|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Tematy różnorodne » Inny punkt widzenia
Ewangelia adriano-polska [1] Autor tekstu: Marek Bończak
"Z jednego krzyża można
by zrobić dwie szubienice" — rzekł fachowiec z pogardą.
Lec
I.
Tłum
otaczający krzyż gęstniał z każdą chwilą.
— Szybciej,
kupujcie suszone figi, bo właśnie mi się kończą! — handlarz nawoływał,
spoglądając nerwowo na konającego na krzyżu młodego Żyda. Kłamał z tymi
figami, ale skazaniec najwyraźniej dobiegał końca swojej bolesnej,
przymusowej ekshibicji. — Słabeusz — mruczał rozgoryczony i zły przekupień. — Nie zdążę nic sprzedać. Zaraz ci przeklęci sadyści poczują woń trupa i sobie pójdą. Gdyby nie ten błazen Josef, którego przyłapałem, gdy obściskiwał
moją najmłodszą, Rachel… Ale dostało się, łajdakowi! Skopałem mu jaja,
że przez rok nie zbliży się do żadnej kobiety. Za przyjemność trzeba płacić,
złodzieju! Na tym świecie tylko krzyż jest za darmo… — Suszone figi
sprzedaję, smaczne, pożywne i tanie, suszone figi… — Nie umieraj, człowieku,
mniej litość nad biedakiem, który się spóźnił tylko, dlatego, że jest
sprawiedliwy!
Ale on umarł.
II.
— Miłujcie
swoich nieprzyjaciół, módlcie się za tych, którzy was oczerniają i przebaczajcie, nie żądając zwrotu pożyczki, lecz tym chętniej dawajcie im
bardziej jesteście pewni, że nie otrzymacie z powrotem — prawił z zapałem
młody rabbi Jeszua. — Wówczas będziecie mieli wielką nagrodę w niebie.
— Jaką? — Zapytał bardziej rozgarnięty słuchacz.
Jeszua rozpromienił się na to pytanie, zaś słuchacze,
szczególnie ci, którzy opiekowali się chorymi, zmęczonymi południowym upałem,
zazgrzytali ze złością zębami, posyłając gorliwcowi mordercze spojrzenia.
— Teraz to dopiero się rozkręci — mruknął
zdenerwowany ślepiec do leżącego na noszach paralityka. Nie widzę od
urodzenia i tylko Najwyższy wie jak bardzo jestem ciekaw świata. A przez tego
bęcwała muszę jeszcze wysłuchać kazania Uzdrowiciela, które może trwać z godzinę!
— Albo i lepiej — zgodził się paralityk. — Żebyś ty
wiedział, jak mnie boli dupa.
— Pssyt! — przerwał mu przerażony ślepiec — jeszcze
Mistrz usłyszy i nas nie uzdrowi! Wiesz jak on nienawidzi przekleństw?!
— Chyba nie bardziej niż ja tych betów, w których zżerają
mnie wszy i świerzb. Zatem niech się pośpieszy!
Tymczasem Jeszua ben Josef rozkręcił się na dobre:
— Tą nagrodą jest mieszkanie w domu Ojca. Tam jest wiele
izb i wszyscy, którzy są jak On miłosierni zmierzają tam pewną drogą...
— Ja to bym chciał iść wreszcie do swojego domu, do
mojej Rachel — rozmarzył się ślepiec. — Zobaczyć wreszcie kolor jej
sutek i...
— ...bo ja jestem drogą i prawdą i życiem.
— Ech, życie — stęknął stojący nieco w oddaleniu trędowaty. — Powinno być takie cudowne, czuję to gdzieś w środku. W rzeczywistości
zaś — popatrzył na swoje spuchnięte dłonie pozbawione niemal wszystkich
palców — tyle jest warte.
Wypełnił go smutek tak głęboki, iż nie zauważył
nawet, że Uzdrowiciel skończył kazanie i przystąpił do rutynowego
uzdrawiania chorych. Nie dbał już o to. Całe cierpienie jego zmarnowanego życia
skoncentrowało się w jednym, potwornym momencie, odbierając trędowatemu
wszelką chęć życia. Uzdrowienie, po co, skoro nawet, gdy będzie zdrowy ma
szansę jedynie na kilka lat powolnej degradacji, nieuniknionej drogi ku
bolesnej śmierci? W życiu nie zaznał niczego prócz bólu, samotności i upokorzenia i teraz, gdy mógł błagać o zdrowie, przeraził się. Walczyło w nim pragnienie życia i jego najciemniejsze strony, których trędowaty doświadczył
aż nadto.
W międzyczasie
Rabbi skończył cudowną fazę swojego spektaklu zbawienia i oddalił się w otoczeniu uczniów.
