|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Tematy różnorodne Kto się boi oceanu [2] Autor tekstu: Zbysław Śmigielski
935
hektopaskali. Jedyna liczba stabilnie obojętna w chwili odczytu. Na logu — 2, 3, 5, nawet 20 węzłów. Wiatromierz — czasem 10, czasem ponad
100. Przy sterze ciężka praca i dziki wysiłek, wskaźnik 200 stopni, z odchyłem o 5, o 10. To dobrze, nawet świetnie. Lecz nagle skłon na burtę i wszystko
diabli biorą: 180, 160, bywa 110 stopni. Kompas oszalał czy ja?
Potem
sam, bez pomocy wraca na to, co być miało, 200. Cholera, znów się udało!
Wracajcie, diabły, do piekła!
Można
obetrzeć mokre czoło.
Przed
nami przedziwna dekoracja, tło wirującej sceny. Papierowy ekran przypięty
pineskami do światła. Właśnie idzie film o kolorach zachodu. Wspaniały
film, nierealny jak wszystkie wspaniałe filmy. Albo jak opera, w której
dekoracje to obraz kopniętego malarza. Surrealizm widoków, surrealizm odgłosów.
Lecz jaka groźna, jaka wspaniała muzyka!
Muzyka tak wspaniała, że krew się w żyłach ścina.
Z
uciekającej fali, wciętej w to barwne tło, wiatr zrywa pierzaste strzępy.
Wirują, opadają, wznoszą się i giną, uchodząc za grzbietami. Daleko przed
linią szkwałów sztorm rozgania zbiórkę pijanych ptaków, która się tylko
przyśniła.
-
"Cinderella"zrobiona jest ze
specjalnego gatunku stali — sir Henry stanął za moimi plecami, wciśnięty
poza pulpit nawigacyjny, trzymając się za oparcie siedziska. Słabo słyszałem
jego głos, rwany napięciem.- Ma podwójne poszycie burt i pokładu, z podziałem na sekcje. W każdej sekcji znajduje się obojętny gaz pod wysokim
ciśnieniem. Przy stewie dziobowej są podobne zbiorniki, ale większe. Przy pawęży
też. Dlatego dziób i rufa nie ryją głęboko w falach, jacht szybko
wstaje z przechyłów. Mamy bardzo dużo wyporności dodatkowej, Richard,
nic nam nie zagraża.
Czyżby
więcej się bał, niż ja? Po co to gadanie? Admirał! Zresztą, myślałem,
tylko idiota nie bałby się w takich warunkach. Prawie się roześmiałem na myśl,
czym dla mnie jest ten strach. Czułem się jak drobny palacz opium, któremu
nagle dano heroinę w zbyt pokaźnej dawce.
-
Steruj uważnie, Richard, pilnuj fali, rozumiesz?
To w ogóle nic nie znaczyło. Na górze trwało piekło biorących się za bary
gigantów, morze splotło się z wiatrem i niebem w spazmatycznych zapasach na
śmierć i życie. Na cudzą śmierć, na cudze życie. Wyjść teraz na pokład
znaczyło nie wrócić. Na wiatromierz bałem się spojrzeć. Zresztą nie było
po co.
-
Trzeba zrzucić apsel! — wrzasnąłem.- Koniecznie! Apsel!
Jacht
wyprzedzał rozbuchane grzbiety fal, ze zbytnią prędkością spadał z załamujących
się urwistych stoków, na łeb w doliny. Kładł się tam zupełnie płasko,
pogrzebany pod wściekłą kotłowaniną kipieli, w bulajach pojawiała się
straszliwa czerń ssącej otchłani. Nawet gdy był wyprostowany, nie odróżniałem
pojedynczych fal od strony dziobu ani rufy. Wiedziałem, że strata masztów to
kwestia czasu, jednej złośliwej fali. Może zrzucenie apsla złagodzi przechyły,
pozwoli na to, by fale nas wyprzedzały.
Mimo
tej dodatkowej wyporności jacht wstawał z trudem, dygocząc niby beczka
zgniatana butem olbrzyma, ohydnie trzeszcząc. Wciskany w wodę kadłub, zbyt
gwałtownie wyhamowywany, z żaglami pełnymi wiatru, przenosił na maszty
niewyobrażalne obciążenia, które musiały okazać się zgubne, bez względu
na solidność kolumn i olinowania. To, co było zaletą jachtu w dobrej
pogodzie, stawało się przekleństwem w huraganie, mogło też okazać się
wyrokiem.
Wszystkiego na raz mieć nie można. Głęboko zanurzony kil „Cinderelli",
dobrze wyważony, gwarantował stabilność kursu, odporność na załamania
fal. Z pewnością jednak nieśliśmy zbyt wiele żagli, które za wszelką
cenę należało zredukować. Za wszelką to za wszelką. Gdy nie zrobimy tego
sami, ocean zrobi za nas, ale bardziej brutalnie.
