|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Bernard-Henri Lévy American Vertigo [2] Autor tekstu: Piotr Napierała
W Memphis (Tennesee) uderza go żarliwość czarnych chodzących do kościołów
we frakach, kontrastująca z handlowym podejściem i zacięciem megachurches
Północy (s. 171).
Floryda wywołuje u Lévy’ego refleksję o tym, że
Amerykanie w porównaniu z Europejczykami, nie starają się całkowicie panować
nad przyrodą, ani od niej zupełnie się oddzielać, co jego zdaniem wnika z pionierskiej kultury ryzyka (s. 183), jednak czytając ten fragment zastanawiałem
się ile wynika po prostu z geografii, naszego euro-tłoku, i pustej przestrzeni w USA, tej połowie wielkiego kontynentu.
Savannah zachwyca Lévy'go, który
cieszy się, że w 1864 roku mieszkańcy woleli poddać się jankesom niż
doprowadzić je do zniszczenia (s. 185), wyczuwa tu iście europejską dbałość o miasto tak kontrastującą z nonszalancją mieszkańców Buffalo. W Karolinie
Płd. — wszystko wraca do „normy"; w Asheville nie pamięta o dandysie
imieniem Scott Fitzgerald.
Lévy zwiedzał Norfolk (Wirginia), a ściślej
tamtejsza bazę floty, największą po tej w San Diego, i zastanawia się nad
bardzo demokratycznym łatwym dostępem turystycznym do owych baz; tak jakby USA
uwielbiały paradować ze swoimi zabawkami (atomowymi łodziami podwodnymi)
przed sojusznikami (s. 195).
Potem następują
opisy trzech wywiadów z neokonserwatywnymi jastrzębiami, których według
Amerykanów, przecenia się w Europie (we Francji pisze się o „książętach
ciemności" lub po prostu neo-cons — przy czym po francusku con znaczy
dureń) co do siły oddziaływania na rząd. Pierwszy to Richard Perle, z którym
Lévy czasem się zgadza, ale uważa np. że ma on zbyt frywolne podejście do
prawdy o BMR w Iraku, czy zbyt łatwo żartuje z Kerry’ego i jego żony (s.
197). Billa Kristola uważa Lévy za urodzonego doradcę książąt, dla którego
inwazja na Irak jest tak ważna, że sojusz z moralnymi religijnymi oszołomami
wydaje mu się znośny (s. 200). U Fukuyamy, dziwi go demokratyczny mesjanizm,
tego odwiecznego wroga inżynierii społecznej (s. 203).
W Heinz Hall w NY widzi
jak Hitchens pokrzykuje na Kissingera (który półgębkiem chwali pomysł wojny w Iraku, a w następnym zdaniu powołuje się na rozprawę Kanta o wiecznym
pokoju) za Wietnam, a potem już w innym przybytku sam popiera wojnę w Iraku,
ale to dlatego, że tyrania Saddama jest dlań dużo większa, zarzuca on bowiem
rządowi i jego doradcom (takim jak Kissinger) niedocenianie skali zagrożenia
ze strony fundamentalizmu religijnego (s. 207). Według Lévy’ego Hitchens
widzi USA jako broń demokracji, a Kissinger akceptuje dyktatury łajdackich
tyranów współpracujących z Waszyngtonem, więc jest to kłótnia wilsonisty z jacksonistą, gołębi w tym sporze nie ma.
W siedzibie AFL-CIO
rozmawiał Lévy z Demokratami, których znalazł, podobnie jak Guy Sorman, w słabszym
wigorze. Odnotował, że np. Michael Moorenie
może się przebić do ogólnego ich nurtu z wezwaniem, by amerykańska
„lewica" nie ulegała naciskowi rewolucji konserwatywnej, i nie tłumaczyła
się przed konserwatystami przypominając np., że to w stanach rządzonych
przez DP („niebieskich") jest
mniej rozwodów i dzieci ze związków pozamałżeńskich, lecz poruszali się
we własnej perspektywie. Lévy, inaczej niż Sorman, sprzyja demokratom więc
martwi go to, że John Podesta zamiast bronić prywatności Clintona, czerwieni
się jak chłopczyk i przyznaje, że Clinton zrobił głupstwo, jak również
to, że jedyną ideą silną wśród DP jest „trzecia droga", ale w wersji
niezmienionej od 20 lat, oraz, że Demokraci w swej masie umieją dogadać się
tylko w sprawach finansowych, choć chcieliby pokonać GOP doktrynalnie, że w partii za dużo mają do powiedzenia związkowcy nie pierwszej już młodości
itp. (s. 207-209).
