|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Hej ty ojcze atamanie [1] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Bieszczady, to była taka XX-wieczna odmiana ussuryjskiej tajgi i Dzikich Pól, kraina zarosłych burzanem pogorzelisk, podmokłych zarośli, gdzie kluczyło się
po ścieżkach leśnego zwierza, wśród głuchych ostępów i rozsypujących się w proch zmarzłych od mrozu buków, szukając samotności, przygody, możliwości
bezpośredniego obcowania z naturą i sprawdzenia samego siebie. Nie góry, nie step i nie tajga, a bieszczady. Pisane małą literą. To było to, co należało
naprawdę chronić, ocalić dla przyszłych pokoleń. Zajmowały promile powierzchni naszego kraju. Kiepskiej, nieurodzajnej ziemi, borów z małowartościowym
drzewostanem. Bez zabytków, folkloru i zagospodarowania turystycznego. Nieporównane, fascynujące, unikalne. Jesienią wszechwładne panowanie na drogach
łączących ludzkie siedziby obejmował chlupoczący żywioł — błoto. W tłustej, ciężkiej, brunatnej mazi grzęzły po osie pojazdy, łamały nogi zwierzęta.
Człowiek też nie mógł dać jej rady. Chyba że wezwał na pomoc biesa. Bies rządził tą krainą. Przenikał do ludzkich dusz, kusił do złego: rozboju, mordu,
rabunku. Kupcy z naddunajskich nizin, wędrujący na północ z baryłkami wina, bezlitośnie łupieni przez opryszków, polecali duszę Panu Bogu, gdy przyszło im
przekradać się przez ponure knieje krainy biesów — Bieszczady. Do dziś nazwę tę nosi położony na zboczach Kanasiówki las. Karpaty pokrywała wówczas
nieprzebyta puszcza. Sięgała aż po Dunaj. Dalej rozpościerał się ocean stepów, sięgający po Wielki Mur Królestwo nomadów. Chińczycy nazywali ich
„barbarzyńcami z północy", hiung nu — Hunami. Od nich brał rodowód turecki szczep Połowców. Koczownicy roztopili się, w masie podbitych osiadłych ludów
słowiańskich. Niedobitki ścigane przez tępiących ich zawzięcie Mongołów szukały ocalenia w leśnych głuszach. Komańcza leżała na starym szlaku handlowym.
Wiódł przez uhorskie wrota Przełęcz Łupkowską. Nazwa Sanu, jest rzekomo pochodzenia celtyckiego. Odnalezione w islandzkich klasztorach stare sagi
skandynawskie podają, że walki Gotów z Hunami toczyły się w Czarnym Lesie; w krainie biesów — Bieszczadach... W latach I Wielkiej Wojny nie tylko Szwejk nie
zamierzał kłaść głowy pod kozackie szable, broniąc życia Najjaśniejszego Pana i C.K.Monarchii. Pomiędzy Łupkowem i Komańczą zdezerterował cały 94 Praski
Pułk Piechoty, łącznie z orkiestrą i kuchnią polową. Błądząc po Magurycznem i Krasnej, jeszcze ćwierć wieku temu trafiałeś na ślady okopów z lat I wojny
światowej, przestrzeloną odłamkiem granatu aluminiową manierkę, ludzki czerep. Gdy cały kraj przystępował do odbudowy zniszczeń ostatniej wojny, tu płonęły
wsie, ginęły kobiety, dzieci. Łzy i krzywda ludzka wołały o pomstę do nieba. Świątynie, gdzie czczono brodatych świętych, dzieliły los mieszkańców. Dziś
ikony z sanockiego muzeum znane są w całej Europie. Ocalałe z pożogi cerkiewki pieczołowicie odnawia się i konserwuje. Atrakcja turystyczna. Egzotyka.