Może to i dobrze, pomyślał trędowaty, odprowadzając wzrokiem zmęczonego Uzdrowiciela,
ciężar mojego życia jest miarą jego autentyzmu. Gdy stanę przed Bogiem nie
będę musiał się wstydzić, że zrzuciłem go na ramiona Galilejczyka.
Cierpieniem spłacę długi moich grzechów. Ostatni raz, z godnością spojrzał
na Rabbiego i tłumy, które z błaganiem ciągnęły za nim na pustynię. Potem
pokuśtykał w inną stronę, mijając przeklinającego na kogoś paralityka złożonego
na cuchnącym łożu rozpaczy.
III.
Między
Jesuą ben Josefem a Judą ze Skarioty toczyła się nieustanna wojna nerwów.
Juda był z natury złodziejem i po chwili euforii, która kazała mu pójść
za Galilejczykiem, jego złodziejska natura odezwała się z całą mocą. Juda
podbierał z obfitości ofiar składanych przez wdzięcznych za uzdrowienie
nieboraków. Jeszua wiedział o tym doskonale, lecz udawał Greka. Szło mu to o tyle łatwiej, że wiązał z tym niegodziwcem pewne nadzieje. Nie wiedział
jeszcze dokładnie, o co mu chodzi, ale był przekonany, że w odpowiednim
momencie sprawy same ułożą się tak jak trzeba. Tak było zawsze. Jeszua nie
miał wątpliwości, że jego Abba odpowiednio kontroluje sytuację i wszystko pójdzie
po jego myśli — ostatecznie był Najwyższym, tak czy nie? Dotąd nie spadł
Jesule jeden włos z głowy, chociaż niemal pluł w nadęte mordy faryzeuszów i uczonych w Piśmie — jakkolwiek ci łajdacy i fałszerze kultu bożego, te sępy
żerujące na jeszcze żywej, choć schorowanej tkance społeczeństwa związanego
sznurem Prawa, lub, co gorsza, biczowanej przez tych łotrów lękiem przed Najwyższym,
zasługiwali na wszelkie potępienie — to jednak ich władza była tak wielka,
że żadne dokonane z mocą znaki i cuda nie powinny były na tak długo ratować
go przed mniej lub bardziej zdradziecką śmiercią. A mimo to żył i co więcej
raczył się jak gdyby nigdy nic ich podstępną gościnnością, wchodząc
przysłowiowemu wilkowi do paszczy. Ostatecznie w domu świętego czy grzesznika
smak kolacji zależy jedynie od kunsztu kucharza. Mesjasz pomyślał z uśmiechem,
że w tym jest podobny do Judasza. Tyle, że każdy z nich odgrywał inną rolę w dramacie życia. Jeśli człowiek się z tym nie pogodzi to zwariuje, albo zwątpi. A na to Nazarejczyk nie mógł sobie pozwolić. Stąd znosił nikczemność
Judasza, pocieszając się myślą, że Najwyższy, wcześniej czy później
zrobi z nim porządek. Nie sprawiła mu zatem większej trudności wymiana
braterskiego pocałunku, gdy zdrajca przyszedł poprzeszkadzać w jego modlitwie
na łagodnym zboczu Ogrodu Oliwnego.
IV.
— Fajnie być
twórcą nowej religii — powiedział Jesua do zmęczonych Dwunastu. Wędrowali
już cały dzień, nie spożywszy nawet obiadu. Nie to, że mieli pretensje do
Mesjasza. Jeszcze w nocy musieli wyruszyć zupełnie nagle, bez przygotowań, by
najpierw zmylić czujki wystawione przez tłumy (że niby to idą na stronę, by
się w spokoju pomodlić, albo naradzić) a potem zgubić pościg, biegnąc co
tchu w piersiach. Mieli już dość starego tłumu. Jeszua tłumaczył, że nie
można się zatrzymywać przy jednym tłumie choćby nie wiadomo jak był
wielki. Kto usłyszał ten usłyszał, a komu się udało skorzystać z uzdrawiającej mocy Mesjasza, to jego szczęście. Oni musieli iść dalej i szukać inne zagubione owieczki.
Jesua
zatrzymał się przy młodym drzewku figowym.
— Powiedziałem
wam, że to super być powołanym przez Abba, na lidera jego nowej religii -
Jeszua przemówił do Apostołów jak rabbi do leniwych uczniaków: ze spokojem,
ale i jakąś siłą w głosie, która wybijała z letargu i zmuszała do
skupienia uwagi na zaproponowanym argumencie.
Jaki on ma
cudowny głos, pomyślał młody Jan.
Znowu jakieś
niepotrzebne filozofowanie, spochmurniał konkretny Piotr.
Właśnie
teraz, kiedy do miasta zostało pół godziny drogi, zniecierpliwił się rozdrażniony
Judasz.
