|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Tematy różnorodne » Turystyka i krajoznawstwo
Komisarz Parku Niagara [3] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Rozległą
aż po horyzont, nieznacznie pofalowaną równiną uprawnych pól, pokrywa lepki
kożuch topniejącego śniegu. Koniec kwietnia. Przejmujący
ziąb i wilgoć nie zapowiada, że zgodnie z prognozami synoptyków, za parę
dni wybuchnie lato. Upalne, gorące, wybujałe świeżą zielonością bogactwem
płodnej ziemi. Pancerna pięść lodowego podmuchu znad zatoki Hudson i Labradoru zmasakrowała wiosnę. W Kanadzie są tylko dwie pory roku: June — Jule and Winter. Musi się o tym pamiętać. Wnukowie i prawnukowie osadników, jacy przybyli w okolice jeziora Simcoe, ciężkim
pocztowym furgonem po wyboistej Yonge ściskając w rękach węzełek z ubogim
dobytkiem i siekierę, dysponują dziś kombajnami, parabolicznymi antenami
telewizyjnymi, prywatnymi awionetkami. Na stale wszedł do kanadyjskiego pejzażu
cylinder zwieńczonego kulistą kopułą zbożowego silosa. Blaszane budownictwo
wyrosłe z biedy i duchowego ubóstwa prymitywnych białych nędzarzy, dla których
nie starczało chleba w rodzinnych krajach. Dziś ilość, wielkość i kubatura silosów są wizytówką
gospodarności i bogactwa właścicieli. Dowodem, że krwawy trud poprzedników,
odległych o parę pokoleń, owocuje. Że ciężką pracą wolni ludzie w wolnym
kraju, zaczynając od zera, mając przeciwko sobie bezlitosną naturę, własną
słabość i zacofanie, byli w stanie uzyskać tak obfite plony zbóż, że
zbiory nie były w stanie pomieścić się w tradycyjnych stodołach i spichlerzach. Najbardziej plenną odmianę pszenicy, sprowadzono z Wielkopolski.
Wnukowie bosych analfabetów z Galicji są dziś właścicielami wycenianych na miliony dolarów farm. Przed Barri pola ustępują miejsca lasom i morenowym pagórkom. Plantacje cukrowego
klonu. Z tyłu za nami pozostaje urodzajny czarnoziem dawno już
zmeliorowanych okolic Holland March. Zaplecza badylarskiego aglomeracji Toronto.
Od czasu do czasu pomiędzy drzewami pobłyskuje tafla wody zatoki jeziora
Simcoe.
Omijając śródmieście skręcamy na wschód i po pokonaniu wielopoziomowego
skrzyżowania szos nr 93, nr 26 i nr 11, pozostajemy wierni tej ostatniej. Po
niecałych dwóch godzinach od opuszczenia Toronto — nieduże, tonące w zieleni miasteczko Orilla. Nie mamy czasu na odwiedziny wykopalisk
archeologicznych na terenie pobliskiej wsi Cahiague. Zamieszkują ją potomkowie Indian z plemienia Huronów. Dotarł tu w 1615 r.
roku Samuel Champlain, Francuz, założyciel Quebecu. Szukając najkrótszej
drogi do Chin był pierwszym, który „odkrył" jeziora Nipising,
Simoce i Huron.
Usiłując
zlokalizować dom Casimira Gzowskiego IV bezskutecznie krążę po wysypanych żwirem
alejkach. Gdy zrezygnowany biorę w końcu za słuchawkę telefonu. na stacji
benzynowej, jaki damski, niezbyt sympatyczny głos wysłuchawszy kim jesteśmy
najpierw długo i bełkotliwie rozwodzi się, że ktoś tam okradł pomnik Sir
Casimira w Toronto, i nareszcie oddaje słuchawkę panu
domu. Ten jest znacznie uprzejmiejszy. Nieduży biały bungalow z dwuspadowym spłaszczonym
dachem. Przed nim na mokrej po niedawnym deszczu trawie szaleje gromada
nieletnich kowbojów. Właścicielka mrukliwego głosu mignąwszy w drzwiach
znika z pola widzenia. Pojawia się natomiast dość młoda, energiczna
niewiasta, matka paru egzemplarzy z kowbojskiej watahy, jedyna córka pana
Casimira. Gdzieś się spieszy, ale koniecznie chce usłyszeć od nas
potwierdzenie, że jej przodek to był count — hrabia. Jest po rozwodzie, otwiera anticshop, sklep z wszelkiego rodzaju
starociami. Informacją o arystokratycznym pochodzeniu właścicielki sklepu ma
nadzieje przebić konkurencję.
Teraz
dopiero mogę się przyjrzeć potomkowi Sir Casimira w najprostszej linii.