Zarastają szuwarem Duszatyńskie Jeziorka. Nikt chyba już nie wierzy, że to Zły na ognistej kuli uderzył ongiś z głuchym łoskotem w Steciw Las. Stara
Haratyna widziała go ponoć. Kiedy się pojawił ziemia drżała i dzwony same dzwoniły. Zerwała się góra, chresty — krzyże odtąd na niej stawiali. Skalne
rumowisko z Chryszczatej zatarasowało strumień Olchowaty. Zatopiony został szmat boru. Martwe, sterczące z wody kikuty drzew są pamiątką po kataklizmie
sprzed kilkudziesięciu lat: Steciw Las na zboczu Chryszczatej znajdował się na trasie przelotu meteorytu. Ukraińscy emigranci z Kanady ostatnio postawili
tam jak się okazało nielegalnie mały pomnik tym co zmarli z ran odniesionych w walce z Ludowym Wojskiem Polskim a leczono ich w ukrytym pod pniami drzew
wojennym szpitaliku. Pomnik rozebrano. Błotnistego dna jeziorek nie badał nikt. Może tkwią tam jednak odłamki ciała kosmicznego.
Wschód słońca chodziło się
oglądać na Halicz. Szczękając z zimna zębami, skuleni, siedząc w okopach z czasów I wojny światowej, oczekiwanie skracaliśmy nadzieją, że jak tylko się
rozjaśni dostrzeżemy światła Lwowa. Pasowanie na rycerza dawała wyprawa do „Worka", na „grób hrabiny". Niedaleko od Przełęczy Użockiej, przytulona jednym
bokiem do niewielkiego strumyczka, przedziwnym zrządzeniem losu ostała się nagrobna płyta Klementyny z Kalinowskich Strońskiej. Dojść do niej było trudno.
Łany pokrzyw, sosnowe młodniaki, wysokie trawy , zarośla pokrzyw i łopianów broniły dostępu. Szło się tam na trzy, cztery dni, wracało po tygodniu albo i
dwóch. Po chleb czasem posyłano umyślnych do najbliższej piekarni w Stuposianach, ponad trzydzieści kilometrów w jedną stronę. „Worek"… Zarosły zupełnie
młodymi drzewkami, przedwojenny gościniec, krzyżujące się tropy dzikiego zwierza. Bezruch, cisza i spokój zielonego morza. Zbite z grubych bierwion
myśliwskie chatki na Mucznem, Wołowcu, nad Nerylowem. Parę bacówek, w których jesienią mieszkałem z ukochaną dziewczyną. Skrzypiący „trianguł" na
Jeleniowatem, na którym wyznawała miłość. Przy żarzących się paru konarach długo w ciepłą noc można było słuchać tajemniczych szeptów karpackiego boru,
szmeru kryształowo czystych strumieni, głosów dzikiego zwierza. Samotność jest wartością rzadką. Coraz rzadszą i coraz bardziej cenną. W „Worku" mogłeś być
sam. Zupełnie sam. Bezwzględna, naturalna selekcja. Ostre kryterium wagi plecaka i umiejętności chodzenia po górach. Bez żadnych punktów dodatkowych. Ci,
którzy tam docierali, mogli być śmiało zaliczani w poczet Bractwa Wielkiej Przygody. Wielkiej Wyrypy,Wielkiej Próby. Biegu wydarzeń nic nie zmieni, choć
czasem może zebrani w gronie przyjaciół z nostalgią wspominamy, ile trudu kosztowało przejście grzbietu Otrytu, noszenie dwutygodniowego zapasu chleba, czy
odnajdywanie tonącego w oceanie łopianów i pokrzyw nikłego śladu ścieżki, prowadzącej przez dawną wieś Wołosate. Pozostały po niej tylko zapadające się
coraz głębiej rumowiska cegieł, osmalone, butwiejące belki i resztki przy cerkiewnych cmentarzy a w zdziczałych sadach bielały ludzkie kości, pola uprawne
zarastał jałowiec, a w watrach podhalańskich juhasów wypasających owce płonęły resztki ikonostasów. Zarastają zielskiem, tarniną, szybko puszczającą co rok
świeże pędy olchą. Nie żałujemy dawnego Wołosatego, krytych słomą kurnych łemkowskich chyż, ludzkiej nędzy, chorób i zabobonów tak strasznych, że nie
sposób uwierzyć, iż istniały Takie Bieszczady przetrwają tylko w legendzie. One właśnie miały być atrakcją dla dewizowych cudzoziemców. Ostatnią w Europie
enklawą „pierwotnej, karpackiej puszczy". Takich Bieszczadów już nie ma i nie będzie, choć dla wielu z nas pozostaną na zawsze krainą pierwszej w życiu i
być może ostatniej Wielkiej Przygody, Wielkiej Miłości, Wielkiej Próby. Wspaniałą pamiątką z najpiękniejszych, górnych i chmurnych lat młodości
Biwak opuściliśmy przed świtem. Roztapiali się w wilgotnej mgle jak zjawy. Padało od tygodnia. Niebo przybrało jednolity, ponury, stalowoszary koloryt.
