|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Kerim czyli pesymizm [1] Autor tekstu: Elżbieta Binswanger-Stefańska
Kerim
po tragicznej śmierci ojca zamordowanego w biały dzień przez żołdaków
Saddama, jako najstarszy z dzieci prowadzi dalej rodzinny biznes,
przydrożną restaurację, a dokładniej budę z dziurawym dachem. I wysłuchuje opowieści przybywających z daleka gości. Oto jedna z nich: Zanim
Falludża stała się miastem widmem, Amerykanie jako tako kontrolowali
miasto. Któregoś razu w biedniejszej dzielnicy zaczęli coś budować.
Mieszkańcy przyglądali się na milczka, ale z rosnącym zainteresowaniem.
Nikt nie wiedział o co chodzi. Ze dwudziestu żołnierzy amerykańskich w temperaturze 40 stopni w cieniu, spijając litry przywiezionej ze sobą
wody mineralnej i tyleż samo potu wydalając, przez kilka dni żwawo coś
budowało. Buldożery wykopały głęboki dół, do dołu wsypano zebrane z okolicznych ulic śmieci, zakopano, wyrównano...
To
coś na końcu okazało się być boiskiem do piłki nożnej, ze wszystkimi
szykanami, z wyrysowanymi liniami, bramką, a nawet siatką do bramki.
Amerykanie widzieli chłopców grających w piłkę wśród stosów gnijących
śmieci i postanowili im zrobić prezent. Przez dwa dni nikt nie zbliżał
się do boiska. „Jakby było zamknięte na niewidzialny zamek, do którego
nikt nie ma klucza." A potem nocą przyjechało ze dwustu mężczyzn,
rozkopali wszystko, rozwłóczyli z powrotem śmieci, zniszczyli bramki,
zatarli linie… i odjechali.
To
prawdziwa historia, wiem, bo zapytałam o to autora książki. Nie ma w niej nieprawdziwych historii. Albo Sherko Fatah był ich naocznym
świadkiem, albo znał je z bezpośrednich relacji, albo… książkę otwiera
scena śmierci kilku kurdyjskich kobiet. Nad pole, gdzie zbierały do
wielkich koszy zioła, nadleciał helikopter z żołnierzami reżimu Saddama
Husajna. Wylądował i zgarnął kobiety do środka. A potem wylatywały po
kolei z lecącego helikoptera trzepocząc na wietrze kolorowymi
spódnicami. Żołnierze się zabawili. Tę historię autor znalazł w archiwach procesu Saddama.
Nikt
nie wybiera sobie miejsca i czasu swojego przyjścia na świat. Kerim
urodził się właśnie w takim miejscu i w takim czasie: w Iraku Saddama,
który miał się stać Irakiem wojny Amerykanów z reżimem, stać się Irakiem
zwycięstwa nad Saddamem i stać się Irakiem klęski w walkach z wyrzynającymi się nawzajem wrogimi sobie ugrupowaniami
religijno-politycznymi.
Kerim
nie ma zbyt wygórowanego wyobrażenia o swoich możliwościach w swoim
świecie. Wraz ze śmiercią ojca skończyło się dla niego względne poczucie
stabilności i bezpieczeństwa. Już przed śmiercią ojca pomagał w gotowaniu posiłków dla gości, przysposabiał się do przyszłego zawodu
kucharza-restauratora od sypiącej się budy, o innym nie mogło być mowy.
Ale chodził też do szkoły, uczył się nawet angielskiego. W przeciwieństwie do stania nad kuchnią naukę lubił, a angielskiego uczył
się z prawdziwą przyjemnością, co bardzo miało mu się przydać w niedalekiej przyszłości, znacznie bardziej niż umiejętności kucharza. I znacznie szybciej, niż przypuszczał.
Zanim
jednak znajdzie się w Europie, gdzie jego ubogi angielski okaże się jego
największym kapitałem, zostanie porwany przez „bożych wojowników",
miejscowych mudżahedinów, grupkę fanatyków walczącą z władzami
kurdyjskimi sprzyjającymi Amerykanom i „mieszkańcami zarażonymi
zachodnią niewiarą", i stanie się jednym z nich. Walka ta polegała na
zabijaniu bezpośrednim, podrzynaniu gardeł, lub pośrednim, samobójczych
zamachach. Oni nazywają się „bożymi bojownikami", my ich nazywamy
terrorystami. Kerim, ten w sumie sympatyczny, niemrawy, przytłustawy
chłopak, prosty kucharz w wiejskiej knajpie, stał się terrorystą.
Przepadł.
