|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Religie i sekty » Socjologia religii
Niebezpieczna gra. Rozmowa z profesorem Bohdanem Chwedeńczukiem [1] Autor tekstu: Mariusz Agnosiewicz, Bohdan Chwedeńczuk
Mariusz Agnosiewicz: W ramach krytycznego bądź naukowego namysłu nad religią funkcjonują trojakie
opinie dotyczące jej społecznych aspektów. Pierwsza grupa osób twierdzi, iż
religia miała znaczenie adaptacyjne. Była zatem, a może i jest bądź nawet i stale będzie, społecznie korzystna, o ile nie niezbędna. Inni, jak Steven
Pinker, uważają, iż religia jest w zasadzie produktem ubocznym rozwoju
naszego gatunku. Przy takim założeniu znacznie trudniej ocenić społeczne
znaczenie religii. W jednym z numerów „Bez Dogmatu" pisał pan, że religia
jako stan umysłu jest społecznie niebezpieczna. Jak szacuje pan owo społeczne
niebezpieczeństwo?
Bohdan Chwedeńczuk: Naukowy i filozoficzny namysł nad religią, w odróżnieniu od religijnego mówienia o religii, musi być racjonalny,
czyli krytyczny i zasadny. Nic bez uzasadnienia i nic powyżej uzasadnienia, które
mamy! Myślenie krytyczne korzysta z jasnych
pojęć.
Ustalmy więc, co to jest religia. Religia
to wierzenie, że istnieją bóstwa
czy bóstwo, i oddawany im kult, czyli
praktyka ujęta w ramy instytucjonalne.
Religią w tym sensie jest katolicyzm, ale też to, co mają Kwajowie z Wysp
Salomona, gdzie stałym elementem życia jest kontakt z duchami przodków.
Samotny mistyk to nie religia. Religia to publiczne wierzenia, publiczne
praktyki kultowe oraz instytucja, panująca nad kultem i wierzeniami.
Weźmy starotestamentową Księgę
Wyjścia, opisującą ustanawianie obrazu Boga Jahwe, jego praw, jego kultu i jego warstwy kapłańskiej, opisującą więc narodziny pewnej religii. Opowieść
ta kipi od szczegółów, od barw, kształtów, zapachów, dramatycznych czynów i gestów. Wszystko jest tam konkretne i namacalne. Wszystko, tylko nie Bóg
Jahwe. Ten przychodzi do Mojżesza w „gęstym obłoku" i nakazuje mu, by
upomniał „lud surowo, aby się nie zbliżali do Pana, chcąc Go zobaczyć,
gdyż wielu z nich przypłaciłoby to życiem". Starożytni autorzy Księgi
Wyjścia wiedzą, co robią. Z chwilą bowiem wyniesienia bóstwa nad świat,
nad człowieka, nad przyrodę, gdy bóstwo staje się Bogiem, słowo „Bóg"
traci poznawcze znaczenie. Traci
bowiem odniesienie, przestaje się do
czegoś uchwytnego odnosić. A nic, co nie jest uchwytne, pojęciowo czy zmysłowo,
nie jest czymś. Przestajemy wiedzieć, o co tu chodzi, Bóg ginie w gęstym obłoku
słów i obrazów, a pokolenia wyznawców „przypłacają życiem" trud
przeniknięcia tej zasłony. Daremny trud! Można bowiem przeniknąć tajemnicę
albo pogodzić się z tym, że jest nie do przeniknięcia, ale tylko wtedy, gdy
wiemy, co mianowicie jest tajemnicze.
Tego jednak nie sposób wiedzieć, gdy nie rozumiemy słów, oznaczających owo co.
Słów takich nie rozumiemy, gdy nie nawiązują ostatecznie do naszych doznań
zmysłowych. Najbardziej abstrakcyjne pojęcia matematyki, owe zbiory, funkcje,
punkty i proste, mają zmysłowy rodowód, inaczej byśmy ich nie rozumieli. Słowo
„Bóg" zaś — dokładniej to, co ma ono oznaczać — jest z założenia
nadzmysłowe. Nie rozumiemy go zatem i nie ma w tym nic tajemniczego — sprawę
przesądza natura naszego uczenia się języka. Uczymy się go, wiążąc słowa z doświadczeniem. Słowa urodzone poza tym związkiem są z nieprawego łoża,
nie wchodzą do rodziny słów poznawczo wydajnych,
czyli o czymś mówiących.
