedział …… I to wystarczyło.
Stosunek do katolicyzmu po tych tragicznych i traumatycznych przeżyciach
się zmienił — zwłaszcza wśród Tutsich. Znamiennym tego wyrazem są
wypowiedzi o roli Jana Pawła II w krwawym konflikcie rwandyjskim, a raczej o jego milczeniu i braku reakcji jako osoby szanowanej i poważanej w katolickiej
Afryce. Liczne wypowiedzi Tutsich zanotowane przez Tochmana (i innych znawców
tego zagadnienia) mówią o nienawiści, wrogości, w najlepszym razie -
pretensji wiernych o zaniechanie i milczenie, o brak zdecydowanego głosu poważnego
Autorytetu moralnego (uważanego do tamtej pory) i apelu: Przestańcie, nie mordujcie!
W kontekście tej hekatomby oraz dzisiejszej narracji prowadzonej przez
polski Kościół rzymski i niektóre środowiska katolickie z nim związane
zaczynają w człowieku stojącym co prawda z boku wiary religijnej, ale
interesującym się tymi zagadnieniami, narastać wątpliwości o jakości
katolickiej edukacji, nauki, kształtowaniu postaw wiernych, refleksji
religijnej tłumu. Rodzi się pytanie — gdzie się podziewają w takich
sytuacjach wierzący katolicy? Jak możliwa jest symbioza mowy nienawiści sączonej
permanentnie z ambon, z radioodbiorników (radiostacji mieniących się kościelnymi
i "katolickim głosem w twoim domu"), z ekranów TV, z prasy mającej imprimatur Episkopatu (nieważne; w Rwandzie czy w Polsce) z radosnymi śpiewami dobiegającymi ze świątyń? O naukach Mistrza z Nazaretu, okrzykach Hosanna bądź
Alleluja nie wspominając.
Przesłanie „miłości bliźniego"
należy zaś uznać za jawny humbug.
Twierdzenia, że porównania
sytuacji rwandyjskiej z polską są nie na miejscu, bo my to Europa i Polska, od
wieków najbardziej, najgorliwiej chrystianizowany kraj Starego Kontynentu i wierny uczeń Rzymu, kraj który dał światu papieża i prymasa Tysiąclecia
(heroiczne symbole człowieczeństwa i humanizmu) warto jest przypomnieć teksty Tomasza J. Grossa lub efekty badań Barbary
Engelking. A co do chrześcijaństwa w Europie — dało ono wyraz
skuteczności swej doktryny w kwestiach moralnych, etycznych, pro-osobowych,
ludzkich podczas rozpadu Jugosławii i wojen na Bałkanach na przełomie XX i XXI wieku.
Tragedia Rwandy jest klasyczną traumą wojny domowej. Tu
sąsiad zabijał sąsiada. Jednego dnia mieszkali ze sobą płot w płot, następnego
dnia przychodził z innymi, podpalał dom, zabijał maczetą, tych którzy
uciekali. Potem szedł do następnego domu, podpalał dom i czekał aż zaczną
wybiegać. Ucinał ramiona i wciąż żywych zrzucał na dno głębokiego na
kilkanaście metrów wychodka. Wczoraj witał ich słowami mwirwe, mwarametse.
Dziś wbijał maczetę tak głęboko, że pękała kość. Codziennie pytał amakuru?
Jak się czujesz? Na to samo pytanie odpowiadał jak zawsze z uśmiechem, że
dobrze, nimeza. Gdy wszystko się zaczęło, szedł do Interahamwe — milicji i wolontariuszy oddanych czystości rasy
Hutu — i pokazywał, który dom trzeba zburzyć, a jego mieszkańców zabić.
Tu mąż zabijał żonę. Tu ojciec zabijał swoje dzieci. Wystarczyło, że
Hutu poślubił Tutsi. Zbrodnię tą mógł odkupić tylko krwią żony i całego ich potomstwa. Inaczej sam był zabijany. Niejeden z maczetą
zawieszoną w powietrzu nad głową bez wahania przypominał sobie o swym
plemiennym długu. Najpierw żonę, potem po kolei każde z licznych wciąż
patrzących z ufnością dzieci. Synowie zabijali rodziców. Wielu udało się
lata wcześniej zdobyć wpis w dokumentach, że nie są już Tutsi. Że są
Hutu. Znalazłem informację, iż jeden z przywódców Interahamwe to były
Tutsi, który zabił swoich rodziców i całą, wielopokoleniową rodzinę.
Szybka śmierć, jak opowiadają świadkowie i ci którym udało się
przeżyć, była przywilejem. Można było być ciętym maczetami, tłuczonym
kamieniami, czy zakatowanym na śmierć kijami, leżeć kopanym z połamanymi żebrami. I tłum ludzi skaczących po dogorywającym ciele.
1 2 3 Dalej..
« Dotyk rzeczywistości (Publikacja: 19-09-2013 )
Radosław S. CzarneckiDoktor religioznawstwa. Publikował m.in. w "Przeglądzie Religioznawczym", "Res Humanie", "Dziś", ma na koncie ponad 130 publikacji. Wykształcenie - przyroda/geografia, filozofia/religioznawstwo, studium podyplomowe z etyki i religioznawstwa. Wieloletni członek Polskiego Towarzystwa Religioznawczego. Mieszka we Wrocławiu. Liczba tekstów na portalu: 129 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Return Pana Boga | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9286 |
|