Ale
szczęście uśmiechnęło się do niego. Uciekł. Najpierw
towarzyszom-terrorystom, potem z domu, potem z Iraku. Do lepszego
świata. Do Europy. Do nas. Nie, nie do Polski, Polska jest jednym z najmniej atrakcyjnych krajów dla imigrantów z biedniejszej reszty
świata. Do Niemiec, jednego z najbardziej atrakcyjnych krajów dla
uciekinierów, jednego z najbogatszych i choć już jednego z najbardziej
przeciążonych „problemem imigracji", to najlepiej przygotowanym, jakby
na to nie patrzeć.
Droga,
jaką przyjdzie przebyć Kerimowi, żeby dostać się do „wymarzonego raju",
przypomina krew w żyłach mrożące przygody Kandyda,
naiwniaczka-optymisty z XVIII-wiecznego świata Oświecenia Woltera. Kerim
też jest poczciwym „naiwniaczkiem", tyle że ze znakiem minus,
naiwniaczkiem-pesymistą. Nic dziwnego. Jego świat nie zaczyna się w zamku z piękną Kunegundą i profesorem od optymistycznej filozofii do
kompletu. Jego świat to cuchnący smażony olej, wiecznie zapracowany
małomówny ojciec, zastrachana matka i bezsilny wobec wydarzeń nauczyciel
angielskiego. A potem nauczyciel-Nauczyciel, terrorysta, przygotowujący
go do samobójczej śmierci z imieniem Allaha na ustach. Kerim nie ma
powodu do optymizmu.
Ale
my, śledzący jego przygody i trzymający za niego kciuki czytelnicy,
mamy. Do naszego świata przecież zmierza i choć nasz świat go nie
oczekuje, to jednak u nas ludzie się nie zabijają tylko dlatego, że
śmierć jest możliwością, nasz świat jest „lepszy", nasz świat go nie
odrzuci, da mu szansę. Czy da?… Czy Kerim-pesymista ma szansę na
spokojne uprawianie swojego kawałka rajskiego ogródka tu na ziemi, jak
Kandyd-optymista?
Sherko
Fatah opisuje pełną (bardziej złych niż dobrych) przygód historię
kurdyjskiego chłopaka językiem oszczędnym, pozbawionym emocji i ozdobników. Czytelniku, zobacz jak inny może być świat, jak inny niż
twój, jak inny, niż ten, który znasz z prospektów biur turystycznych, i niż ten, który miga w telewizyjnych wiadomościach. Powoli, nieśmiało,
ostrożnie świat ten też zaczyna docierać do naszej świadomości dzięki
przecierającym szlaki artystom, tu: artyście słowa. Nie jest to świat
ani jasny do zrozumienia, ani przyjemny do wintegrowania, ale jest obok,
istnieje w tym samym czasie, w którym przyszło nam żyć.
Niektórzy
spośród nas są łącznikami między obcymi sobie światami w jak
najbardziej dobrym tego słowa znaczeniu, jak Sherko Fatah, pół-Niemiec,
pół-Kurd. Przedstawiają nam ludzi z tamtej strony świata z imienia,
twarzy, światopoglądu, a także lęków, niezrozumienia, pogubienia. Autor
„Czarnego statku" w wywiadzie dla Wysokich Obcasów [ 1 ] podsumowuje:
„Przyjeżdżają do Europy, podpatrują, wracają do Kurdystanu. Potrzebują
wsparcia z zewnątrz, a to wymaga, by Europa zrozumiała, że inwazja na
Irak, choć problematyczna, ma jednak zbawienne znaczenie dla Kurdów. I że nie da się cofnąć czasu."
*
Sherko
Fatah, „Czarny statek" („Das dunkle Schiff"), tł. Elżbieta Kalinowska,
wyd. Czarne, seria Proza Świata, Wołowiec 2010, cytaty z okładki:
„Książka pulsująca życiem. Przerażająca w swej wiarygodności" (Die Zeit)
„Na wskroś polityczna i przejmująca" (Der Spiegel)
„'Czarny statek' to ściskająca za serce, zapierająca dech w piersiach lektura" (Der
Tagesspiegel)
***
Wywiad z autorem „Czarnego statku" przeprowadzony w październiku 2010 w czasie pobytu pisarza w Krakowie
Pana językiem ojczystym jest język niemiecki, pana mama jest Niemką,
jest pan urodzonym w Niemczech niemieckim pisarzem a mimo to niektórzy
recenzenci pana książek piszą o panu „Kurd"...?
