Dziedziny :
· [1]
· [1]
· [1]
· [2]
· [7]
· [6]
· [1]
· [1]
· [4]
· [6]
· [6]
· [2]
· [3]
· [1]
· [1]
· [2]
· [14]
· [3]
· [3]
· [1]
· [3]
· [10]
Jak to się stało? Dziedzina: Publicystyka, literatura faktu i reportaż Antykwariat (stan: 0 sztuk)Autor: Mieczysław F. Rakowski Miejsce i rok wydania: Warszawa 1991 Wydawca: Polska Oficyna Wydawnicza „BGW” Liczba stron: 264 Wymiary: 17x23 cm ISBN: 83-85167-39-0 Okładka: Miękka Ilustracje: Tak Cena: 12,00 zł (bez rabatów)
[ Pozycja niedostępna ] Opis (...) Miałem osiemnaście i pół lat, gdy skończyła się druga wojna światowa. W dniu, w którym Armia Radziecka wyzwoliła Poznań, podjąłem pierwszą całkowicie samodzielną decyzję - postanowiłem zgłosić się na ochotnika do Wojska Polskiego. Wkrótce zostałem podchorążym w Szkole Oficerów Polityczno-Wychowawczych, którą ukończyłem we wrześniu 1945 roku z gwiazdką na ramieniu.
Wkraczałem w nowy, zupełnie mi nie znany świat. Zaczynałem wielką życiową przygodę, która zakończyła się w Sali Kongresowej 27 stycznia 1990 roku, gdy stojąc sam na wielkiej scenie jako ostatni I Sekretarz, głosem, w którym trudno było ukryć wzruszenie, powiedziałem: sztandar PZPR wyprowadzić! Między tym dniem i podjętą w lutym 1945 roku decyzją, u podstaw której leżała chęć wzięcia odwetu na Niemcach, upłynęła cała epoka, ponad czterdzieści lat. To prawie całe moje dojrzałe życie.
Nie znałem marksizmu, gdy w 1946 roku wstąpiłem do Polskiej Partii Robotniczej, ale był to już drugi świadomy i samodzielny wybór, jakiego dokonałem w swoim wówczas jeszcze niedługim życiu. Opowiedziałem się po stronie siły zapowiadającej budowę nowego ładu społecznego. Urzekła mnie idea sprawiedliwości społecznej, wizja ustroju, w którym ludzie żyjący z pracy swych rąk, nie będą musieli zginać karku przed obszarnikami i kapitalistami. Nią się przejąłem, a nie żądzą posiadania władzy, o której nie miałem zielonego pojęcia, ani też nie pozostawała w zasięgu moich zainteresowań. Zresztą, czyż rewolucjoniści francuscy nie wierzyli w możliwość urzeczywistnienia trzech wzniosłych i pięknych haseł - Wolność, Równość, Braterstwo? Czy rozumny człowiek może szydzić i kpić z ich wiary albo twierdzić, że ich walka, wzloty i upadki, radość i cierpienia były daremne?
W latach gdy powstawał nowy kształt Polski, nie byłem jedynym, którego urzekły wspomniane idee. Dziesiątki i setki tysięcy młodych chłopców i dziewcząt postąpiło podobnie jak ja. Co więcej. Były to lata, w których wiele najświatlejszych umysłów świata opowiedziało się jednoznacznie po stronie socjalizmu. Taki był duch owych czasów. Kto o tym zapomina, a, co gorsza, z pogardą odnosi się do tych, którzy uwierzyli w możliwość zbudowania lepszego świata, ten jest po prostu intelektualnym karłem, osobnikiem, który nie jest w stanie pojąć ani zrozumieć zawiłych dróg, po których kroczą kolejne pokolenia.
Gdy oglądam się za siebie analizując poszczególne etapy, ściślej - ważne przystanki w moim życiu wypełnionym nieustanną aktywnością, dochodzę do wniosku, że nie mam powodów, by biadolić nad sobą, płakać nad utraconymi latami. Nie płacz jest potrzebny, lecz głęboka refleksja o dramatyzmie czasów, w których przypadło mi żyć.
Po kilku latach szukania swego miejsca w społeczeństwie, przyspieszonego przyswajania sobie wiedzy o dorobku ludzkości, świecie i ludziach, znalazłem je wtedy, gdy przystąpiłem do redagowania „Polityki". Uczyniłem z tego pisma, oczywiście nie sam, lecz wspólnie z zespołem, ostoję liberalizmu i postępowej myśli społecznej. Przez niemal ćwierćwiecze „Polityka" użyczała swych łamów intelektualistom o różnej orientacji światopoglądowej. Nie zamierzam budować pismu pomnika chwały, ale faktem jest, że wychowało ono całe pokolenie krytycznie myślącej inteligencji polskiej - lewicowców, centrowców, prawicowców itp. Status takiego pisma nie został nam nadany ani usankcjonowany uchwałą Biura Politycznego PZPR. Trzeba było go wywalczyć. Był to także mój sukces osobisty, z którego jestem do dziś dumny.
