|
|
Kultura » Etnologia
Szamańskie safari [2] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
U stóp skalnego
zbocza, do którego przytuliły się izbuszki,
centralne miejsce zajmowała nieduża,
ozdobiona paskami wypłowiałej materii wotywnymi chatykami grota. Przed nią biło
gorące źródło. Jesienią, gdy dnie stają się coraz chłodniejsze, buchał z niego słup pary. To tą grotę lamowie wskazali najprawdopodobniej
Ossendowskiemu jako Wrota Agharty. U wejścia do niej opartą o kamienie
leżała większa ilość drewnianych
tabliczek różnej wielkości. Upamiętniała
tych co tu dotarli. Jedna
dotyczyła pobytu tu w 1903 roku wybitnego rewolucjonisty
Feliksa Kona.
Autor u Wrót AghartyWyjazd nastąpił
przed świtem. Krąg rozstawionych na wysokim brzegu Jenisieju jurt
prawie natychmiast zatonął w porannych mgłach. Siąpił deszcz. Zimno. Z głów
niezupełnie jeszcze wywietrzał wypity poprzedniego wieczora alkohol. Byliśmy
gośćmi wnuka Koziełł Poklewskiego właściciela firmy turystycznej PARADISE z Krasnojarska. Firma ma swoją stronę internetową również w językach
angielskim i niemieckim Organizuje ekskluzywne foto-safari w japońskich
landrowerach poprzez Tuwe, Kraj Ałtajski i Stepy Minusinskie. Dziadek uznawany
był w carskiej Rosji za jednego z najbogatszych ludzi. Dorobił się na
dostawach podkładów do szyn na budowie transsyberyjskiej magistrali kolejowej.
Wnuk jak twierdzi był klubowym kolegą niejakiego Bykowa, właściciela
Norylsk, Nikel, który dostarczył niezbędne fundusze na rozkręcenie interesu.
Zagraniczni
turyści mieli możność odwiedzenia miejsca zesłania Lenina w Szuszenskoje,
opuszczonego łagru, zagrodowej hodowli jeleni, kopalni złota, i spotkać się z szamanami. Dwa tygodnie za1500 dolarów plus koszty
biletów lotniczych. Klientów firma PARADISE
nie miała zbyt wielu.
Najwidoczniej szwankował marketing.
Tego, że być może założono ją w zupełnie innym celu zaczęliśmy domyślać
się nieco później. Przedstawieni właścicielowi w czasie trwania Nadoomu
przez pewną wpływową osobistość z kręgów bliskich prezydentowi Tuwy
zostaliśmy zaproszeni na występy szamanów w ośrodku turystycznym poza
miastem . Musiał kosztować sporo. Nowiutkie jak spod igły jurty stojące na
drewnianych podestach z dopasowanych lakierowanych desek, wyposażone w światło
elektryczne, lodówki, klimatyzatory i puchowe kołdry. Kuchnia dla młodych
tygrysów. Jagnięta baranie, świeża konina, pstrągi i miejscowa odmiana łososia. Czarny, czerwony i biały
kawior. Stepowa prostota
Na przypadające dokładnie w połowie sierpnia
uroczystości obchodów republikańskiego święta do Kyzył zjechali się
zawodniczy z całej Tuwy. W ramach lokalnej olimpiady zwanej NAADAM rozgrywano konkurencje w strzelaniu z łuku, zapasy, wyścigi konne
Przewidziane też były występy unikalnych w skali światowej śpiewających
dwoma głosami artystów, konkursy
na najpiękniej ozdobioną jurtę, najpiękniejszą dziewczynę, najściglejszego
konia i najlepszą regionalną
potrawę. Inauguracja odbywała się przy udziale prezydenta Ooorżaka oraz paru
czcigodnie wyglądających buddyjskich lamów. Duchowni prawosławni jej swoją
obecnością nie zaszczycili.
Szamanów
spotkaliśmy dopiero wieczorem. Zaproszono ich z całej południowej Syberii, z Jakucji, Buriacji, Kraju Ałtajskiego. Na prośbę właściciela studio
fotograficznego z Nowosybirska organizowano
sesję zdjęciową. Ułożone w nieduży stos cedrowe kłody usiłował
bezskutecznie zapalić jegomość znajdujący się w stanie wyraźnie wskazującym.
Ubrany był w ozdobiony piórami drapieżnych ptaków kołpak, długą, jedwabną,
ciemnowiśniową szatę obwieszoną różnego kształtu metalowymi blaszkami i wysokie do kolan buty bez obcasów z zadartymi do góry czubami.
Podobnych nieznacznie różniących się elementami brzęczącego wyposażenia
przebierańców różnej płci w sumie było coś około dziesięciu. Każda z postaci trzymała w rękach
jednostronnie obciągnięty skórą bęben i krótką drewnianą rozszerzającą
się na końcu obciągniętą kawałkiem wilczego futra
pałkę. Nieco z boku wzniesiono parometrowej wysokości konstrukcje z drągów
naśladującą szkielet namiotu tipiczy
jak na Syberii nazywają czumy. Do drągów przytwierdzono na różnych wysokościach
powiewające na wietrze wąskie niebieskie, żółte i białe wstążeczki. Gdy
nareszcie udało się ogień rozniecić postacie przykucnęły przy nim intonując monotonną pieśń i podgrzewając jednocześnie bębny. Trwało to dość długo. W którymś
momencie dało się zauważyć, że do wtóru rytmicznych uderzeń
prostując się i pochylając na lekko ugiętych nogach szamani zaczęli krążyć. Stąpali po ziemi
jak gdyby bojąc się oderwania od niej stóp. Widowisko nabierało
tempa. Coraz głośniejszy był wybijany na bębnach rytm. Coraz energiczniejsze
były podskoki i przytupy. Coraz donośniejsze okrzyki i gwałtowniejsze potrząsanie i uderzenia . Wrażenie nijakie. Tańce tatrzańskich
górali z cepeliowskich zespołów są dużo bardziej ekspresyjne.
Fotograf szalał. Parę godzin później już po zaciśnięciu
braterskich więzi na wschodnio słowiański sposób i przypomnieniu sobie o polskich korzeniach poinformował, że miał zamówienie jakiegoś amerykańskiego
magazynu na fotoreportaż o obrzędach
szamańskich. Musiał jak twierdził „wyrwać duszę" z fotografowanych
obiektów. Wyrywał ją przy pomocy najróżniejszych
aparatów i obiektywów, wchodzenia w magiczny krąg
poruszający się w rytm łoskotu bębnów, pełzaniu po
ziemi i zaglądaniu do niczego już nie widzących źrenic bohaterów
spektaklu. W jakiś czas po jego rozpoczęciu
okazało się, że jest
jeszcze ktoś, kto w nim uczestniczy, cały przebieg obserwując niezwykle dokładnej.