Parowały porosłe burzanem zdziczałe pola. Po drugiej stronie doliny Sanu rozlegle, rozłożyście barłożył Otryt.. Stopy grzęzły w rozmiękłej, gliniastej
brei. Na przełęczy opary mgieł przegoniły bicze ulewy. W dole, tam skąd przyszliśmy, majaczyły rozwaliska cerkwi świętej Paraskiewii. Nieco bliżej resztki
drewnianych szop i ogrodzeń. Pozostałości planu filmowego kiczu. Rancho Texas! Namoknięte wory plecaków ciążyły niemiłosiernie. Rzemienne napięte pasy
wpijały się w barki, przygniatały do ziemi, tamowały oddech, zapierały dech w piersiach. Pod wieczór dotarli do kosmatego polipa Magury Stuposiańskiej.
Wysokopienny bór tłumił dźwięki. Na rozległej polanie znikły w zielonym kobiercu koleiny dawno nie używanej drogi. Rozrzucone po jej obu stronach kępy
pokrzyw, wzrostu człowieka wskazywały miejsca, gdzie kiedyś wznosiły się ludzkie siedziby. Czubkami butów potrącałem resztki żeliwnych garnków,
przerdzewiałe obręcze beczek, murszejące pożółkłe kości. Schodziliśmy korytem strumienia, które spuszczane nim pnie drzew zmieniły w rynnę wysłaną lepkim,
tłustym błotem. Do celu dotarliśmy już prawie po ciemku. Smolne szczapy płonącego ogniska rzucały w niebo snopy iskier. Parowała odzież. W osmalonym
kociołku bulgotała woda. Rzucona garścią na wrzątek herbata zapachniała niebiańskim aromatem. Noc spędziliśmy w opuszczonym baraku, Parę lat temu był w nim
posterunek wojsk pogranicza. Drewniana, piętrowa wieloosobowa nara — prycza pokryta resztką butwiejącej słomy Ława przy ścianie, leżący na krzyżakach blat
stołu z nieheblowanych desek i okrągły, blaszany piecyk z rurą wystawioną przez okno uzupełniały umeblowanie wnętrza. Prowadziłem kilkunastoosobowy turnus
studenckich wczasów wędrownych. Banda śmiertelnie znużonych i mokrych widziadeł z trudem upchała się jakoś w pustym pomieszczeniu. Na reszki mysich biesiad
i cuchnące puszki po konserwach, walające się po podłodze, nikt uwagi nie zwracał. Tej nocy nie pożądałem kobiety. Żadnej. Pragnąłem tylko spać. Zapaść w
bezruch, letarg Pozostać w nim. Na zawsze. Na wieki. Zapomnieć. Kamienny sen przyszedł prawie natychmiast.