Wysoki, lekko już przygarbiony, na oko siedemdziesięcioletni starzec jest
bardzo podobny do pradziada, choć ma w żytach zaledwie jedną ósmą jego
krwi. Wyraźnie usiłuje zatuszować niezbyt uprzejme przyjęcie jakie zgotowała
nam żona. Prowadzi do dużego, zastawionego różnymi meblami pokoju z dawno
nie używanym kominkiem."Panowie zapewne
chcieli obejrzeć świecznik?" W pierwszej chwili nie bardzo wiem o czym
do mnie mówi. Jaki świecznik? Całe szczęście, w ostatniej chwili ugryzłem
się w język. Teraz dopiero dostrzegam stojącą na przykrytym obrusem owalnym
stole historyczną
pamiątkę. Bogato złocony sześcioramienny kandelabr zwieńczony srebrną
sylwetką opartego na lancy ułana. Marmurowy czworograniasty cokół świecznika
zajmuje orzeł z przetrąconymi
skrzydłami i szeroko rozwartym w krzyku bezsilnej rozpaczy dziobem. Z czterech
stron podstawy wygrawerowano nazwy miejscowości znanych z bitew Powstania
Listopadowego. Tekst w języku angielskim i kartusz herbowy Junoszy. Nad nim pięciopałkowa
korona z labrami. Kandelabr wykonał paryski brązownik. Pradziad zapłacił zań pieniędzmi jakie otrzymał na mocy legatu
testamentowego Ludwika Michała hr. Paca, generała Powstania. Generał, pochodzący
ze znanej rodziny, co to nie „pałac Paca ale Pac wart pałaca", wojewoda i senator — niczego wielkiego na polach bitewnych nie dokonał. Zmarł 31 sierpnia
1835 roku w Smyrnie (w Turcji). Krótko przed śmiercią rozporządzając znaczną
fortuną, zadecydował dwie piąte swego majątku przeznaczyć na wspomożenie
tych spośród towarzyszy broni, którzy zmuszeni
zostali do emigracji za ocean. Formalności związane z ustaleniem listy i adresów
uprawnionych spadkobierców ciągnęły się blisko pół wieku. Ogłoszenia
zawiadamiające o testamencie Paca ukazywały się w gazetach wychodzących w wielkich miastach obu Ameryk. Uprawnieni, których ostatecznie zostało 29 lub 26
otrzymali po około 1050 ówczesnych franków francuskich dopiero w roku 1879.
Jednym z nielicznych obdarowanych legatem był Kazimierz Gzowski. Otrzymał go
dzięki temu, że paryski notariusz odnalazł w archiwach austriackiego
konsulatu w Nowym Jorku imienną listę deportowanych powstańców. Inżynier, wówczas
już człowiek zamożny przeznaczył otrzymane pieniądze na sporządzenie
ozdobnego kandelabru symbolizującego bohaterskie zmagania jego narodu z moskiewską nawałą. Gospodarz niechętnie zgadza się na ustawienie niezbędnych
reflektorów, Gdy czereda kowbojów ujrzała kamerę, wpadła hurmem do domu,
obsiadła kanapę, fotele, dywan i dawaj wypytywać nas, na którym kanale będą
mogli się oglądać i kiedy. Nie dali się zbyć byle czym. Dziadek miał wyraźną
słabość do wodzireja z perkatym mamusinym nosem. Zrezygnowany kiwając głową
zgadzał się na wszystko. Kowbojom się nie spieszyło. Wolno sączą przez
plastikowe słomki pepsi colę z metalowych puszek, poszturchają jeden
drugiego, mierzą do nas z pistoletów, przeprowadzają szczegółową analizę
zawartości podręcznej torby, gdzie trzymane są okrągłe hermetyczne
zaklejane taśmą puszki z naświetloną taśmą. Jeśli któryś otworzy słowo
daję, że dostanie po łapach — mruczy jej właściciel i groźnie najeża rozłożystą
brodę. Pomruk musiał odnieść jakiś skutek, bo na chwilę czereda przycichła,
naradza się szeptem i wysyła przedstawiciela do kuchni po coca colę. Perkaty
stawiając koło nas puszki uśmiecha się szelmowsko i z niewinną miną wyciąga
zza siebie fajansowy kubek z uszkiem doczepionym nie od strony zewnętrznej ale
wewnętrznej. Żeby nie było cienia wątpliwości dla kogo jest przeznaczony
wskazuje na niezgrabny kulfoniasty napis nałożony techniką ogniotrwałej
kalkomanii POLISH CUP. Dziadek nie wie gdzie się schować z zażenowania. Bąka
coś, że żona kupiła kubek w supermarkecie, bo wie, że on przechowuje
polskie pamiątki. Malec nie daje za wygraną. Babcia nauczyła go całej serii Polish
jokes. Kolejno wysłuchujemy ilu trzeba Polaków
aby wkręcić żarówkę. Ile razy w życiu Polacy się myją. Kto się wspina w zimie na Mount Everest. O, i tu mieliśmy perkatego. Parę dni wcześniej w Globe
and Mail był artykuł o niepowodzeniach kanadyjskich himalaistów z Calgary.