-
Tak, Niemcy mają problem, bo wszystko chcą „dla porządku" sklasyfikować
według jasnych kryteriów, a sprawy ludzkie są złożone. Kiedyś mój brat
załatwiał coś w jakimś urzędzie i okazało się, że przy jego nazwisku
stoi informacja „Irak". Zdenerwował się, Irak to dla niego kraj rodzinny
naszego ojca, ale nie nasz, nasz to Niemcy: „Jak długo to tam jeszcze
będzie? Przez ile pokoleń? Mój syn? Mój wnuk będzie miał w papierach
'Irak'?" Urzędnik nie wiedział.
-
Jeden z pana bohaterów, Algierczyk, mieszkaniec domu oczekujących na
azyl „o oczach czarnych jak węgiel" ma na imię Ervin i bardzo jest z tego powodu dumny. To niemieckie imię daje mu przewagę nad innymi. Jak
kiedyś tzw. „dobry wygląd". A pan, urodzony w Niemczech syn Niemki ma
egzotyczne imię i nazwisko...
-
Nadano mi imiona zgodnie z patriarchalną tradycją mojego ojca, Kurda. I Sherko, i Fatah to imiona. Fatah po pradziadku. Mam więcej imion, ale w Niemczech zostawiono mi tylko dwa, jako imię i nazwisko. Mój ojciec żył z dala od ojczyzny, więc choć tym sposobem chciał zaznaczyć swoją
przynależność kulturową. Nie mam z tym problemu, moja mama też nie
miała, za to Niemcy mają problem. Ale mieszanie się narodów i kultur to
przecież proces nie do powstrzymania od początków świata, bez względu na
niemiecki zmysł przyporządkowywania.
-
Pana pierwsza książka „Im Grenzland", "W krainie nadgranicznej"*,
ukazała się w 2001 roku, debiutował pan w wieku 37 lat, co na to pana
rodzina?
Początkowo była sceptyczna, bo to ciężki kawałek chleba, ale teraz, gdy
powoli zaczynam odnosić sukcesy, jest ze mnie dumna. „Czarny statek"
doczekał się tłumaczeń na wiele języków, teraz na polski, jest też
przetłumaczony na angielski, arabski, chiński… co bardzo mnie cieszy,
zwłaszcza tłumaczenie na arabski ze względu na ojca i moją rodzinę w Iraku.
— Ale język Kurdów to nie jest język arabski?
-
Kurdyjski jest językiem należącym do grupy języków indoeuropejskich,
jesteśmy narodem indoeuropejskim, ale alfabet mamy arabski i rozumiemy
arabski. To złożone, wiele jest dialektów kurdyjskich z domieszką
języków krajów, w których mieszkamy, nieistniejący jako państwo
Kurdystan leży w granicach Turcji, Iraku, Iranu i Syrii...
-
Jak to się stało, że ojciec pana znalazł się na początku lat 60.
zeszłego wieku w Niemieckiej Republice Demokratycznej? Wtedy ludzie z tamtych stron przyjeżdżali do Niemiec Zachodnich, do pracy, ale do
Wschodnich?
-
Od dawna utarła się taka tradycja, że Kurdowie starają się wysłać kogoś z rodziny na wyższe studia do Europy, cała rodzina składa się na to,
żeby wykształcić choćby jednego przedstawiciela rodziny. Rodzice taty
wtedy już nie żyli, umarli młodo, śmiercią naturalną, mój wuj
wyekspediował mojego przyszłego ojca do Niemiec Zachodnich a tam, w ramach jakiegoś programu, ojciec dostał stypendium na uniwersytecie w Berlinie Wschodnim. Wkrótce poznał moją mamę. Pobrali się i tak ojciec
został w Niemczech. Ale on — i my, jego rodzina, byliśmy
uprzywilejowani, bo mogliśmy wyjeżdżać, wtedy w NRD było to rzadkością,
że ktoś mógł wyjeżdżać i wracać. A my często jeździliśmy do Iraku. W roku 1975 zamieszkaliśmy nawet na dłużej.
1 2 Dalej..
Przypisy: [ 1 ] z Sherko Fatahem dla Wysokich Obcasów (nr 43, 30.10.2010) rozmawiał Paweł Smoleński. « Recenzje i krytyki (Publikacja: 04-03-2011 Ostatnia zmiana: 05-03-2011)
Elżbieta Binswanger-Stefańska Dziennikarka i tłumaczka. W Polsce publikowała m.in. w Przekroju, Gazecie Wyborczej, Dzienniku Polskim, National Geographic i Odrze. Przez ok. 30 lat mieszkała w Zurichu, następnie w Sztokholmie, obecnie w Krakowie. Liczba tekstów na portalu: 56 Pokaż inne teksty autora Liczba tłumaczeń: 5 Pokaż tłumaczenia autora Najnowszy tekst autora: Odyseja nadziei i smutku | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 1077 |
|