|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Społeczeństwo » Młodzież, szkoła, studia
Ateista na religii Autor tekstu: Anna Słota
Rozpoczął się nowy rok szkolny. W dalszym ciągu w ramach nauki w przedszkolach i w szkołach podstawowych, gimnazjach i ponadgimnazjalnych funkcjonuje przedmiot religia. Można się więc spodziewać,
że już wkrótce zaczną nasz serwis odwiedzać strapieni rodzice, którzy z różnych
powodów nie chcą, aby ich dzieci brały udział w tych lekcjach, mający w związku z tym różne problemy. Redakcja serwisu bardzo chce pomóc tym rodzicom, jednak w tak delikatnej materii, jak wychowanie dzieci, trudno o jakieś wiążące rady,
każde dziecko jest inne, w innym środowisku jest wychowywane, na inne trudności
natrafia. Niemniej jednak zbiór pewnych porad może okazać się pomocny w wybrnięciu z trudnych sytuacji, na jakie natrafiają rodzice uważający, że
religia w szkole jest nie do zaakceptowania.
Przed rokiem w jednym z biuletynów serwisu zamieściliśmy
propozycję skierowaną do naszych czytelników, będących już rodzicami, aby
przysyłali nam opisy swoich doświadczeń związanych z nauczaniem religii w szkole i przedszkolu, mając na celu stworzenie wszechstronnego poradnika. Uważamy
bowiem, że rodzice mający podobny problem, chętnie zapoznają się z doświadczeniami
innych i, być może, skorzystają z nich, modyfikując swoje zachowanie,
dostosowując je do przypadku własnego dziecka.
Niestety, do tej pory nie wpłynęły żadne relacje.
Zdajemy sobie sprawę z tego, że wcale nie jest łatwo spisać swoje myśli i przesłać je do publikacji, nawet wtedy, gdy można zastrzec swoje personalia.
Chciałabym, aby to, co teraz opowiem stanowiło przede
wszystkim zachętę dla innych do przedstawienia nam zdarzeń, które stały się
ich udziałem, mając nadzieję, że żadne dziecko nie musiało doświadczać
tego, co mój syn. Mam też nadzieję, że w chwili obecnej stać mnie już na
obiektywizm, bo sytuacja wydaje się być już unormowana. Obawiam się trochę,
że ten opis może niektórych skłonić do pewnego konformizmu, ale to już
wasz wybór. Liczy się dobro dziecka, niekoniecznie to doraźne.
Między mną a moim mężem nie było jednomyślności w kwestii edukacji religijnej naszego dziecka. W przedszkolu zwyciężyła opcja męża,
ja nie byłam zbyt stanowcza, myślałam, być może, że skoro mi religia nie
zaszkodziła, to synowi też nie zaszkodzi. Z drugiej strony, czy warto było drzeć
koty o taki drobiazg? Jak się okazało później, byłam bardzo naiwna w tym myśleniu.
Ale po kolei.
Dziecko moje jest chłopcem bardzo ciekawym świata, zadaje
bardzo dużo pytań. Zadawał je również pani katechetce, która nie była
osobą zbyt cierpliwą i przygotowaną na kontakt z dziećmi w tym wieku i już
wkrótce syn wrócił z przedszkola zbuntowany, twierdząc, że więcej na religię
chodzić nie chce. Po rozmowie okazało się, że katechetka na któreś z jego
pytań odpowiedziała żeby „nie zadawał głupich pytań". Pytanie:
„Dlaczego papież nie przyjedzie do przedszkola" mnie samej nie wydawało
się takie głupie, a odpowiedź, którą sama byłabym w stanie sformułować,
dość trywialna. W tym okresie utrzymywaliśmy kontakty towarzyskie z kolegą męża,
który jest członkiem rady parafialnej. Podczas jednego ze spotkań zapytałam,
jak to jest z katechetkami. Dowiedzieliśmy się, że z reguły są to osoby
zwolnione już z pracy w szkole w wyniku redukcji etatów, kiedyś uczące innych przedmiotów, po krótkim
kursie. Trochę mnie to zdziwiło, ale mąż nie chciał zrezygnować z ewentualnych możliwości, jakie daje uczęszczanie syna na religię (np.
bezproblemowy ślub kościelny), wytłumaczyliśmy synowi, żeby jednak chodził
na religię, a ewentualne pytania zadawał nam. Tak też się stało.