********.
Rozgrzana do czerwoności kuchenna płyta żeliwnego piecyka dająca rozkoszne ciepło jeszcze była gorąca. Dominował słodkawy odór suszonych skarpet. Nikły
odblask naftowej lampy z ledwością oświetlał małą izbę. Wyraźnie ktoś pukał do drzwi. Bardzo cicho. O tej porze? Już prawie północ. Lekki stuk usłyszeli
też inni. Podkręciłem knot naftowej lampy. Mieliśmy gościa. Przez ledwo uchylone drzwi wsunęła się ociekająca wodą zjawa i przytulona do jej nóg
przemoczona do cna mała, wynędzniała psina. Przybysze proszą aby im odstąpić nieco miejsca na podłodze koło piecyka. Rumor budzi wszystkich. Częstujemy
nowoprzybyłych pozostałą na dnie gara resztką przypalonej zupy. Temu czworonożnemu tak bardzo przypadła do smaku, że starannie wylizał również pokrywę.
Nikt nie zauważył, kiedy człeczyna, powiesił na klamce zamykając za sobą drzwi przyniesiony węzełek. Ktoś , wychodząc „za potrzebą", niechcący strącił go
na ziemię. Reakcja przybysza była jest gwałtowna i nieoczekiwanie brutalna. Uderzeniem kija odtrąca odtrącił rękę, która chciała zawiniątko podnieść.
Szajbus jakiś czy co? Zapalam latarkę, kierując snop światła na podłogę. Coś się na niej poruszyło. Chyba złudzenie. Właściciel węzełka sam go podnosi. Z
grzeczności pytam, co ma tam tak cennego. Odpowiedź wprawia w osłupienie. Żmije. Po prostu żmije. Łapał je na zamówienie jakiegoś instytutu. Pan Mikołaj,
bo przy zawieraniu znajomości tak się przedstawił, przyswoił sobie tę umiejętność na w Stepach Minusińskich. Po wkroczeniu bolszewików do Lwowa zesłano tam
całą jego rodzinę. Miał wówczas niespełna dziesięć lat. Przeżył tylko on. Dzięki żmijom. Sprzedawał je koreańskim kołchoźnikom jako „wsad" do wódczanych
nalewek. Starczało ledwo na chleb. Widząc niedowierzanie w moich oczach, demonstracyjnie rozwiązuje szmaciany pakunek. Gwałtownie cofam nogi. Chyba zbyt
gwałtownie energicznie. Prosi, aby nie wykonywać żadnych nagłych ruchów gwałtownych ruchów, bo w ten sposób można zdenerwuję jego podopieczne. To są
naprawdę dobre, czyste i poczciwe stworzenia boże. Już zupełnie obudzone dziewczęta zaczynają nerwowo popiskiwać. Właściciel pełzającej liniowej menażerii
jest wyraźnie urażony. Niewyraźnie bełkocąc i śliniąc się przy tym nieco, przekonuje, że żmije nie są groźne. O, proszę!!! Zdecydowanym ruchem podnosi za
ogon dorodny, blisko metrowej długości okaz. Głowa gada spoczywa na ziemi i wyraźnie kieruje się ku mnie. Głodny i szuka żeru. Jednocześnie reszta jego
towarzyszek i towarzyszy usiłuje dać drapaka we wszystkie możliwe strony. Sytuacja wymyka się z rąk. Jak najbardziej dosłownie. Liczę wijące się ogony.