Tym kimś była elegancko ubrana w kolonialny trencz dama pachnąca dobrymi
francuskimi perfumami w wieku… balzakowskim. Starannie cały czas coś notując nagrywała jednocześnie odgłosy bębnów i zawodzenia szamanów na nieduży
japoński magnetofon.
Pani doktor Walentina Charitonowa była
pracownikiem naukowym Instytutu Etnologii i Antropologii im. Mikłucho-Makłaja z Moskwy. Wymieniając bilety wizytowe otrzymuję
zaproszenie na Międzynarodowe Sympozium
„Ecology and Traditional Religico-Magical Knowledge". Już po
powrocie do Michalina pocztą e-mailową otrzymałem program zawierający
podstawowe informacje o wysokości dolarowego wpisowego, warunkach technicznych
przygotowania tekstów do publikacji
oraz krótki list. Współorganizatorami
praktyczno-naukowych seminariów był
Chakajski Instytut Badawczy Języka, Literatury i Historii z Abakanu, Muzeum
Historii Naturalnej im. Sześćdziesięciu Bogatyrów z Kyzył, Syberyjski Oddział
Instytutu Badawczego Zjawisk Patologii i Ekologii Rosyjskiej Akademii
Nauk z Nowosybirska. Niezbędny sprzęt i wyposażenie da prac badawczych
zapewniał Instytut High Nerve Activity and Neurophysiology Rosyjskiej Akademii
Nauk i Biuro Projektowe ELEKTRON z Moskwy oraz zakłady ŚWIATŁO-2 z Ufy. Poza
informacjami o ostatnich publikacjach i Międzynarodowych Kongresach poświęconych
szamanizmowi, jakie się ostatnio
odbywały we Włoszech i Australii, zostałem powiadomiony, że w czasie trwania
Sympozjum będą zaprezentowane na przykładach
metody kontroli stanu
świadomości osób poddawanych eksperymentom „by religico-magical
practitioners". Korespondencja odbywała się w języku angielskim. Miano również
pokazać zastosowania najnowszych wersji specjalnego sprzętu. Zaznaczono,
że jest on już opatentowany w Stanach Zjednoczonych i Rosji. Miał umożliwiać badanie i pomiary
efektów uzyskiwanych przez
szamańskich „czarowników" i ludzi z nadzwyczajnymi umiejętnościami.
Obrzędy, których byłem świadkiem w jurtowej turbazie wnuka Koziełł Poklewskiego powtórzono następnego
dnia o wschodzie słońca w innym miejscu. Tym razem była to skalna ostroga z niedużą powierzchnią na samym wierzchołku, z której było widać płynący w dole Jenisiej i teren, na którym odbywały się zawody naadamu.
Podobnie, jak i wieczorem poprzedniego dnia główną rolę odgrywała szamanka Ajczurek. Jej imię oznacza KSIĘŻYC. Jako przedstawicielka CENTRO STUDIO SCIAMANICO
SIBERIANI uczestniczyła w międzynarodowej
konferencji w Turynie we Włoszech. Przystojna, pewna siebie
kobieta w nieokreślonym wieku, oficjalnie urzędująca w drewnianym
budynku przy bulwarze, o ile pamiętam, Kosmonautów, nieopodal pomnika Centrum
Azji w Kyzył. Budynku pilnowała
milicja i cywilni agenci. O świtaniu
przy zacinającym deszczu i dość silnym wietrze rozpalanie ogniska trwało
wyjątkowo długo. Bębny rozgrzewały się prawie wieczność. Po co najmniej
godzinie, gdy poczułem się już zupełnie przemoknięty, zacząłem czuć coraz większe zniechęcenie
do dalszego asystowania niezrozumiałym ceremoniom. Schowałem
kamerę do pokrowca i postanowiłem się rozgrzać zwiedzając otoczenie. Za
czymś w rodzaju drewnianej bramy, która stanowiły dwa wbite w ziemię pionowo
pale z poprzeczną żerdzią szamani złożyli swój ekwipunek i różnego
rodzaju wyposażenie. Uwagę przykuwał stary bęben. Wspaniały okaz. Takiego
jeszcze nie widziałem w żadnym ze zwiedzanych muzeów etnograficznych.
Postanowiłem go sfilmować. W tym
celu musiałem go wziąć do ręki, aby ustawić bardziej fotogenicznie. Nie zdążyłem
podnieść obiektywu kamery do oka gdy poczułem silny cios w kark. Natychmiast
bęben wypuściłem z ręki. Kątem oka dostrzegam, że uderzającą była zupełnie
młoda dziewczyna, prawdopodobnie dopiero praktykująca szamańskie rzemiosło. Nosiła
niebieską, mongolskiego kroju jedwabną deli. Jej blada z wściekłości
słowiańska o dziwo twarz wyrażała coś, co
można by śmiało nazwać płomiennym oburzeniem. Przeprosiłem, ale
chcąc przywrócić bębnowi
pierwotne położenie, gdy sięgnąłem w jego kierunku ręką,
zarobiłem jeszcze raz. Gołą ręką. Równie mocno. Z jeszcze większą
wściekłością. Incydent miał miejsce na otwartej przestrzeni. Dosłownie o paręnaście kroków od płonącego
ogniska, tańczących wokół szamanów i garstki widzów. Nikt nie zareagował.
Tylko w oczach Ajczurek wydawało się, że dostrzegam groźny błysk. Moją pogromczynię niespodziewanie
uspokaja dźwięk języka polskiego. Mówiła nim jej babka z domu Bazylewska.
Była znachorką na Polesiu. Dużo lepszą niż
matka. Jej umiejętności niedawno badał „trudopersonalnyj psychołog"
Stanisław Grott z Kaliforni. Też mówił po polsku. Największym autorytetem w dziedzinie szamanizmu jest w Tuwie
posiadacz wyższego stopnia naukowego leningradzkiego
uniwersytetu profesor Mongusz Kenin Łobsan. Ma swój gabinet w gmachu Muzeum.