Odwołuje się pan w pytaniu do tego, co
kiedyś pisałem, a to tłumi mój lęk przed autoplagiatem. Otóż nieraz pisałem i mówiłem, że problem z wierzeniami religijnymi zaczyna się wcześniej niż
się zazwyczaj sądzi. Sądzi się zazwyczaj, że wierzenia religijne mają kłopot z uzasadnieniem. Moim zdaniem, wierzenia religijne mają kłopot z sensem. Kluczowe słowa wyrażające te wierzenia nie mają znaczenia
poznawczego. To zaś znaczy, że ten, kto ich używa, nie wie, do czego się
odnoszą, a więc ich nie rozumie. A do tego, co nie ma sensu, nie może pan
przystąpić z uzasadnianiem. Niech pan spróbuje uzasadnić zdanie: „Gogo
jest wąsate" — zdanie bezsensowne, bo język polski nie zna wyrażenia
inicjującego to zdanie.
Nie mogę w nierozwlekłej rozmowie
powtarzać argumentacji, którą przeprowadziłem w Przekonaniach religijnych, uzasadniającej tę z pozoru ekscentryczną
opinię. Ekscentryczną, bo każdy z nas styka się od dzieciństwa ze słowem
„Bóg", a ja utrzymuję, że ta czcigodna nazwa, niczym wymyślone ad hoc "gogo", nie ma sensu. Niech jednak nasz czytelnik spróbuje
zawiesić emocje, lęk przed obrazoburstwem, wspomnienia z katechezy i lektury
książek religijnych, i niech z ręką na sercu odpowie sobie na pytanie: Bóg,
to znaczy — kto? Niech nie pozbywa się naturalnej dociekliwości i usłyszawszy
częstą w takich razach odpowiedź, że to byt wszechmogący itd., pyta dalej: Kto
jest wszechmogący? Komu czy czemu przypisujesz wszechmoc? Gdy przypisujesz ciężar — niech
nastaje dalej — czemuś przypisujesz
ciężar. Czemu zatem przypisujesz wszechmoc? Jeśli usłyszy odpowiedź, która
go zadowoli, niech się z nami podzieli nią na łamach „Racjonalisty" -
mam nadzieję, że nie uzna pan tej sugestii za niestosowną — a my ją wspólnie
rozważymy. Dopóki wszakże nie wiemy, kto jest wszechmogący — ja w każdym
razie nie wiem — nic nie zostało przypisane, a raczej coś (o ile uznamy
wielkodusznie, że rozumiemy słowo „wszechmoc") zostało przypisane
niczemu.
Zatrzymajmy się w tym miejscu, żeby wyjaśnić,
co to znaczy, gdy mówię, że ten, kto przypisał Bogu wszechmoc, a nie
powiedział, komu ją przypisuje, przypisał coś niczemu. To jest sprawa
podstawowa, a bez rzetelnych podstaw grożą nam nieporozumienia. Otóż, gdy to
mówię, bynajmniej nie mówię, że Bóg to nic, nie mówię, że nie ma Boga.
Mówię tylko, że ten, kto nie powiedział, kto to jest Bóg, któremu
przypisuje wszechmoc, wszechwiedzę, wszechdobroć i co tam jeszcze — nic nie powiedział. Sprawa istnienia czy nieistnienia Boga w ogóle
nie stanęła. Stanie dopiero wtedy, gdy będziemy wiedzieć, kto to jest Bóg,
czyli wtedy, gdy będziemy znać znaczenie słowa „Bóg". Najpierw bowiem
idzie sens, a dopiero w ślad za nim prawda.
Wróćmy teraz do naszego czytelnika, którego
namawiamy, by dociekał, o kogo czy o co chodzi, gdy mowa o Bogu. Może usłyszeć, a pada to nierzadko, że Bóg jest niepoznawalny, niedostępny naszym ułomnym
umysłom, dociekanie zatem, kto to jest Bóg, jest nie na miejscu. To wybieg! Słowem
„niepoznawalny" bowiem, tak jak słowem „wszechmogący", rządzi pewna
gramatyka. Nie sposób przypisać niepoznawalności, nie wiedząc czemu się ją
przypisuje. Słowa takie jak „niepoznawalność" w połączeniu ze słowami o nieznanych znaczeniach nie tworzą zdań.