Cztery. Pięć. Nie, chyba sześć… Jeden znika między plecakami. Oczy, nie tylko dziewczyn, robią się coraz bardziej okrągłe. Przybysz zajmuje pozycje
strategiczną. Przy jedynych drzwiach. Muszę coś zrobić. Przecież, było nie było, odpowiadam za tych ludzi. Nikt już nie śpi. Wszyscy wleźli na górną pryczę
i z napiętą uwagą zajmują się inwentaryzacją miłych zwierzątek. O, jest ich znowu sześć. Nie, pięć. Ktoś deklaruje, że za cholerę nigdy nie zejdzie na
ziemię i nie założy butów. Ktoś inny na głos rozważa, czy przypadkiem bieszczadzkie żmije nie naśladują swoich afrykańskich koleżanek i nie wpełzają na
drzewa. Nogi prycz zrobiono, jak na złość, z solidnych, drewnianych żerdzi… Usiłując panować nad emocjami staram się jak najłagodniej, acz zdecydowanie
apelować jak mogę najłagodniej do pana Mikołaja o zebranie z powrotem do węzełka całego towarzystwa. Przecież ktoś przypadkiem może nadepnąć niewinne
stworzenie i zrobić mu krzywdę. Uszkodzonego nikt nie kupi. Nadepnąć? Bosą stopą? Buty dawno już wszyscy mieli zdjęte. Suszyły się rozłożone wokół piecyka.
Mało prawdopodobne. Argument o obniżonej wartości uszkodzonego towaru okazał się dobrany trafnie. Coś jednak w moim głosie musiało zabrzmieć fałszywie. Gdy
w myślach rozkoszuję się chwilą, gdy będę drania razem z jego bagażem wyrzucał na dwór, dociera do mnie propozycja. Niech pan ją weźmie. Jest w okresie
godowym. Spragniona miłości. Niech się pan nie boi. Dobry Bóg stworzył dobre zwierzęta. Tylko ludzie uczynili z nich bestie na swoje podobieństwo. Ręka
przybysza wraz z owiniętą wokół niej niedużą żmijką spoczęła na moim kolanie. Mimowolnie drgnąłem. Gad podniósł małą, kształtną główkę i wydał z siebie
syk. Proszę myśleć o niej przyjaźnie. Ona to będzie czuła. Być może. Strużki potu spływały z moich pleców do miejsca, na którym siedziałem coraz
intensywniej. Kilkanaście par oczu, obserwujących wydarzenie, wyrażało tylko jedno uczucie. Masz za swoje. Uczestnicy turnusu nie mogli mi darować tempa
marszu, w jakim pokonaliśmy ostatnie kilkanaście kilometrów. Udając kamienny spokój, nie cofam leżącej na kolanie ręki. I nie patrzę w jej kierunku. Czuję
natomiast jak wolno przepełza na nią śliska chropowatość. Mam podwinięte rękawy koszuli, a „To" zmierza do cieplejszego miejsca. Słyszę w uszach uderzenia
pulsu mego bijącego serca. Gad jest wyraźnie zaniepokojony. Syczy. Mijają długie, cholernie długie minuty. Zawiedziona w miłości daje się w końcu namówić
do powrotu na rękę właściciela. Musiała zachować zapach jakiegoś żmijowego przystojniaka. Gdy zawiązany powtórnie węzełek wrócił na klamkę, nie miałem
sumienia wyrzucać na wzmagającą się ulewę nocnego przybysza z resztą jego menażerii. Z biegiem lat zaprzyjaźniliśmy się. Spotykałem go w „worku", nad
Negrylowem, Mucznem, Tarnawie. Tam, gdzie jeszcze w latach powojennych ludzie tępili się nadal. Gdzie siekiery, noże i widły pozbawiały życia często
kuzynów i powinowatych, gady znalazły doskonałe warunki egzystencji. Na stokach Halicza, tam gdzie jasną nocą można oglądać poświatę nad Lwowem. ustawiono
szubienice. Na nim zbiegały się ongiś granice Polski, Rusi i Węgier Ich widmo zaciążyło nad tą krainą na cały ubiegły wiek.
Styk trzech granic: Polska, Słowacja, Ukraina. Obelisk na Krzemieńcu. Pierwotne karpackie lasy bukowe. Fot. Sebastian Mierzwa, Wikimedia
1 2 3 4 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 13-03-2016 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9985 |
|