Każdy może się z nim zobaczyć pod warunkiem zapłacenia 10 dolarów za konsultacje. Przepowiada przyszłość. Doradza w sprawach
sercowych i zdrowotnych. Biznesem się nie zajmuje. W wydanej parę lat temu książce
AŁGYSZI (Pieśni) TUWIŃSKICH SZAMANÓW zamieścił w angielskim oryginale
pismo Dr. Michaela Harnera, prezesa THE FOUNDATION FOR SHAMANIC STUDIES,
przyznające mu status ŻYWEGO SKARBU SZAMANIZMU i roczne stypendium na pobyt w Stanach Zjednoczonych. Tego rodzaju stypendiów
upamiętniających pamięć Heimo Lappalainena,
sądząc po nazwisku Fina, który współpracował z rządem Republiki Tuwa w imieniu Fundacji . Zawsze odnosiłem
się z dużym dystansem do zjawisk nadprzyrodzonych. Do latania na miotłach,
bębnach i pogrzebaczach, chodzenia po wodzie czy operacji ślepej kiszki gołymi
rękami bez rozcinania brzucha.
Relacjonując wydarzenie, w którym uczestniczyłem przeszło 7 tys. kilometrów
na wschód staram się eliminować wszelkiego rodzaju emocje i przymiotniki. Pod wieczór, gdy wróciłem do mieszkania znajomej redaktor naczelnej tuwińskiej gazety
INFORM PLUS, gdzie udzielono nam gościny, poczułem się źle. Nawet bardzo źle.
Do już prawie nieprzytomnego pogotowie przyjechało po upływie doby. Wiadomo
święto państwowe. Mało brakowało, że za
późno. Lekarki badając delikwenta na odległość orzekły, że mam różę i to w wysoce groźnej i zaraźliwej odmianie. Zaleciły końską dawkę
antybiotyku i jakieś witaminy.
Wypisały recepty. Poradziły też, aby sprowadzić ...Ajczurek. Skądś wiedziały o incydencie. Mój towarzysz sprawę potraktował poważnie. Udał się na
bulwar Kosmonautów. Ajczurek odmówiła. Stwierdziła tylko, że już swoje
odcierpiałem i żebym teraz tylko bał się o rodzinę. Było to 19 sierpnia. Tę datę zawierają recepty. O tym, co
się stało tego samego dnia w podwarszawskim Michalinie, gdzie została żona z córkami, dowiedziałem się dopiero półtora miesiąca później, telefonując z Moskwy. Nasz dom został spalony. Uderzył weń piorun kulisty. W akcji
ratowniczej uczestniczyło 7 jednostek straży pożarnej. Z Wawra, Otwocka, Józefowa,
które w rejestrze wyjazdów
interwencyjnych odnotowały
datę...19 sierpnia. W tym miejscu muszę pozwolić sobie na kolejną
dygresję. Jeden z moich czeczeńskich przyjaciół,
za którego poręczałem u polskich władz, ponieważ miał
trudności z uzyskaniem statusu
uchodźcy, jako były oficer MWD Federacji Rosyjskiej, gdy mu relacjonowałem
przebieg spotkania z szamanami, opowiedział pewne wydarzenie. Było to jeszcze za istnienia ZSRR,
gdzieś za Sajanami, w rejonie, który wówczas
należał do zamkniętych,
nie tylko dla zagranicznych turystów, ale i dla większości
radzieckich obywateli. Jako dowódca oddziału wojsk wewnętrznych
ochraniał i, jak się później sam przyznał, „neutralizował" ekipy
eksperymentatorów przeprowadzających dziwaczne
polowe doświadczenia. Dysponowali dostarczonym w zamkniętych kontenerach terenowymi
ułazami z zakładów w Ufie,
bez numerów rejestracyjnych.
Technicy montowali na nich paraboliczne metalowe anteny i podłączali je do
generatorów urządzeń
napędzanych przez silniki pojazdów. Zadanie mieli dość trudne. Nocami niezauważeni przez
mieszkańców, dość rzadko rozrzuconych w tej części Południowej Syberii wsi,
musieli zając stanowiska odległe od najbliższych domów co najmniej na strzał
snajperskiej broni przeciwpancernej. Na około dwa kilometry. Zarządzał wówczas
wycofanie do tyłu podkomendnych. Technicy wówczas uruchamiali generator starając
się nakierować paraboliczną antenę mniej więcej na środek wsi czy aułu.
Dalszy przebieg wydarzeń obserwował w okularach wojskowej lornetki, leżąc z resztą oddziału ochrony
co najmniej pół kilometra z tyłu. Po mniej więcej dwóch kwadransach w osadzie dawała się zaobserwować wyraźna nerwowość poruszających się
ludzi. Ich głosy nie dobiegały tak daleko, ale można się było domyśleć, po
gwałtownej gestykulacji i szybkości ruchów, że coś ich bardzo zaniepokoiło Po dalszym kwadransie
pracy generatora sytuacja ulegała do pewnego stopnia polaryzacji. Ludzkie
figurki zaczynały ze sobą walczyć,
biegać dookoła domów gwałtownie wymachując rękami, podpalać samochody. Były
też takie, które oddawały się miłości. Jak najbardziej dosłownie. Pary
doskonale widoczne w 6 czy 8 krotnym zbliżeniu lunet kładły się obok siebie i na sobie, kucały i klękały w zupełnie jednoznacznych celach. Publicznie. W biały dzień, na środku drogi, na podwórkach. Głośno ujadały i wyły
psy. Gdy wyłączano generator wszystko wracało do normy. Najwięcej problemów dostarczał personel
obsługujący urządzenia po
zakończeniu eksperymentów. Jako dowódca ochrony był odpowiedzialny za
dopilnowanie, aby wszyscy co do jednego wsiadali do wielkiego, hermetycznego,
ciemnozielonego kontenera bez okien i bez wewnętrznych
klamek, wożonego na trójosiowym kamazie.
Miał go wówczas plombować i przekazać
innemu oddziałowi MWD, który po jakimś czasie nadjeżdżał. I tu bywały
problemy. Nie u wszystkich obsługujących ułazy z parabolicznymi antenami
wyposażenie kontenera wzbudzało zaufanie. Szczególnie podłączone do
niego zbiorniki z jakimś gazem. Nie chcieli do niego wsiadać. Rozbiegali się.
Musiał ich likwidować. Zmobilizowani naukowcy z Moskwy czy Leningradu uciec
daleko w step czy tajgę szans nie
mieli żadnych. Dlatego do tego zadania skierowano właśnie mego rozmówcę.