Tak się rzeczy mają, moim zdaniem, ze
znaczeniem słowa „Bóg" i wielu innych słów religii. Dlaczego tak się
mają? Tego zadowalająco tu nie wyłożę. Powiem tylko ogólnikowo i przenośnie,
że kiedy opuszczamy granice doświadczenia, przekraczamy granice sensu. Ten
pogląd, dla którego, jak mi się zdaje, mam mocne podstawy, bo dobrze
ugruntowaną wiedzę o ludzkich możliwościach poznawczych i kompetencjach językowych,
prowadzi mnie do mojego poglądu na naturę języka religii. W religii opuściliśmy
granice doświadczenia, inaczej nie byłaby religią, rozstaliśmy się więc z sensem poznawczym słów swoiście religijnych. W religii — by posłużyć się
zwrotem myśliciela (Ludwiga Wittgensteina), ukutym na nieco inną okazję — język
świętuje. Trudno się dziwić, tyle że świętujący język nie
informuje. Świętujący język natomiast wraz z potężną presją, którą
wywiera na nas religia, generuje to złudzenie: że się czegoś dowiadujemy,
gdy używamy słowa „Bóg". Nieprawda! Choćbyśmy się zgodzili ze
wspomnianym przed chwilą Wittgensteinem, że
znaczenie zdania to jego użycie, nie musimy — więcej, nie możemy! — godzić
się, że każde użycie zdania jest użyciem wydajnym poznawczo. Gdy używamy
zdań angażujących słowa bez odniesienia,
mówimy o niczym.
Na co dzień nie przypisujemy niczego nie
wiadomo czemu. W religii — nagminnie. Nie
może się to jednak powieść bez pogwałcania gramatyki. Pogwałciwszy
gramatykę nie mówimy jednak dorzecznie. Gramatyka jest bezlitosna.
Co innego, gdybyśmy uzyskali zgodę na
przekroczenie gramatyki, czyli na znalezienie nowej gramatyki. Zgody takiej
udzieliłby nam przypuszczalnie Bóg. Trzeba by jednak wiedzieć uprzednio, kto
jej nam udziela. Tego jednak nie możemy wiedzieć, dopóki nie znamy znaczenia
słowa „Bóg". I koło się zamyka.
Cierpliwie mnie pan słucha. Mam nadzieję,
że nie przeciągnę struny, jeśli po tym wyłożeniu mojego stanowiska w kwestii języka religii (wraz z zarysem uzasadnienia tego stanowiska) — chodzi o to, żebyśmy to mieli za sobą — zastosuję
je do wyrażenia czegoś, co mi się wydaje ważne. Tak się składa, że
dokonałem już kiedyś tego zastosowania. Sięgnę więc po swoje słowa, trochę
je uzupełnię, a potem przejdę niezwłocznie do tego, co pana w tej rozmowie
interesuje — do społecznych aspektów religii. Pokaże się wówczas, że
istnieje związek między naturą języka
religii a społecznymi funkcjami religii, a odsłonięcie tego związku — jeśli się pan zgodzi, że się powiodło -
wypadnie uznać za przejaw pożytku płynącego z filozofii.
Zobaczmy, co wynika z mojego poglądu na język
religii. To między innymi: „Człowiek religijny jest przekonany, iż jest o czymś przekonany — jest przekonany przez wiarę, jak fideista; przez
argumenty i świadectwa, jak teista; natomiast w agnostyckim zawieszeniu sądu
jest wprawdzie odmowa uznania zdania o istnieniu przedmiotu religii na równi z odmową uznania zdania o jego nieistnieniu, ale towarzyszy temu przekonanie, iż
wiadomo, czym jest to, o czym nie wiadomo, czy istnieje, czy nie istnieje.
Fideista, teista i agnostyk są jednak w tym samym położeniu — pierwszy
wierzy w niewiadomo co, drugi dowodzi niewiadomo czego, a trzeci niewiadomo
czego się wystrzega". Napisałem to ongi w „Bez Dogmatu", w numerze 34.
Rzecz jasna, ta lista jest niekompletna. Trzeba ją więc uzupełnić. Trzeba dołączyć
do tego towarzystwa ateistę. On też — w myśl mojego poglądu na język
religii — występuje w tym
towarzystwie bojowników o nie wiadomo co. Mówiąc fachowo: jeśli uznaję, że
zdanie o istnieniu Boga jest pozbawione sensu, a tak sądzę, muszę uznać, że
pozbawiona sensu jest jego negacja, czyli zdanie o nieistnieniu Boga.
Ot tyle. Nie, jeszcze jedno. Pozwoli pan,
na koniec tego wszystkiego zwierzenie. Nie lubię, gdy nazywają mnie ateistą,
nie lubię uchodzić za ateistę, a tym bardziej nie lubię biegać za etatowego
ateistę. Trudno się dziwić, że mnie tak ludzie postrzegają i proszą, bym
się publicznie jako ateista wypowiadał. Nie dziwi to w kraju, gdzie ludzi skłonnych
manifestować, że odrzucają religię, jest póki co garstka. Nie jestem jednak
ateistą, jeśli (jak każe słownik) ateizm to przekonanie, że Bóg nie istnieje. Nie żywię tego
przekonania, bo nie potrafię uznawać zdań, których nie rozumiem.
1 2 3 Dalej..
« Socjologia religii (Publikacja: 28-08-2007 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5533 |
|