Warren Beatty, zdaniem Lévy’ego, wie o purytanizmie i nie
chce zostać demokratycznym Schwarzeneggerem, bo wtedy brukowce zbrukają jego
życie prywatne (s. 215). Potem rozmawia Lévy z Davidem Brockiem, który wymyślał
kłamstwa, by oczernić Clintona, a potem przyszedł skruszony do Demokratów,
którzy przyjęli go zamiast zniszczyć (s. 220). Stanowi to dowód na kryzys
dziennikarstwa w USA, i z Woodym Allenem, który wyjawia mu, że nie angażuje
się w politykę, bo uważa, że sam uosabia wszystko co ten kraj nienawidzi, więc
raczej zaszkodziłby tym, których by poparł (s. 228). Lévy, choć lubi
Allena, bierze to za pychę, ale w sumie faktycznie; racjonalizm, ateizm, żydowskość,
intelektualizm, czyż Sorman nie pisał, że to wszystko podoba się raczej w Europie niż w USA...
W Bostonie rozmawia z Huntingtonem, pełen krytycyzmu wobec jego teorii, że dwujęzyczni a przy tym
leniwi Latynosi odbierają Ameryce jej esencję. Z kolej wniosek Lévy’ego, że
USA, Francja i Izrael powstały w oparciu nie o etniczność, ale o credo,
napotyka krytykę Huntingtona (s. 237). Nie lubię Huntingtona i uważam jego
teorię o nieprzekraczalnych barierach cywilizacji za szkodliwy rak
intelektualnego multikulturalizmu i skretyniałego konserwatyzmu, lecz w tej
materii ma on rację. Izrael to etniczność w najczystszym wydaniu, znacznie
lepszym przykładem byłaby choćby Kanada, Brazylia, Singapur, albo Argentyna.
Lévy uważa jednak USA za wyjątkowe (i tu można się tylko zgodzić), ponieważ
tam nigdy państwo i naród nie przekładały się na siebie, stąd USA tak
dobrze asymilują imigrantów (s. 251), stąd uważa obawy Huntintona za równie
nieuzasadnione jak obawy z początku XX wieku przed „słowiano-latynosami" i „Żydami orientalnymi". Lévy uważa Amerykę głównie za uniwersalną ideę
emancypacyjną o nieprzemijającym uroku.
Lévy broni przed atakami europejskich
anty-amerykanistów, amerykańskiej political corectness, uważając, że
francuscy intelektualiści mający język za „faszystowski", nie doceniają
Amerykanów, którzy nie poprzestają na gadaniu, ale starają się coś z tym
zrobić (s. 255). Przypomina to trochę zarzuty Sormana, o to, że Francuzi uważają
Amerykanów za rasistów, ponieważ nie są oni ślepi na rasy i wdrożyli akcję
afirmacyjną, właśnie dlatego, by podstawa rasizmu — wykluczenie i różnice
majątkowe nieco zmniejszyć. Lévy
zauważa pewną pułapkę myślową u Huntngtona i Fukuyamy, ale też u Roberta
Nozicka i Michalea Walzera, że w pewnych okolicznościach cywilizowani przywódcy
walcząc z terroryzmem, będą mogli i powinni móc sięgnąć po tortury. Lévy
pisze, że rozumie ten intelektualny zwrot po 11.09.2011, ale uważa, że grozi
on popadnięciem w kazuistykę, która osłabia humanistyczne przesłanie
liberalnej demokracji (s. 279-280). Lévy kończy swą książkę podkreślając
kilka różnic w jej historycznym rozwoju z Europą np. tą, że wolność i religia nie były tam skierowane przeciw sobie (tu można by zastrzec -
„politycznie", bo społecznie religia zawsze tłamsi życie osobiste wyznawców),
na co zwracał uwagę też Sorman. W amerykańskich warunkach, jak uważa Lévy,
żarliwa religijność nie jest objawem politycznej skrajności, jak byłoby w Europie (s. 284). W ten sposób Lévy zapewne chce uspokoić nieco Europę przed
amerykańską nieobliczalnością. W tą stronę też zmierzają jego
zapewnienia, że laickość w USA ma się dobrze.
