Dziedziny :
· [1]
· [1]
· [1]
· [2]
· [7]
· [6]
· [1]
· [1]
· [4]
· [6]
· [6]
· [2]
· [3]
· [1]
· [1]
· [2]
· [14]
· [3]
· [3]
· [1]
· [3]
· [10]
Jeśli przychodzisz z Zachodu Dziedzina: Światopogląd Autor: Klaus Katzenberger Tłumacz: J. Murczkiewicz Wydawca: Uraeus Liczba stron: 133 Wymiary: 12,5x20,3 cm Okładka: Twarda+obwoluta Ilustracje: Nie Cena: 25,00 zł (bez rabatów)
[ Pozycja niedostępna ] Opis Autor jest lekarzem, psychologiem i eseistą. Do najważniejszych utworów należą eseje obrazujące rozwój jego światopoglądu od katolicyzmu, poprzez agnostycyzm do ateizmu
Jeśli przychodzisz z Zachodu to zbiór esejów krytykujący Kościół (głównie katolicki) i konsumpcyjne, filisterskie społeczeństwo. Napisany agresywnym, dynamicznym, bardzo wyrafinowanym językiem, pełnym zaskakujących metafor, skojarzeń i improwizacji w prowokującym rytmie jazzu.Fragment lub streszczenie Pod krawatem w kosmos
Wizerunek Boga z drobnych okruchów
"Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu"
(Księga Wyjścia 33,20)
Wisi na deszczu rdzawo połyskującym ciałem, przy drodze za topolami, którą jedzie chłop. Siedzi ponad chmurami łagodnie grożąc z góry. Chybocze jak płomyczek, przelatuje niby duch - poprzez izby i głowy.
Spotkałem go jako dziecko. Narcyzy kwitły. Świnki morskie wyciągały różowe noski do słońca. Rydwany krążyły między niebem a ziemią. Nad nami mieszkała boska rodzina. Matka gotowała. Mężczyźni siedzieli w swoim pokoju.
I przemówił Bóg: wywyższę was "ponad wszystkie narody ziemi" . Powiewały flagi. W głośnikach charczały membrany. Ojciec w czarnych, wysokich butach na wiecu.
I przemówił arcybiskup: "Mówimy narodowi, że w czas wojny musi być gotów przyjąć na siebie w chrześcijańskim duchu wielkie ofiary, także ofiary krwi".
"Dym unosił się z ziemi, jak gdyby z pieca, w którym topią metal". Gdy opadł, ujrzałem, że ojciec ciągnie wózek. Załadowane bombowce stały na polu.
I przemówił komisarz Rzeszy: "Autorytarna władza ingerowała w osobowość i osobiste odczucia człowieka".
We wsi wybiera się po chrześcijańsku. Ale nasz Pan zasiada wysoko nad nami za sędziowskim stołem. Groby tłoczą się w kościelnej nawie. Kto wie, kiedy zmartwychwstanie.
W niedzielę noszą swoje stroje. Dzwony dzwonią, a proboszcz mówi, że trzeba się modlić - to wyjdzie wszystkim na dobre. Murzynom w Namibii. Najdroższym bliźnim w płomieniach czyśćca. Pieniądze też są potrzebne.
Uwaga, gdy rozlegnie się dzwonek, Pan stanie wśród nas. Ma otwartą pierś i płonące serce. Mój obraz Boga jest infantylny. Zabija się Baranka. Krew kapie z góry na nas grzesznych.
Uparcie trzyma się ten Bóg swego dzieła. Kobieta i mężczyzna, stworzeni na jego obraz. Tak jakby miał genitalia. Poczęci w pocie czoła, pód wlepionym weń okiem pastora.
Jej nabożna książeczka, jej jedwabny berecik. Z trudem wypycha cię matka do przodu. Żebyś tu był choć przez miliardową część sekundy. W sytej błogości czekają na ciebie.
Spryskują cię, jakby obsikał cię pies. Pokazują ci swojego Boga; tego na Niebie i tego w mieście. I zawsze masz wierzyć, bo inaczej nie otrzymasz ich błogosławieństwa; i płacić, inaczej nie będziesz zbawiony.
ON - stworzony na twój obraz. Urzędowy Bóg, pedantyczny, zeświniony. Jego gniew, jego zawiść. Twój mały sen o wielkości.
Mój obraz Boga? Sklecony ze strzępków ilustrowanego magazynu. Możni tego świata; uśmiechnięci, uczesani, zapracowani. Ich sumienie, nasze złożone w nim. My wielu - chronieni przez was Wielkich. Potem zdarzą się rozładowania, a historia pochłonie całe narody.
Kiwając do nas przejeżdża obok Bóg Słońca. Wspiera swe strategie, za szybą z pancernego szkła. W studio wypowiadają się prominenci. Zaproszono też fizyka, żeby zastanowić się nad praprzyczyną. Siedzi tam z ogłupiałą miną. Nadzieja rozpościera się jak męskie perfumy.