-
Apsel! — wrzeszczałem.- Trzeba! Za często nas kładzie!
Wszelkie
przyrządy przestały być przydatne. Tego nie można opisać. 90 czy 100, czy
120 węzłów nie sprawia już różnicy, z człowieka wyparowuje strach,
jeśli zdołał się w nim w ogóle narodzić. Strach, wyobraźnia — nie
dorastają do sytuacji, nie zajmują myśli. Bo o czym można myśleć,
czego się bać w lufie armatniej na chwilę przed wystrzałem?
Jedno
okropne jest wtedy, oczekiwanie. Najgorsza tortura dla człowieka. Jakby naciągał
ktoś strunę. Skrzyp po skrzypie. Sadystycznie, powoli. Są struny, które pękają.
Nie wszystkie.
Oddałem
ster, co sir Henry przyjął z widoczną niechęcią. Nie godził się z moim
zamiarem, nie mógł mi też go zabronić. Rozumiał, że nie ma innego wyjścia.
Zostawiłem go w nawigacyjnej, wskoczyłem w czeluść mesy. Jacht pochylony w lewo
nurkował, dziób miałem poniżej stóp. Skok nie był daleki, spotkaliśmy się w drodze z podłogą. Za moment dziób wjedzie ponad głowę, ale to nic
nie znaczy. Na kolanach, czepiając się byle czego, dotarłem do swojej kabiny.
Nigdy
nie byłem pedantem, dlatego moje niebo wyglądało jak po inwazji pijanych diabłów.
Jezu, znaleźć co trzeba. Sam byłem niby pijany, ze skacowanym mózgiem. Jak
szalony grzebałem w bałaganie, rozrzucając go na wszystkie strony. Wreszcie
trafiłem na potrzebny pakunek. Podobnie na ślepo, wierzgając i stękając, wkładałem
swoją piankę.
Zapiąłem
zamek, rzepy, sprawdziłem rutynowo, założyłem parciane szelki pasa bezpieczeństwa.
Wciągnąłem na łeb kominiarkę z kompletu, wysokie obcisłe buty. O rękawicach
zapomniałem.
Wszystko
tonęło w bulgoczącej szarości, wszystko było nieważne, zaledwie przybliżone.
Wskazania przyrządów, kompasu, rozsądku. Nie miałem wątpliwości, że
cokolwiek zrobię, może być decydujące. Dla mnie i dla jachtu. Ale człowiek
nigdy o tym decydującym nie wie na pewno. Czy to jest właśnie to, czy coś
innego. We łbie huczało mi tak samo jak na gołym pokładzie.
-
Musi pan zamknąć za mną właz! Kiedy wyskoczę do kokpitu, najpierw będę
wczepiał pas bezpieczeństwa, włazu nie zdążę zamknąć.
Było
to oczywiste niby wygrana w totka. Mogło się zdarzyć, że czeka mnie pech,
trafię akurat na falę łamiącą się nad pokładem. I nic nie zdążę zrobić,
nawet zaczepić pasa. W pół sekundy, w ćwierć, wiek wcześniej nim zdołam
to pojąć, znajdę się wiele metrów od jachtu. Neptun osobiście popuka mnie w czoło. Swoim wspaniałym widelcem.
Na
wszelki wypadek łyknąłem porcję Glenn Livet, chciałem na koniec mieć w gębie
jakiś przyjemny smak, bo sól z wodorostami nie bardzo mnie zachwycała.
Wiedziałem, że tam na górze opiję się do rozpuku.
Wpadłem
do kokpitu z zamkniętymi oczami, prawą ręką chwyciłem stalową poprzeczną
linę, rozpiętą nad gretingiem, lewą zatrzasnąłem na niej karabińczyk z pasa.
Zdawało mi się, że jestem szybszy od myśli, ale jacht położył się w tym
czasie na burtę, schował się pod grzywaczem. Potworny wodospad ułożył mnie
poziomo, zawisłem więc prostopadle do pokładu, najpierw na prawej ręce,
palonej piekielnym bólem, potem jednak na pasie. Tak, byłem szybszy o pół
sekundy. Pół sekundy — i wieczne kołysanie.
Gdy
jacht się wyprostował, trzasnął mnie w brzuch zrębem kokpitu, dołożył
siodełkiem sternika. Wczołgałem się, wciągnąłem na podłogę, na greting w kokpicie, włożyłem oba łokcie pod stalową linę. Nic jeszcze nie zdołałem
zrobić, zaledwie udało mi się nie utonąć, ale musiałem odpocząć. Nie miałem
pojęcia, że strach tak męczy.