Jako że syn jest dzieckiem zdolnym, posiadającym doskonałą
pamięć, bardzo szybko przyswajał sobie informacje z lekcji religii, otrzymywał
od katechetki pochwały za swoją wiedzę, potrafił słowo w słowo powtórzyć
to, co mówiła na poprzednim spotkaniu. Nie byłoby w tym nic szkodliwego, gdyby
od czasu do czasu nie informował mnie tonem oskarżycielsko-pogardliwym, że
mam grzech, bo na przykład nie chodzę do kościoła. Skończył z tymi oskarżeniami,
gdy pewnego dnia odpowiedziałam, że grzech mają tylko ci, którzy w to wierzą. Był
nieco zaskoczony, ale po chwili zastanowienia stwierdził, że w takim razie on
też w to nie wierzy.
Po wakacjach syn rozpoczął naukę w szkole. Szedł tam
bardzo ciekawy nauki, kolegów i pewny siebie. Tym razem również zrezygnowałam z walki o „wolność światopoglądową" syna, chociaż miałam obawy o kolejne oskarżenia, mąż podpisał oświadczenie i dziecko na religię chodzić zaczęło. Problemy pojawiły się już po
pierwszej lekcji, okazało się, że katechetka wypytywała dzieci o adresy
zamieszkania. Sytuacja jest dość komiczna, gdy spojrzy się na to z perspektywy czasu. Otóż większość rodziców uczy swoje dzieci adresu
zamieszkania, na wypadek gdyby przypadkiem się zgubiły, aby ten adres znały i ktoś ich do domu odprowadził. Jednak potem dziecko często zaczyna recytować ten
adres każdemu kto się nawinie, wiec trzeba nauki uzupełnić i dziecko uczulić,
że podawanie swojego adresu każdemu, kto o to zapyta może być niebezpieczne.
Tym bardziej, iż naszemu synowi zdarzyło się, że chciał podać swój adres w jakimś konkursie internetowym, dlatego był intensywniej napominany, aby ten
adres przed obcymi ukrywać.
Katechetka była obca, więc on adresu
podać nie chciał. Nie wiem co się wtedy dokładnie zdarzyło, w domu zaczął
prosić, aby go z religii wypisać, mąż przekonywał go, żeby jednak nie
rezygnował, wszystko się ułoży. Po trzeciej lekcji podczas rodzinnej rozmowy
powiedział, że już na religię więcej nie pójdzie, stwierdził, że niczego
nowego się tam nie uczy, i że jedyne co robią na tych lekcjach to składanie rąk i wznoszenie ich do góry. Omal nie parsknęłam śmiechem, spojrzałam na męża,
który po usłyszeniu tych słów powiedział, żebyśmy robili, co chcemy. Więc
ja napisałam oświadczenie, że syn na religię uczęszczał nie będzie.
Wydawałoby się, że na tym kłopoty z religią się zakończą, ale po
tygodniu, może dwóch syn zaczął się skarżyć, że dzieci go prześladują, a to zabierają mu kartonik z sokiem, który przynosił do szkoły w ramach
drugiego śniadania, a to wypychają go z kolejki po obiad, skarżą na niego,
biją go, sypią piaskiem, rzucają jego workiem z obuwiem zmiennym. Ja próbowałam mu podpowiadać, aby trzymał się
zawsze blisko jakiegoś nauczyciela, unikał tych dzieci, które są agresywne
wobec niego, mówił wychowawczyni (na co odpowiadał, że pani nie pozwala skarżyć)
ale tych jego relacji o nieprzyjemnych zdarzeniach w szkole było tak wiele, że
sama zaczęłam podejrzewać go o konfabulacje. Wkrótce zaczęłam też być wzywana
do szkoły w związku z zachowaniem mojego syna. Chodziło o arogancję wobec
nauczycieli, agresję wobec dzieci, bunt wobec obowiązków szkolnych. Podobne
zachowania zaczęły się także pojawiać w domu.