Miał bardzo piękną bojową kartę z Afganistanu. Czeczeńcy zawsze wzorowo
wykonują rozkazy. Niektóre z przyjemnością. Mój niezbyt odległy sąsiad z Anina, profesor
Mirosław Dakowski, zanim jeszcze stał się tropicielem sławetnej afery FOZZ
studiował fizykę w ZSRR. Tam uzyskał wyższy
stopień naukowy i został kandydatem na pierwszego polskiego kosmonautę. Poznał
też wielu uczonych z „jaszczyków" psychotronicznych. W pewnych warunkach
niektórzy z nich byli rozmowni. Profesor uważa, że coraz większa część
budżetów wojskowych światowych
potęg przeznaczona jest na doskonalenie już posiadanej wiedzy na temat nowych
rodzajów broni. Biologicznej, psychotronicznej i tektonicznej w pierwszej kolejności. Przykładem może być ujawniony w USA na początku lat dziewięćdziesiątych rządowy MIND CONTROL PROGRAM
zwany Monarch Projekt. Przykład świadka o nazwisku Paul Bonacci, któremu
dano nie mniej nie więcej tylko 14 nowych i odrębnych osobowości może
być jednym z wielu ujawnionych przez środki masowego przekazu.
Nie jest tajemnicą, że tajne laboratoria
broni psychotronicznej, której
początki zastosowań sięgają w niewiarygodnie odległą przeszłość,
korzystają z doświadczeń kapłanów
prastarej, panującej w Himalajach religii bon, tybetańskich lamów i szamanów z Syberii. Ci ostatni zaś
uważają, że prakolebką, praźródłem i pramatką wszystkich religii
świata jest obszar Ałtaju i przyległej do niego żyznej kotliny pomiędzy Sajanami, Ułan Tajgą i górami
Tannu Oła, czyli terytorium dzisiejszej Republiki Tuwa. „Latanie na bębnach" szamanów pod warunkiem,
że się oczywiście nie traktuje tego dosłownie jest równie, a może nawet
bardziej dokładnie dowiedzione, jak lewitacje w niektórych stanach świadomości
czy religijnej ekstazy. Na użycie sił szamanów i różnego rodzaju indywiduów posługujących
się „tajemnymi mocami", których
dziś byśmy prawdopodobnie nazywali psychotronikami przez kręgi władzy, tak
Rosji bolszewickiej jak i hitlerowskich Niemiec, wskazuje szereg dokumentów i świadectw.
Ich przeciwnicy też usiłowali nadrobić zaległości w tych dziedzinach.
Zainteresowanych kieruję do książki A.K. Gurtowoj i J.W. Winokurowa:
PSYCHOTRONNAJA WOJNA. * Wojciecha Grzelaka poznałem dzięki tragedii.
Byłem ongiś prezesem Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich z Warszawy. Musiałem wówczas parokrotnie wyjaśniać dziennikarzom Sztandaru Młodych i innych mediów okresu wczesnego Gierka jak mogło dojść do „zaginięcia"
paru naszych kolegów w Bieszczadach. Było to trochę tak jak z informacjami Radia Erewań o rozdawaniu
rowerów na Placu Czerwonym. Zimą
dwaj bracia K. oraz Wiesiek S.
wyszli ze schroniska w Ustrzykach Górnych na nartach na Halicz. Śnieżna zamieć
zmiotła ich na stronę „worka". Jeden złamał nartę. Zanocowali w opuszczonej bacówce. Postąpili właściwie. W schronisku, gdzie zostały ich
plecaki, podniesiono alarm. Przyszli umordowani
wieczorem następnego dnia. Odwalili szmat drogi w kopnym śniegu.
Zainteresowani niech przestudiują mapę. Prasa miała co pisać. To było tak
dawno. Nigdy nie przypuszczałem, że ubiegłoroczne komunikaty PAP o zaginięciu w Ałtaju dwóch Polaków
mogą mieć coś wspólnego z tamtym
wydarzeniem. Niestety miały. Ojcem jednego z zaginionych był uczestnik
narciarskiej wyprawy do bieszczadzkiego „worka".
Próbując odtworzyć wszystkie okoliczności jakie towarzyszyły
dramatowi na zboczach Biełuchy
trafiłem na Wojtka Grzelaka,
polskiego biznesmena mieszkającego w Barnaule, który na temat ostatnich dni życia
zaginionych zebrał bardzo dużo informacji. Niestety chłopaków do dnia
dzisiejszego nie odnaleziono. Nie wykluczone, że wpadli w lodową szczelinę. Po roku, gdy śniegi zeszły z dolnych partii gór,
ruszyła ich szlakiem wyprawa
poszukiwawcza pod kierownictwem Walerego Jakubowskiego naczelnika Górnoautajskiej
Federalnej Służby Ratowniczej. Zaginionych nie odnaleziono. Korespondujemy z Wojtkiem. Ostatnio
przesłał mi swoje obserwacje na temat odradzania się szamanizmu w rejonie świata uważanym
za jego kolebkę. Zinajda
uczyła w podstawówce. Mieszka w drewnianym domku na obrzeżach Gornoałtajska,
stołecznego i jedynego miasta Republiki Ałtaj, która wchodzi w skład
Federacji Rosyjskiej i graniczy z Mongolią, Chinami oraz Kazachstanem. W nielicznych chwilach wolnych od obowiązków pedagogicznych i zajęć domowych
szamani. Miejscowi mówią: kamła.
Oddajmy jej głos: To moje przeznaczenie. O tym, że zostanę szamanką,
wiedziałam od dzieciństwa. Miałam niezwykły dar: czułam zapach śmierci,
wiedziałam, za kogo wyjdę za mąż. Oświecenie przyszło, gdy przyśnił mi
się starzec w bieli. Powracał w moich snach. Mój ojciec był wtedy ciężko chory; uzdrowiłam go. Objawiono mi
wiele rzeczy: patrzę na Ziemię jak na istotę składającą się z różnych
organów: jej kręgosłup to Rosja, a Ałtaj jest pępowiną. Rzeki, góry i lasy Ałtaju to także jakby rozmaite części ciała. Poznałam swoich przodków.
Jestem dwunastą szamanką w moim rodzie. Kiedy nawiedzą mnie wszyscy moi
przodkowie, wtedy będę mogła posługiwać się bębnem.
Mircea Eliade,
najznakomitszy badacz szamanizmu, postrzega go jako bardzo złożone zjawisko,
zaznaczając jednak, że w ścisłym sensie jest to fenomen syberyjski i środkowoazjatycki,
choć istniał m.in. także wśród dawnych ludów europejskich. Szaman potrafi
wprawiać się w stan ekstazy, a zdolności te umożliwiają mu magiczny lot,
odwiedzanie zaświatów i panowanie nad niektórymi ich mieszkańcami. Dzięki
temu może uzdrawiać ludzi, a także pomagać im w rozstrzyganiu innych ważnych
problemów życiowych. Wśród wielu narodów Syberii funkcjonuje instytucja
szamana, która na Ałtaju jest szczególnie wyrazista.