Nie wierzę,
by on kiedykolwiek zrozumiał, że na wszystko jest odpowiedni czas, warknął
pod nosem sceptyczny Tomasz.
Josua udał,
że nie odczytał ich krytycznych myśli. Cierpliwość to cnota mędrców,
westchnął i mówił dalej: — Bracia. Ja wiem, że jesteście zmęczeni, ale
zrozumcie — pewne myśli przychodzą mi do głowy zupełnie niespodziewanie i tak samo odchodzą. Jeśli się nimi z wami nie podzielę zaginą bezpowrotnie.
Zresztą nikt was nie zmuszał, byście poszli za mną. I nie zmusza. Zawsze możecie
odejść!
— Panie, nie
gniewaj się — Piotr starał się uspokoić sytuację. — To wielki zaszczyt,
że nas wybrałeś i nikt nie czuje się do niczego zmuszany. Ty jesteś wielkim
Mesjaszem, Synem Abby i z nikim nie było nam tak dobrze jak z tobą, ale jesteśmy
ludźmi prostymi. Ja, na przykład, Andrzej i Jan jesteśmy rybakami. Przebacz,
ale nawet wypoczęci, umyci i nakarmieni mamy problemy ze zrozumieniem twoich
uczonych wywodów. Co innego, gdy mówisz w przypowieściach, jak do ludu, wtedy
wszystko jest nam jasne. Teraz jesteśmy skonani, głodni i spragnieni, dlatego
tak trudno nam przyjąć do naszych prostych czerepów twoje objawienie (mów za
siebie, pomyślał ze złością Juda, choć wiedział, że Piotr ma rację. Po
prostu zazdrościł rybakowi jego zdolności przywódczych i miejsca w grupie).
Reszta
Apostołów skwapliwie przytaknęła.
Josua zdawał
się być wzruszony. Otwartość Piotra zawsze tak na niego działała. Najwyższy
chciał za Apostołów tych konkretnych ludzi, dlatego nie może mieć pretensji
do nich, ale do Abby, a przecież jest to niemożliwe. Kochany Tatuś, skoro
wybrał prostaczków, to widocznie tak trzeba. I nie mogąc się powstrzymać
wykrzyknął: — Uwielbiony bądź kochany Tatusiu, bo właśnie tych prostaków
wybrałeś by objawić im siebie i mnie, swojego Mesjasza! Tak, Abba, niech się
stanie wola Twoja a nie moja.
Po czym
ruszył w kierunku rysujących się na horyzoncie konturów miasta.
Uczniowie
westchnęli z ulgą.
Ale najwięcej
szczęścia miało tego dnia drzewko figowe.
V.
Josua nie
lubił swojej rodziny.
Owszem, na
początku kochał ich bezgranicznie. Tego podstarzałego Józefa, który nauczył
go ciesiołki i jego dużo młodszą żonę, cierpliwą nauczycielkę czytania i całkowicie oddaną Bogu niewiastę. Jednak im starszy się stawał, tym
mocniej Abba przemawiał w głębi jego serca. Wszystko, co stawało na drodze
jego duchowego zjednoczenia z Najwyższym, poczęło budzić w nim najpierw
zniecierpliwienie a potem zbliżoną do wrogości niechęć. Pewnego dnia, gdy
miał kilkanaście lat, gdy obudził się w obozowisku pielgrzymów rozłożonym
tuż za murami Świętego Miasta, uświadomił sobie, że już ich nie kocha.
Nie nastąpiło to od razu. Jeszua podniósł się na łokciu i spojrzał na
przytulonych do siebie rodziców. Józef leżał na wznak a jego płowa, srebrna
broda godna patriarchy rozdzielała się na dwoje, jak rzeka opływająca skałę,
spoczywającą w jej korycie. Tą skałą była kształtna głowa śpiącej
Maryi, przytulonej do jego szerokiej piersi. Jeszua nie miał wątpliwości, że
to było dobre małżeństwo, pomimo znacznej różnicy wieku. A może właśnie
dlatego. Na przykład nigdy nie podnosili na siebie głosu. Tuż przed wybuchem
jedno z nich po prostu spuszczało z tonu. Robili to na zmianę, jakby się umówili,
że bez względu na to, kto ma rację, muszą ma przemian podnosić białą chorągiewkę.
Josua był pewien, że działo się tak z jego powodu. Czasami Josef zaciskał dłonie,
aż kłykcie świeciły mu jak małe kościste księżyce. Innym razem Maryja
zagryzała wargi do krwi, którą potem dyskretnie zlizywała. Ale nie pozwolili
sobie nigdy na pełną manifestację wzajemnych uczuć, dobrych czy złych, w obecności Josuły.
1 2 3 4 Dalej..
« Inny punkt widzenia (Publikacja: 08-04-2003 Ostatnia zmiana: 06-09-2003)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 2391 |
|