Istnieje przekonanie — możliwe, iż w większości
przypadków słuszne, że jeśli dziecko źle zachowuje się poza domem, to źródło
tych zaburzeń znajduje się w domu rodzinnym. Ja znam to przekonanie, więc
zaczęłam szukać w sobie przyczyny, dużo rozmawiałam z synem o jego
zachowaniu, on stale uskarżał się, że dzieci go zaczepiają, przezywają,
biją, a on się tylko broni, oskarżają go o to, czego nie zrobił. Nauczyciele
mu nie wierzą, mnie, prawdę mówiąc, też trudno było uwierzyć w to, co mówił.
Strasznie spadła mu samoocena. Podczas trzeciego już wezwania do szkoły w sprawie mojego syna dowiedziałam
się od wychowawczyni, że dzieci się go boją, są uczulane przez nią, aby go
nie zaczepiać i na pewno z ich strony nie dzieje się mu krzywda.
Tak się złożyło, że już na drugi dzień miałam okazję
zweryfikować te słowa. Okazało się, że kilkoro chłopców było agresywnych
wobec mojego syna pomimo mojej obecności, zupełnie ich nie krępowałam, nie
zauważyłam też żadnej prowokacji tej agresji z jego strony. Byłam tam,
wszystko widziałam i mogłam tak pokierować synem, aby załagodzić jego
ewentualne reakcje. Oczywiście
jeszcze tego samego dnia opisałam wychowawczyni to, co spostrzegłam, a wkrótce
potem dzieci poskarżyły na mojego syna, że rzucał zeszytem na religii.
Wtedy nastąpił przełom, nauczycielka przekonała się,
że to co mówią jej inne dzieci niekoniecznie musi być prawdą, przestała
bezkrytycznie im ufać i zaczęła wierzyć jemu, a one przestały też na
niego skarżyć, widząc że nie przynosi to spodziewanego efektu. Zachowanie mojego syna znormalizowało się, zaprzyjaźnił się z kilkorgiem dzieci. Co jakiś czas mówił mi jednak, że jakiś uczeń do
niego podchodzi i oświadcza mu, że „jeśli nie zacznie wierzyć w Boga, to pójdzie
do piekła", albo że „skoro nie wierzy w Boga, to na pewno wierzy w szatana", albo że „ewolucję stworzył Bóg". Albo ktoś, do tej pory
niezidentyfikowany, zniszczył mu pióro; innym zaś razem zidentyfikowana i ukarana przez
wychowawczynię czwórka dzieci zrobiła mu rewizję plecaka, gdy wyszedł
na przerwę, i po powrocie zastał ich jak rzucają jego portfelem, który
zawierał pieniądze przeznaczone na wycieczkę. Te ostatnio opisane
zdarzenia nie musiały mieć oczywiście związku z ateizmem syna.
Mój syn odzyskał zaufanie do nauczycieli, przekonał się, że nie musi wymierzać sprawiedliwości
we własnym zakresie, wyciszył się, uspokoił do tego stopnia, nie było żadnej
więcej skargi na jego zachowanie, na moje pełne obaw pytania
nauczycielka odpowiadała niezmiennie, że wszystko jest w idealnym porządku i od jakiegoś
czasu nie może na niego nic złego powiedzieć. Skończył pierwszą klasę
jako uczeń wzorowy, angażujący się w życie szkoły.