My w bezbrzeżnej przestrzeni. Teolodzy rzucają nam kamizelki ratunkowe. Upojeni pewnością wiecznej miłości. Wszystko w najlepszym porządku. Nawet Barbara może studiować.
Ten Pan Bóg. Skuteczny jako przedsiębiorca. Wyrósł z małych układzików; wcześniej siedział w ciernistym krzaku. Obiecywał bogactwo i ziemię. Łączył, kooperował. Zręcznie wcisnął swoją rodzinę. Teraz klęczysz w jego ławkach, a zmysłowy facet pyta, czy grzeszyłeś - Bóg tego nie lubi; on cierpiał za ciebie. I za parlando i glissando z twego małego gardziołka odbiera ła skawie twoje sumienie, przytrzymuje w górze, wyrzuca.
Ugodzony do żywego wypadasz na światło. Dalej z tej jarmarcznej budy pełnej zakurzonych aniołków, nadżartych członków. Przecież to nie może być wszystko. Na zewnątrz jest wiosna, faun dmie w piszczałkę, atomy krążą. Świeżo wykąpany stoisz na brzegu morza.
W jasnym blasku słońca napiera życie. Natura życzliwie wiruje w twoich synapsach, wciąga cię. Na brzegu latorośle społeczeństwa, w jednym rządku jak pingwiny.
Swobodnie odpłynąć. Chrystus, Zbawca, jest wśród nas. A ja myślałem, że muszę ją mieć, hostię, ten papierowy płatek. A teolog sięgnął na półkę i wręczył mi książki; zaś pastor powiedział, że jako determinista wpadnę w otchłań.
Chory w chrześcijańskim hospicjum. Naczelny lekarz oleiście podaje ci rękę; niestety nieuleczalny. Szaman dyskretnie dowiaduje się o twój zabieg. Karteczka u palca nogi będzie twoim pożegnaniem.
Twoje nowe ciało - jak ciotki llzy. Dostatecznie długo ci to wmawiano. Będziesz siedział na chmurach. Na pewno spotkasz znowu Torstena.
Bez końca, ale mający początek. Wsparte misteriami wznoszą się bombowce. Miłość, i cóż nadto?
My, pod krawatem w kosmosie. Słońca eksplodują. Rodzaje powstają i nikną. Ziemia kołysze się jak kartonowy krążek. Na krawędzi astronomowie wysyłają sygnały w przestrzeń.
Nasze wzorce postrzegania, nasze przekonania. Chirurg patrzy bezradnie na chaos nerwów w głowie. On też chce pochwycić duszę. Ludzie wyrastają z ziemi i wracają w nią z powrotem. Życiodajne łożysko. Drzewa i lodowce. W spokoju chłop ciągnie bruzdy przez pole.
Megachipsy, ale metafizycznie debilni. Równi Bogu stoją, wsparci na pastorałach. Magicy księżycowego towarzystwa, które konsumuje stwórcę. Ich kozie meczenie, kiedy przepadniemy w katastrofach.
Sklepienie niebieskie zawali się w pyle. Z tej ogromnej katastrofy jądrowej błyśnie w kosmosie jedna iskierka. I jeśli akurat Bóg spojrzy w tę stronę, dostrzeże małe zaburzenie, jakich wiele już widział w gęstwinie krążących gwiazd. Bóg - ten immanentny czynnik naszego umysłu. Zdeterminowani urodzeniem - genetyczna aberracja, która może za parę milionów lat zostanie usunięta. A filozofowie zgadują, co jest na zewnątrz naszej puszki mózgowej.
Wewnątrz obijasz się boleśnie. Przestrzenie - małe, a czasy - zmierzalne. Twój zamknięty świat. Strumienie płyną. Zobaczysz koty siedzące na zaśnieżonych łąkach. W nieskończoność migocze mózg jak świetlna reklama. Miliardy obwodów scalonych, które się ładują - rozładowują. W głowie Mleczne Drogi, którymi wędrujesz.
Zatopione solipsystycznie twoje Ja oddaje się halucynacjom. Gąszcz struktur. Poprzez najmniejszą szczelinę ucieka dusza. Monady, mówi Leibniz, każda odzwierciedła uniwersum.
Martwy leży ten Pan Jezus w monstrancji. Uwierzyć, mówi Sepp, uwierzyć mogę w wiele - ale wiedzieć? Wieczorem zaszlachtował świnię, śmiertelne bydlę, odurzony wracał księżycową nocą do domu i wysikał się na ulicy.
Wszystkie te dowody - dowody stworzenia. Wymizerowani badacze Boga gnieżdżą się w ruinie teologii; chude ptaszyska, karmione przez biskupa. Pozwala im krakać na kongresach. Płasko padasz na ziemię. Nitki świadomości wyciekają z twojej głowy. Dokonujący obdukcji myśli po chrześcijańsku; zniewala ciało.
Wtedy porzuciłem ich świętą fikcję, mroczną i zmurszałą. Z wszystkich telewizyjnych okien wytrzeszczają ślepia w ślad za mną nieśmiertelni; zamknięte towarzystwo.Podziel się swoją opinią o tej książce..