Śmieszne
było pomyśleć o sztormie na Ławicy Bahamskiej albo na Great Bank. Takie
sztormy Bóg zsyła dla harcerzy, by zdobywali sprawności. Nigdy więcej nie
określałem ich jako huragany.
Przyszła
kolejna fala, kolejny przechył ku przepaści za burtą. Łokcie nie wytrzymały,
zawisłem w przelewającej się wodzie jak spławik w wodospadzie, przytrzymany
żyłką. Gdy fala przeszła, jacht nie zdążył się wyprostować przed nadejściem
następnej. Wyższa była i dłuższa, twardsza i bardziej wściekła, zabrakło
mi tchu w płucach. Otworzyłem oczy, zobaczyłem czerń bez cienia poświaty.
Przemknęła myśl, że się utopię wisząc metr nad pokładem. Wiedziałem, że
za moment zacznę tracić świadomość.
Spadłem,
nogi zaplątały się w linkach sztormrelingu, zwisłem głową w dół do
kokpitu. Odczułem słabość, zwymiotowałem. Glenn Livet, żółć i sól. Pod
brzuchem kabestan szotowy. Wtedy przyszła chwila wytchnienia. Pojaśniało, mogłem
ujrzeć pofałdowaną rozległą dolinę o barwie zgniłego mięsa, dymiące
plamy jaskrawych pian, dalej wznoszącą się ścianę. Ta niepojęta, błyskawiczna
powolność. Rozwiane włosy wariata, biegnącego z armatą pod pachą.
Wariat
ważył miliony ton. Jeszcze zdołałem złapać końcówkę jakiegoś szota,
owinąć wokół dłoni. Znów zrobiło się czarno. Wariat wpadł prosto na
mnie, wystrzelił z tej armaty. Myślę, że wszystko się zgadza, tak bym się
właśnie czuł w środku wybuchającej bomby.
Po
którejś z rzędu nauce pływania i fruwania ulokowałem się na klapie bakisty, z kolanami pod naprężoną liną. Gorączkowo pracowałem, by zwolnić roler
apsla. Daremnie. Żagiel wypełniony po brzegi huraganem jak miska gęstą zupą,
ani myślał się zwijać. Ogarnęła mnie rozpacz. Jasne było, że nie dam
rady spuścić go fałem po bezanmaszcie w dół i opanować na pokładzie.
Niewiele ponad 5 metrów kwadratowych, zwijane wiatrem w najdzikszych
konwulsjach — starczy, by zanieść mnie do Ameryki. Wszystkie możliwości
przeleciały mi przez głowę, tylko jedna dawała szansę. Po prostu zwolnić
szot apsla, niechaj wiatr go porwie na strzępy, niech go diabły mokre zabiorą.
Przesunąłem się w kierunku knagi z obłożoną na niej końcówką
szotu apsla, ale nic nie zdążyłem zrobić. Wydało mi się, że pod jachtem
otworzyła się dziura do samego piekła. Spadaliśmy.
Uderzenie
było okropne, jak bym trzasnął o bruk. Łokciami i kolanami. Głową, udami,
brzuchem. Natychmiast runęła na mnie niagara z mokrych kamieni. Czułem, że
jacht kładzie się pod nią z łomotem, dzikim hałasem, że napręża się pas
bezpieczeństwa, szelki wcinają się w ramiona. Gdybym mógł, trzymałbym się
zębami, lecz niczego nie zdołałem pochwycić. Szarpnęło mną z porażającą
siłą, z taką samą wstrzymało. Potem poczułem się lekko, swobodnie — i już wiedziałem, że nie jestem na jachcie, który pozostał daleko
od unoszącej mnie fali.
Nie,
strach nie zbudził się wcale, za szybko to się działo. Gdzieś w środku pojąłem,
że chyba mnie już nie ma, że wszystko skończone, nic nie warto robić. Ale
byłem zajęty wierzganiem, ochroną płuc przed wodą. Kretyńskim zdziwieniem,
że niby dokąd lecę, dlaczego jestem spocony, czemu jest tak ciemno.
Nagle
złapałem coś w obie dłonie, kurczowym chwytem szaleńca. To była wyrwana stójka
sztormrelingu, w który się zaplątałem. Przez plecy przeleciał żar, jakby
je batem rozcinano, potem fala przeszła. Wisiałem za burtą, na stalówkach
sztormrelingu. Mój ciężar, zwiększony impetem wodnej kaskady, wyrwał kilka
stójek, wyłamał je i pogiął. Nie musiałem sprawdzać, pas bezpieczeństwa
puścił. Zerwał się, puścił, bo jakiś dureń bez wyobraźni ustalił normę
dla huraganu. A przecież nawet Bóg tego nie ustalił.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Tematy różnorodne (Publikacja: 27-08-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Strona www autora Numer GG: 3401579
Liczba tekstów na portalu: 22 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Nostalgia | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5529 |
|