Istnieją pewne pokrewieństwa technik szamańskich z innymi systemami
magii. Niezwykły lot szamana w światy niewidzialne, choć wykonywany na innym,
niż fizyczny, planie, przywołuje słuszne skojarzenia z lotniczymi umiejętnościami
europejskich czarownic. Bęben szamański jest odpowiednikiem różdżki
czarnoksięskiej, więzi też duchy, które średniowieczni demonolodzy próbowali
usidlać w kręgach magicznych. Szaman ałtajski należy bez wątpienia do
wielkiego bractwa czarowników i magów, jakkolwiek Gandalfa raczej nie
przypomina.
Bęben szamański to wielka odpowiedzialność -
mówi Tamara Michajłowa, dyrektor Instytutu badań Humanistycznych w Gornoałtajsku. — Kiedyś etnografowie zabrali do Nowosybirska bęben zmarłego szamana z Kosz Agacz. Ale… brzemię okazało się za ciężkie. Wkrótce zaczęły się
przytrafiać im wypadki, które sprawiły, że odwieźli bęben tam, skąd go
wzięli. Jednak nikt nie chciał przejąć fatalnego instrumentu. Aż wreszcie
zdecydował się na to początkujący szaman, dwudziestopięcioletni chłopak.
Nie umiał wszak poradzić sobie z ukrytymi w bębnie
mocami i popełnił samobójstwo.
Następuje
ożywienie bębna. Drzewo, z którego wykonano obręcz, wybrano bardzo starannie — szaman otrzymał ścisłe wskazówki od duchów. Przed ścięciem posmarowano
je krwią i alkoholem. Teraz na obręcz spływają krople piwa, rozpryskują się
na skórze bębna. Skóra poczyna drgać i rozpoczyna opowieść o swojej przeszłości.
Szaman wciela się w łosia, którego skóry użyto do wyrobu bębna, opowiada o jego życiu w tajdze, dzieciństwie i wieku dojrzałym oraz o myśliwym, co
pozbawił zwierzę życia. Gardłowy głos raz po raz przechodzi w ryk wydawany
przez zranionego byka... Geografia
ałtajskiego wszechświata jest w zasadzie prosta: istnieją trzy światy — górny,
środkowy i dolny. W pierwszym z nich rządzi bóg Ulgen, w drugim żyją
ludzie, a trzeci, utożsamiany z piekłem, to dziedzina Erlika. Wyobrażenia
tych sfer przedstawiają rysunki na szamańskich bębnach i kostiumach. Tam właśnie
wędruje szaman podczas kamłania, najczęściej w pościgu za porwaną przez
demony duszą. Postaci duszy u Ałtajczyków jest kilka, a panteon zamieszkujących
zaświaty bóstw bardzo liczny. Szaman musi się w nim dobrze orientować, aby
pomyślnie stoczyć walkę i odzyskać uprowadzoną duszę. Kiedy zwróci ją właścicielowi,
ten będzie uzdrowiony.
Szaman
zostaje powołany z woli bogów. Wcześniej, nim dostąpi wtajemniczenia, musi
jednak przejść różne próby. Faktycznie przemiana następuje, gdy przyszły
szaman przeżywa własną śmierć. Leży dwa, trzy dni bez życia, a w tym
czasie w zaświatach mijają lata, podczas których poddawany jest niezwykłym
procesom. Demony rozrywają jego ciało na strzępy, łamią kości, wylizują mózg,
aby potem stworzyć na nowo istotę obdarzoną już nadprzyrodzonym talentem. Kamłam
tylko w określone pory — mówi Zinajda. — Nigdy podczas dni następujących
po pełni księżyca i po zachodzie słońca. Zwłaszcza, gdy słońce zachodzi
na czerwono. Wtedy otwierają się bramy piekieł. Nie mam jeszcze dość sił,
aby przeciwstawić się duchom ciemności. Zresztą, kiedyś one trzymały się
daleko od domostw. Teraz bywa, że zbliżają się do ogniska, serca domu i rodziny. Zło tkwiące w ludziach ośmiela demony. Młoda szamanka rzeczowo opowiada o źródłach swoich
umiejętności, które związane są ze szczególną historią ałtajskiego
narodu. Do własnej przeszłości Ałtajczycy odnoszą się z wielkim szacunkiem i bardzo dużo na ten temat wiedzą. Za miejsca kultu uważają zespoły kurhanów
na południu kraju, choć są one przeważnie pochodzenia scytyjskiego, a znalezione w nich szczątki pod względem antropologicznym niewiele mają wspólnego z rasą ałtajską. Kiedy przed blisko dziesięciu laty na płaskowyżu Ukok
odkryto wspaniale zachowaną mumię „ałtajskiej księżniczki" (tatuaże
pokrywające jej ramiona robią naprawdę wielkie wrażenie), natychmiast uznano
ją za narodową świętość. Do dziś trwają starania, aby powróciła na Ałtaj z Nowosybirska, dokąd przewieźli ją uczeni.
Miota
się na niewielkiej przestrzeni pomiędzy widzami w ciężkim kostiumie,
obwieszonym kilkunastoma kilogramami metalowych ozdób, a jednak nikogo nie potrąca. Z długiego kaftana spływa mnóstwo chustek i wstążek imitujących węże -
jedne są trójgłowe, inne mają rozwidlone ogony. Na plecach podzwaniają
miedziane kręgi. Naszyjnik okalają czarne i brązowe pióra sowy.
Najdrobniejszy detal szamańskiego stroju ma swoje znaczenie i nie może być
pominięty; ten mały łuk z żelaza służy do odstraszania sług Erlika... Kompletne
misterium szamańskie w zależności od tego, czy szaman udaje się do piekieł,
czy też do górnych światów, przeprowadzane jest w jurcie, albo w brzozowym
lesie. Trwa długo. Szaman wymawia blisko sto kilkuzdaniowych formuł
magicznych. Naśladuje zachowanie i głosy rozmaitych zwierząt i duchów, nawet
pijacką czkawkę diabłów. Niewiarygodne, ale sterani wiekiem szamani zdobywają
się na długie akrobacje pantomimiczne, które sprawiłyby kłopot nawet młodym
linoskoczkom. Punktem kulminacyjnym jest złożenie ofiary z konia.