Wycofali się po nieudanej próbie zaatakowania najwyższego szczytu Ziemi zimą.
Dalej jest obszerne omówienie drogi jaką Polacy weszli na najwyższą górę
ziemskiego globu. Ten akurat fragment gazety przypadkowo zachowałem. Proszę aby
gospodarz go odczytał. O dziwo słuchają. Żeby nie wyjść z uderzenia, jak
tylko skończył, zadaję już od siebie pytanie, czy wiedzą dlaczego dowódca
zdalnie sterowanego supernowoczesnego czołgu-zabawki MOBATO, o jakim każdy z nich marzy aby go dostać na gwiazdkę, nazywa się Ralph Pułaski. Sam go kupiłem
swojemu Jasiowi i spędziwszy całe popołudnie na, wstyd powiedzieć,
operowaniu wojennym sprzętem zanim zapakowałem do paczki wysyłanej do kraju,
zapamiętałem imię dowódcy wydrukowane na dołączonej instrukcji obsługi.
Konkurent perkatego do przywództwa w grupie miał właśnie taki czołg. Popędził
do sąsiedniego pokoju aby sprawdzić. Głośno obwieszcza, że zgadza się.
Leci więc prelekcja o Pułaskim, Zawiszy Czarnym i kościuszkowskich
kosynierach. Razem wychodzimy na dwór aby przećwiczyć ósemkowy takt kos ścinających
łby rosyjskim kozakom. Dziadek rozkrochmalił się zupełnie. Wyciąga stare zdjęcia,
rodzinne albumy, po kryjomu przed żoną zbierane wycinki prasowe o sławnym
protoplascie. Kamera pracowała bez przerwy. Gdy późnym popołudniem ładujemy
do bagażnika nasz filmowy sprzęt czujemy,
że zrobiliśmy dobrą robotę.
W czerwcu 1986 r. otrzymałem list: Szanowny Panie, Jestem zadowolony słysząc, że film, jaki pan zrobił o Sir Casimir był sukcesem. Fragmentów pamiątek po Sir Casimir jest niewiele i bardzo rozproszone. Jednakowoż mogę sprzedać kandelabry za cenę 15 000 dolarów
kanadyjskich plus 7 procent podatku prowincji Ontario. Tak na marginesie to
kandelabr może być umieszczony w drewnianym pudle specjalnie dlań
przeznaczonym. Pudło ma uchwyty do przenoszenia. Jeśli pan jest
zainteresowany, proszę dać mi znać. Casimir Gzowski. Nie miałem 16 050 dolarów kanadyjskich bo tyle razem z podatkiem miał kosztować kandelabr. W Kanadzie nikt by go za tę cenę nie
kupił.
Peter
Gzowski pradziadka niezbyt przypominał, Tylko w oprawie jego oczu zachowały się pewne ślady rodzinnego podobieństwa.
Słusznego wzrostu, barczysty, z ciemną mocno posrebrzoną czupryną,
przekroczył smugę cienia wieku męskiego. Mieszkał sam z 23-letnią córką
Alice w dużym nieco zagraconym domu.. Do radiowego studio w odległym o około
60 kilometrów Toronto udawał się raz czy dwa razy na tydzień. Właśnie skończył
pisać książkę An unbroken line. Opowieść o największej pasji życia i najstarszej miłości.
Do… koni. Przetłumaczona na język polski niewielu miałaby czytelników.
Zawierała zbyt wiele fachowego żargonu, Niedostępnych dla niewtajemniczonych w niuanse sekretów końskich kopyt, hermetycznej wiedzy o sprawach i sprawkach właścicieli
startujących w gonitwach wierzchowców. Opisów machinacji finansowych bukmacherów, fascynacji ciężką forsą jaką można
na wyścigach kłusaków, folblutów, coltów zrobić lub stracić: „Szejk
Nohammed Sin Rashid Al Maktoum ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich — minister
obrony Dubai, zapłacił za Północnego Tancerza bez zmrużenia oka 10,2 mln
dolarów". Petrodolarowa inwestycja zwróciła się prędzej niż ktokolwiek mógł
przypuszczać. Nagromadzenie szczegółów, danych, anegdot bez jasno
zarysowanej koncepcji, czego nie omieszkał wytknąć recenzent na łamach „The
Gazette" pisząc o "finally disappointing book" Najlepsze fragmenty książki mówią o samym autorze, jego
rodzinie, sławnym antenacie. Tytuł miał przekonywać czytelnika, że
fascynacja końmi ma w rodzinie Gzowskich długą tradycję i tym samym podnieść
zapewne rangę publikacji. Luksusowo wydana ze zdjęciem Petera na obwolucie
kosztowała 19,95 dolara. Powodzenie miała raczej umiarkowane. Już po paru
miesiącach można ją było kupić o 15 dolarów taniej.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Turystyka i krajoznawstwo (Publikacja: 30-01-2007 Ostatnia zmiana: 11-02-2007)
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5242 |
|