Gdy wracaliśmy z rozdania świadectw, zapytałam jak on
sam ocenia, dlaczego tak źle się zachowywał na początku roku szkolnego,
odpowiedział mi praktycznie bez większego zastanowienia — „Dzieci mi
dokuczały, bo nie wierzę w Boga".
Na pierwszym, już odbytym, zebraniu rodziców w nowym roku
szkolnym nawiązałam do tego podczas rozmowy z wychowawczynią, mówiąc, że
według syna dzieci mu dokuczały, bo on nie chodzi na religię. Oczywiście
nauczycielka odpowiedziała, że pierwszy raz to słyszy, a na religię nie
chodzi jeszcze dwoje dzieci i one nie miały takich problemów. Nie byłam
tokiem tej rozmowy usatysfakcjonowana, ale postanowiłam nie podejmować tego wątku w rozmowie z synem. Wczoraj jednak okazało się, że to nie religia jako taka
jest problemem. Problem stanowi brak wiary w Boga. Dzieci już rozpoczęły swoją
akcję nawracania mojego syna. Pozostałe, nieuczęszczające na religię dzieci
mają spokój, bo są wierzące, wyznania innego niż katolicyzm. Ekumenizm.
Pozostaje mi drżeć, co będzie w klasie drugiej, wszak
dzieci idą do komunii. Na pewne zachowania kolegów syn jest przygotowany, co
jeszcze może się zdarzyć, trudno przewidzieć.
Jednak to nie wszystko, co chcę opowiedzieć. Mam koleżankę,
która, ze względu na warunki mieszkaniowe zamieszkała na wsi. Już podczas
zapisywania dziecka do przedszkola, po oświadczeniu, że córka nie będzie
chodzić na religię została poinformowana, że właśnie zamieszkała w osadzie katolickiej.
Po pierwszym tygodniu okazało się, że są pewne trudności z zapewnieniem opieki dziecku, gdy inne dzieci są na religii, i że według słów
dyrektorki szkoły dziecko powinno brać udział w zajęciach z innymi dziećmi.
„Dobrze, niech chodzi, skoro nie można inaczej", stwierdzili ci rodzice. Tyle
tylko, że po kilku tygodniach takiej edukacji dziecko zaczęło przejawiać
niechęć do rodziców, podobnie jak mój syn, dziewczynka odnosiła się do
rodziców tonem oskarżycielskim, a to, co przyswajała na religii, opowiadała w domu w sposób, który przyprawiał ich o ból serca. Więc z religii ją
wypisali, uznając, że przynosi to więcej szkody niż pożytku. I zaczęło się: podobnie jak to miało miejsce w przypadku
mojego syna. Przezywanie, oskarżanie, bicie i obrona z jej strony, a najaktywniejszy w tych prześladowaniach był syn owej dyrektorki. Wmawiano
rodzicom, że wina leży po stronie ich córki. Wizyty u psychologa, porady … i wakacje, podczas których dziewczynka do przedszkola nie chodziła. Po
wakacjach od razu się zaczęło, po trzech dniach wróciła z przedszkola zła,
rzuciła plecakiem w kąt i stwierdziła, że więcej tam nie pójdzie. Powód
podała ten sam co zawsze. W ciągu jednego dnia rodzice znaleźli przedszkole w pobliskiej,
mniej katolickiej osadzie, gdzie dziewczynka była już dwa razy. Wraca
zadowolona, wyciszona, wybawiona i szczęśliwa.
Powinnam pokusić się tutaj na jakieś wnioski. Oskarżam więc
religię w szkole o sianie nietolerancji, o zwracanie uwagi na brak religijności
innych, chociażby pojedynczych uczniów i odwracanie tej uwagi od tego co w szkole powinno być najistotniejsze — nauki.
A kluczem do tego są ludzie. Zawsze znajdą się tacy, którzy potrafią „umilić" innym życie
« Młodzież, szkoła, studia (Publikacja: 13-09-2005 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4357 |
|