Do
obrzędu, który przeprowadzała Zinajda, potrzebna była: gałązka jałowca, płachta w jasnym kolorze wielkości prześcieradła oraz nieco rozmaitej żywności:
chleb, masło, mleko. Produkty te powinny pochodzić z gospodarstwa petenta; mi
pozwolono kupić je w sklepie. Dla uspokojenia złych duchów przydaje się
jeszcze alkohol. Ważne, żeby na tych wszystkich przedmiotach pozostawał
„astralny ślad" osoby, której pragnie pomóc szamanka. Nie chodzi tu
akurat o uzdrowienie z dolegliwości fizycznej; każdy problem jest przecież
poniekąd chorobą. Zawieszony materiał był
ekranem sprzyjającym koncentracji duchów.
Szamanka z wolna wchodzi w trans. Co jakiś czas sięga po fajkę nabitą zwykłym
tytoniem — to pomaga jej skupić
się. Nareszcie pada odpowiedź,
zdecydowana, jednoznaczna.. Dotyczyła bardzo osobistych spraw...
Na
przełęczach ałtajskich, przy źródłach, na wzgórzach rosną
tzw. „szamańskie drzewa". Ich gałęzie zdobią liczne wstążki i skrawki materiału. Wieszają je tubylcy, oddając w ten sposób hołd duchom
przyrody (różne ałtajskie rody wykorzystują do tego odrębne gatunki drzew).
Zwyczaj ten naśladują turyści, często bezrozumnie.
Niektórzy mówią, że czcimy kamienie, drzewa, słowem -
martwe fetysze — mówi Siergiej, biznesmen. — Ale czy ty rozmawiając ze mną zwracasz
się do mojej powierzchowności, czy też obcujesz z tym, co jest w moim umyśle?
Dla jednych istnieją duchy skał lub źródeł, inni w tym wypadku powiadają o szczególnej energii takich miejsc.
Ałtaj
jest krainą niezwykłą: tu zetknęły wpływy pierwotnych wierzeń
syberyjskich, buddyzmu (również lamaizmu), islamu i chrześcijaństwa (w
wersji nestoriańskiej, staroobrzędowej i prawosławnej).
Skóra bębna znów zaczyna drgać. Wokół warg szamana zasychają płatki
białej piany. Cała postać jest
dobrze widoczna, nie ulega jednak wątpliwości, że część jego jestestwa
przebywa teraz w miejscach bardzo odległych. Uwięziony na przecięciu różnych
rzeczywistości, u zbiegu poznawalnego z niewiadomym, toczy samotną walkę ze
straszliwymi mocami. Jakie to siły działają,
jakie przebiegają w tym momencie prądy potężne poza granicami świata
widzialnego? Tego można się tylko domyślać. W
ubiegłym roku w auli gornoałtajskiego uniwersytetu miała miejsce konferencja
poświęcona zagadnieniom Ak-Tian, białej wiary, czyli odradzających się
wierzeń ałtajskich, zwana
popularnie konferencją szamanów. Bo też gmach uczelni przypominał wówczas
opisywany przez braci Strugackich fantastyczny Instytut Badań Magii i Czarów.
Stawili się szamani i szamanki z różnych regionów Ałtaju, a także goście z innych rejonów Syberii. Na mównicę wchodzili na zmianę prelegenci w garniturach i strojach ludowych; słuchano przypowieści.
Co jakiś czas stary szaman palił zioła i okadzał słuchaczy, a jednocześnie sprawiał tym, jak się wyraził,
przyjemność Duchowi Ałtaju. W pewnej chwili wynikł burzliwy dość spór
pomiędzy prezydium konferencji, a grupą z prowincjonalnego Ongudaju, której
reprezentantka czytała udzielone jej objawienie, spisane wierszem. Ałtajskie
przysłowie powiada, że jeśli się spotyka dwóch Ałtajczyków, to
przynajmniej jeden z nich jest poetą. Poemat był zbyt długi, a jego recytacja
grubo przekroczyła limit wystąpienia.
O istnieniu Kara-Tian, czyli czarnej wiary, która
także ma swoich szamanów, Ałtajczycy mówią niezbyt
niechętnie, ale nie zaprzeczają jej
istnieniu.
Głowę
ma nadal spuszczoną, mokre włosy przylgnęły do nabrzmiałej żyłami skroni.
Spojrzenie spod półprzymkniętych powiek jest błędne i mętne, błądzi
gdzieś, najwyraźniej nie widząc zgromadzonych w jurcie. Pozdrawia Erlika, władcę
piekielnej krainy: „Kara argymak minitti kara kumdus teżetki, kurdak dietpes
beldi, kuczak dietpes mojyndu…" (Ty, pędzący na czarnym rumaku w czarnym
bobrowym płaszczu, z czarnym pasem na lędźwiach, z szyją, której nie można objąć rękoma...)
Przy władzy radzieckiej kamłać było niebezpiecznie
— opowiada Swietłana, szamanka z Kosz Agacz, jedna z uczestniczek
konferencji. Ukrywaliśmy się,
spełnialiśmy obrzędy w konspiracji. Teraz, to co innego — władze Republiki
Ałtaj przychylnie odnoszą się do wyznawców Ak-Tian.
W Związku Radzieckim już w latach dwudziestych ubiegłego stulecia przystąpiono do walki z „syberyjskim zabobonem". Szamaństwo
okrzyknięto „hamulcem budowy socjalizmu", szamanów sadzano do więzień i łagrów.
W latach sześćdziesiątych represje osłabły, ale zdarzało się, że
kamłano używając zastępczo bata, bo bęben akurat zarekwirowała milicja.
Etnografowie alarmowali, że z roku na rok zanika oryginalny fenomen
folklorystyczny. Dziś szamaństwo na Ałtaju ma się dobrze i jak dawniej wokół
niego koncentruje się duchowe życie narodu. Chociaż pełne misteria
odprawiane są rzadko i raczej bez udziału postronnych widzów, współcześni
szamani często uciekają się do innych sposobów przepowiadania przyszłości.
Niektóre z nich przypominają zajęcia wróżek, lecz prestiż szamana w społeczności
ałtajskiej jest przecież nieporównywalnie większy. W domu Wołodii nad lodówką marki „Mińsk" znajduje się ołtarz
domowy — zawieszone na sznurze kolorowe skrawki materiału i gałązki jałowca.