Lata osiemdziesiąte wyniosły mnie na szczyty władzy państwowej i partyjnej. Nie stało się tak w wyniku moich zabiegów, wchodzenia w układy, umizgów, przypochlebiania sobie, kłaniania się w pas . Zadecydował o tym bieg zdarzeń i moja własna praca. W schyłkowi okresie PZPR, na jednym ze spotkań z delegatami na XI Zjazd usłyszałem, że mój czas minął i nie powinienem ubiegać się o przywództwo nowej partii. Dla osłodzenia mi „gorzkiej" prawdy, wypowiadający ją zaczął wychwalać mnie jako polityka (partia drugiego takiego nie ma), ale przecież muszę zrozumieć, że ... Na koniec swych wywodów mówił o mojej osobistej tragedii. Odpowiedziałem, że nie trzeba się nade mną roztkliwiać, ponieważ przypuszczam, że trzy czwarte sali chciałoby mieć mój życiorys i przeżyć czym tak szczodrze obdarzyło mnie życie. Był w nim przecież i taki okres, w którym miałem poważny wpływ na losy prawie czterdziestomilionowego narodu. Będę o tym pisać także w tej książce.
W minionych czterdziestu latach ani przez chwilę nie byłem kimś, kto stał z boku i obojętnie przyglądał się epoce, która zrodziła postawy godne upamiętnienia, czy szlachetne, a także godne potępienia i surowego osądzenia. Dość wcześnie doszedłem . wniosku, że prawem i obowiązkiem każdej ludzkiej istoty powinno być poddawanie wszystkiego w wątpliwość. Powinno! Rzecz jednak w tym, że stosowanie tego prawa w praktyce musiało doprowadzić do skłócenia mnie z tymi, którzy z różnych przyczyn nienaruszalność dogmatów uważali za cnotę najwyższą. Przez niemal trzy dziesięciolecia pozostawałem w konflikcie z kapłanami strzegącymi świętego ognia marksizmu-leninizmu. Tutaj, w kraju, a także poza jego granicami.
Czy byłem konsekwentny? Nie. Z własnej woli nakładałem sobie ograniczenia. Zastanawiając się, czy słusznie postępowałem, pewnego dnia zapytałem jednego z moi rozmówców, który za przekonania spędził kilka lat w więzieniach Polski Ludowej, wcześniej porzucając marksistowską mistykę, kto wybrał drogę właściwą, on czy ja, wierzący w możliwość podważenia od środka dogmatów blokujących prawo społeczeństwa do myślenia i działania według własnych kryteriów. Usłyszałem w odpowiedzi - wierzę, że była uczciwa - iż zarówno on jak i ja byliśmy potrzebni. Chyba tak, chociaż moje dochodzenie do źródeł klęski marksistowskiej wizji socjalizmu trwało znacznie dłużej, a ewolucja poglądów miała bez wątpienia wymiar dramatu w skali historycznej, ponieważ nie była tylko moim udziałem.
Czy więc przegrałem swoje życie, a wraz ze mną ta część pokolenia Polaków, którzy podobnie jak ja w latach czterdziestych uwierzyła w nowy, lepszy ład społeczny? Czy przegrali także ci, którzy w latach późniejszych zdecydowali się na podobny wybór? Nie uważam się za przegranego. Nie ludzie przegrali, lecz określona koncepcja ustrojowa i systemowa. Nie zejdzie w otchłań zapomnienia odwieczne dążenie ludzkości do sprawiedliwości społecznej i każdy, kto tej idei oddał swe życie lub jego cząstkę, nie powinien się czuć przegrany, nawet wtedy, gdy usiłuje mu się to wmawiać każdego dnia.
(...) Książka, którą oddaję w ręce czytelników, nie jest ani spowiedzią, ani manifestem. Jest próbą odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że formacja polityczna, do której należałem i która przez cztery dziesięciolecia sprawowała władzę, w 1989 r. nie tylko ją utraciła, ale też wpływy jej zmalały tak bardzo, że dziś jej oddziaływanie na los kraju jest niewielki.
Mieczysław Rakowski (ze Wstępu)Podziel się swoją opinią o tej książce..