Neokonserwatystów
podejrzewa o bycie skrytymi tradycyjnymi konserwatystami, tj. miłośnikami
Realpolitik, chcącymi po prostu dokopać wrogom USA, ale z musu ubierającym to w piękne filozofie (s. 291), jak radzili zwolennicy Hamiltona w XVIII wieku
(wojna w obronie handlu), czy Jacksona (wojna w obronie strategicznych interesów
USA), wbrew izolacjonistom typu jeffersonowskiego (dziś np. Pat Buchanan, oskarżający
Busha o wilsonowskie zboczenie i zdradę ideałów starej GOP — niedawno
Buchanan ostrzegał USA, że nie mogą być jedynym policjantem świata).
Neokonserwatysci są to więc, zdaniem Lévy’ego hamiltończycy (są dziś
prawdziwi hamiltończycy; Condoleezza Rice czy Colin Powell) lub jacksończycy
(dziś są takimi Rumsfeld i Cheney) udający wilsonowskich misjonarzy wolności i demokracji.
Lévy uważa, że pod kątem tych czterech grup powinno się
pojmować politykę zagraniczną USA, a niestety rzadko się to w Europie robi
(s. 294). Ze swej strony mogę dodać, że pamiętam ustęp działa Fukuyamy,
gdzie dzielił wszystkich strategów właśnie na te 4 grupy. Powinniśmy chyba
używać podziałów uznanych lokalnie, wszak europejskie reguły nie aplikują
się do USA, dlatego np. Angela Merkel skarży się na amerykańską
nieprzewidywalność. Błędem Europy jest zdaniem Lévy’ego, branie tego
wszystkiego za „prawicowość" (s. 296), zwłaszcza tej skłonności do
grania roli policjanta świata, co wynika nie tylko z idei, a z historii i wyjątkowej
pozycji USA w świecie. Lévy podpisuje się pod stwierdzeniem Raymonda Arona,
które ten zapożyczył od Paula Moranda o USA jako „imperium mimowolnym", i uważa, że właśnie z powodu tej mimowolności USA są
czasem tak niezgrabne, że np. utworzywszy ONZ same łamią jego zasady
(s. 300-301), nie sądzi jednak by ta tendencja była trwała. Nie podzielam
tego optymizmu, bardziej mnie przekonują słowa Obamy z „Odwagi nadziei", o fundamentalistach religijnych, którzy nie szanują nawet konstytucji USA, nie mówiąc
już o ONZ. Cenne sa jednak uwagi Lévy’ego o innej dynamice sporów
politycznych w USA (nie na „ekonomicznej" linii prawica-lewica jak w UE,
lecz na linii anarchia Jeffersona- centralizm Hamiltona), i o tym, ze religia w USA przetrwała, bo nie stawała okoniem wolności w tym stopniu co w Europie
czy Ameryce Południowej. Może faktycznie religia jest silna siłą uwielbienia
wolności, jaką pożycza od narodu indywidualistów, ale czy Amerykanie są
narodem indywidualistów? Tocqueville i Sorman uważają, że raczej nie, zważywszy
na daleko posunięty egalitaryzm, który pewnie mógłby zbliżać USA bardziej
do Australii niż elitarnej Europy.
Opisując USA Sorman
więcej niż Lévy uwagi poświęcił temu amerykańskiemu egalitaryzmowi, i opisał niechęć, jaką arystokratyczne elity partyjne w UE budzą w USA. Może
wynika to stąd, że Sorman, choć nie nawiązuje bezpośrednio do
arystokratycznego liberalizmu Tocqueville’a, jest mu intelektualnie bliższy niż
Lévy. Lévy wspiera w USA racjonalizm, Demokratów i to co zostało z opieki
społecznej, Sorman zaś — liberatariańskie projekty M. Friedmanna i nowe
teorie racjonalności, każące w USA zupełnie porzucić korelację między winą
przestępcy, a niedociągnięciami społeczeństwa. Ciekawe, że Lévy nie
porusza tego tematu, choć jako sojalliberałowi powinien mu być bliższy nawet
niż Sormanowi. Sorman liczy, że USA wpłyną na Europę, Lévy raczej tłumaczy
Europie, że USA nie są tak szalone jak się wydaje, ale nie ma u niego -
poza sferą asymilacji imigrantów — chęci uczenia się od USA. Sorman uważa
USA za kulturę orficką, a Lévy za typowo purytańską, obaj jednak zgadzają
się, że religie w USA profitują ze swej demokratycznej bliskości do problemów
zwykłych ludzi.
Polecam obie książki
wszystkim amerykanofilom i — fobom.
1 2
« Recenzje i krytyki (Publikacja: 16-11-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9429 |
|