To sanktuarium poświęcone przodkom. Pomagają oni gospodarzowi, gdy spełnia
obrzęd diarynczy, czyli wróży z łopatki
barana. Badając szczeliny lekko opalonej ogniem kości szaman poznaje sekrety
tego, co dopiero nastąpi. Wołodia przepowiada także z układu ziaren fasoli.
Przebiera nimi niczym sprawny programista obsługujący klawiaturę komputera,
grupując w rozmaite koła. Po chwili sytuacja jest jasna, wróżba brzmi
niepomyślnie. Zadziwiający jest jednak szczegół związany z problemem, o którym
szaman wspomina jakby od niechcenia i… trafia w dziesiątkę. Przecież tego
wiedzieć nie mógł! Mąż pochodzi z szamańskiej rodziny — mówi żona Wołodii. — Jego wujek rozmawiał ze zmarłymi. Po zachodzie słońca widział ich dokładnie.
Siadali za stołem, a on z nimi długo gawędził. Brrr! — otrząsa się jak
na wspomnienie horroru.
Po
śmierci szaman, który podróżował do górnego świata, jest szczelnie
owijany w skórę łosia. Potem jego zwłoki zawisną na gałęziach drzewa, które
sam wskazał jeszcze za życia — wyjaśnia Wołodia.
„Napowietrzny" sposób grzebania zmarłych w konarach drzew, lub ułożonych
nad ziemią ukrytych w wydrążonych kłodach — arangos, opierających się o sterczące nie wykarczowane pnie, jeszcze zupełnie niedawno spotkać można było
poza podgórzem Ałtaju i Tuwą u Jakutów, u plemienia myśliwych Gilaków nad
Morzem Ochockim i u mieszkańców wygasłego wulkanu na wyspie Bali.
Feliks
Kon zesłany za działalność rewolucyjną po odbyciu wielu lat katorgi z zapałem oddawał się badaniom etnograficznym. Był
jednym z pierwszych Polaków, którzy pozostawili w literackim dorobku zapisy
dotyczące szamanów Syberii. .
Rosyjskie
Towarzystwo Geograficzne dorobek z wyprawy etnograficznej za Sajany
politycznego przestępcy, którego od stryczka uratowały wpływy i pieniądze
bogatej żydowskiej rodziny z której pochodził
nagrodziło złotym medalem. Wyprawę sfinansował i przydzielił do jej
ochrony znaczny oddział kozaków carski rząd. Wielka to być może szkoda
dla etnografii, że jej szef był zatwardziałym rewolucjonistą stawiającym
sobie za cel zmianę porządku społecznego w którym się urodził. Ale chyba
nie rozwalenie imperium.
Zdaniem
jednego z carów Rosja to nie imperium, to część świata.
Nazwisko Kon,
Cohn, Kohn można pisać na wiele sposobów. Rodzina chlubi się starożytnym sięgającym
Sumeru rodowodem. Wydała wielu uczonych rabinów, mędrców, profesorów,
artystów, polityków. Ludzi ogromnej wiedzy i intelektu. Od wieków wchodzących w skład elit wielu krajów świata.
Nie można zakładać, że osobistości kierujące nawą państwową
przedrewolucyjnej Rosji to były same durnie i cymbały. W służbie
zagranicznej, a nawet wszechwładnej CzeKa, jeszcze przez wiele lat po zwycięstwie
rewolucji piastowali najróżniejsze stanowiska nader liczni przedstawiciele
minionego systemu.
Warto przyjrzeć
się zmianom jakie zachodziły na mapach rosyjsko-chińskiego
pogranicza na przestrzeni minionych trzech wieków. Obserwujemy stałą,
konsekwentną ekspansję północnego sąsiada. Wszelkie środki są dobre i wszelkie argumenty do wykorzystania. Cel to nie tylko utrzymanie tak długo jak
tylko będzie to możliwe w kolonialnej zależności Syberii i Dalekiego Wschodu,
ale również dotarcie do brzegów Oceanu Indyjskiego. Darujmy sobie cytaty
stosownych dzieł, opracowań i publikacji potwierdzających tą tezę. Zajęłyby
zbyt wiele miejsca.
Wielomiesięczna
wyprawa oddziału kozaków ochraniających ekspedycję Kona za Sajany do kraju
Sojotów była, stosując
terminologię prawa międzynarodowego, zbrojnym wtargnięciem i to o setki
kilometrów w głąb sąsiedniego państwa. Używanie w tym przypadku określenia,
że mamy do czynienia z błahym naruszeniem granicy byłoby nieporozumieniem.
Feliks Kon nie posiadał naukowego przygotowania do przeprowadzania badań
etnograficznych. Zdecydowano jednak właśnie jemu powierzyć realizację
trudnego zadania. Musiał już wówczas być człowiekiem, któremu się ufa, który
nie zawiedzie, i który potrafi zachować należną dyskrecję. Potrzebną, gdy ma
się do czynienia ze strategicznym rozpoznaniem dość dużego terytorium, na które
carska Rosja ostrzyła zęby. Wojska rosyjskie rozpoczęły zajmowanie
dzisiejszej Republiki Tuwa niespełna dziesięć lat po zakończeniu jego
ekspedycji. Obszar Kraju Urianchajskiego był prawie tej samej wielkości,
co powierzchnia zaboru naszego kraju przez ZSRR w 1939 roku
Pełny tekst
raportu, jaki sporządził Feliks Kon z tej wyprawy, nigdy nie został i prawdopodobnie nie zostanie opublikowany. W archiwach Wielkiej Brytanii też
są zapisy dotyczące wydarzeń w Polsce w okresie II wojny światowej,
które nie mogą zostać ujawnione, pomimo upływu już więcej niż pół
wieku od jej zakończenia.
W 1908 roku, pięć
lat po powrocie z chińskiego pogranicza razem z dr. Hermanem Diamantem,
dr. Feliksem Perlem, dr. Emilem Bobrowskim i Stanisławem Żmigrodzkim, jest członkiem
Sądu Obywatelskiego nad wybitnym krytykiem literackim, oskarżanym o współpracę z carską Ochraną, Stanisławem Brzozowskim. Proces odbywał się w Krakowie. Stefan Żeromski,
uczestnik procesu, dobry znajomy i rówieśnik
Feliksa Kona, tak go wówczas zapamiętał: Postać, wywiędła,
zniszczona, człowiek jakby ze mgły, o twarzy sympatycznej nerwowego
utopisty, bohater warszawskiego Proletariatu. Jeden z tych, których dumne
cienie w kajdanach widywało się na zbiorowej fotografii „proletaryatczyków" w izbach
socyalistów.
Dla całej
polskiej inteligencji, która w ogromnej większości poczynając od autora Ludzi
Bezdomnych solidaryzowała się z obwinionym, uważając go za swego duchowego
przywódcę, sprawa nie została rozstrzygnięta. Zaszczuty Brzozowski zmarł na
gruźlicę. Po kilkudziesięciu latach w wydanych w 1936 r.
po rosyjsku wspomnieniach ZA PIETDZIESIAT LET mieszkający już do końca
życie w Moskwie Feliks Kon wraca do tamtej sprawy twierdząc, że wprawdzie
wielbiciele talentu Brzozowskiego nazywali go "polskim
Michajłowskim", ale że miał w ręku dokumenty potwierdzające przesyłanie
przez niego raportów o ruchu rewolucyjnym do departamentu policji. (NARODZINY WIEKU, str.540, Wyd. Książka i Wiedza, 1969).
Na przełomie
wieku Feliks Kon był człowiekiem godnym zaufania dla elit kierujących polityką
zagraniczną imperium, które obejmowało obszar 1/6 kuli ziemskiej. Pozostał
nim również dla elit, które wyniosła do władzy Rewolucja Październikowa,
skoro on głównie negocjował ze sztabem generalnym wilhelmowskich Niemiec
warunki przejazdu w zaplombowanym wagonie Lenina wraz ze świtą,
zmierzającego już wówczas do objęcia władzy w Petersburgu. Na parę
lat późniejszym zdjęciu widzimy starszego pana w kraciastej maciejówce obok Juliana Marchlewskiego i Feliksa
Dzierżyńskiego w centrum zbiorowego zdjęcia członków Tymczasowego Komitetu
Rewolucyjnego armii najeźdźców własnej ojczyzny. Renegat? Bez wątpienia.
Ale tylko w niewiele większym stopniu niż uważany za jednego z ojców narodu
kanadyjskiego Kazimierz Gzowski, Zbigniew Brzeziński czy jeden z byłych członków
rządu francuskiej republiki noszący nazwisko ostatniego króla Polski.
Na plebani w Wyszkowie zjawił się luksusowym samochodem. Lenin też jeździł tylko
rolls roysami. W pisanej z charakterystycznym dla tamtych lat patosem broszurze
ubolewał nad oddawaniem praniemieckiego Śląska i Gdańska pod władanie
polskich panów i burżujów. To już nie
było chwilowe zauroczenie rewolucyjnymi ideami. To była służba. Służba
interesom imperium ze stolicą w Moskwie, rozpoczęta wywiadowczym rekonesansem
do Urianchajskiego Kraju.
Głębokie,
wszechstronne rozpoznanie terenów, które zamierzano objąć w posiadanie, podbić, opanować,
przeprowadzano pod pretekstem działalności handlowej, misyjnej,
naukowej, a nawet pomocy charytatywnej, czy wyjazdów na artystyczne plenery. Nie
tylko dzieje powszechne dostarczają w tym zakresie bardzo wiele przykładów.
Carski rząd finansował wyprawę Kona, ale finansował również podróże po
Hindukuszu i Kuen-Luń generała
Bronisława Grąbczewskiego oraz konny
przejazd przez Chiny Karola Gustawa Mannerhaima, późniejszego marszałka
Finlandii, należącego do rodu bałtyckich baronów od pokoleń oddanie służących
rosyjskim carom.
Zaledwie parę lat po
dojściu do władzy, bolszewicy w roku rozpoczynającej się klęski głodu na
Powołżu znaleźli środki na sfinansowanie i wyekwipowanie kilkunastomiesięcznej
niezwykle licznej ekspedycji ...malarza, Mikołaja
Rericha wraz z bratem i małżonką do Mongolii, Sinkiangu i Tybetu. Większość
powstałych wówczas obrazów bardzo szybko znalazła się w muzeach. Szczegółowe
raporty z wyprawy, z których nie tylko analitycy służb specjalnych łatwo się
zorientować mogą, co tak naprawdę interesowało rodzinną ekspedycję, w ostatecznej wersji opublikowano dopiero po ostatecznym rozpadzie Związku
Radzieckiego. Dotyczyło to nie
tylko informacji o znalezieniu w jednym z lamajskich klasztorów Ladakhu
manuskryptów potwierdzających pobyt w Himalajach Jezusa Chrystusa. Czy
Mikołaj Rerich skorzystał w tym zakresie z informacji zawartych w wydanej w 1893 roku w Paryżu książce polskiego dziennikarza Mikołaja Niwińskiego, czy
też sam je uzyskał, nie jest sprawą najistotniejszą. Zastanawia zupełnie co innego. Częstotliwość
pojawiania się w diariuszu jego podróży po górskich pustkowiach Centralnej
Azji, które jeszcze w początkach ubiegłego wieku w szkolnych atlasach
oznaczano białymi plamami, nazwy Szambala. Mityczna stolica mitycznego
podziemnego królestwa Agharta.
Można już dziś
postawić trudną do obalenia tezę, że to był właśnie cel poszukiwań. Ośrodek i centrum dyspozycyjne tajemniczej władzy, nawet jeśli już nie istniała, to na
pewno działała na wyobraźnię i emocje setek milionów ludzi w tej części świata.
Przywódcy czerwonego imperium szykowali się do opanowania całego świata.
Podbój zamierzali rozpocząć od Indii, Mongolii i Chin. Zamysł był w trakcie
realizacji. Początki nad wyraz obiecujące.
Geopolityczne pryncypia Moskwy są niezmienne od co najmniej 4 wieków.
Czy Szambali również poszukiwał Jezus, jak twierdzą niektórzy
buddyjscy uczeni, nie wiadomo. Należałoby przeprowadzić dokładną kwerendę w klasztornych bibliotekach podniebnego królestwa
ze stolicą w Leh. Graniczy z hinduskim
Kaszmirem na znajdującej się na poziomie 6 tys. m. n.p.m przełęczy.
Niezależnie jak by nie oceniać późniejszych poczynań i działalności
Feliksa Kona i Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, obaj dotarli do miejsca od
dziesiątków pokoleń mieszkańców Azji uważanego za Wrota Agharty. Jest
wysoce prawdopodobne, że mieli cele niezwykle zbieżne ze zleceniem jakie
otrzymał od bolszewickich przywódców mason, filozof i komunista Mikołaj Rerich. Ale to już jest zupełnie inna historia.
1 2
« Etnologia (Publikacja: 01-06-2005 Ostatnia zmiana: 30-01-2011)
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4160 |
|