|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Nauka » Nauka i religia
Owce Labana a teoria inteligentnego projektu [1] Autor tekstu: Lucjan Ferus
"Jak koń przez biesa wiedziony przy pysku w powypalanym wciąż krąży pastwisku, A obok leży bujna, tłusta łąka".
„Faust"
Goethe
Przeczytałem ostatnio bardzo interesującą książkę pt. Nauka a kreacjonizm (plus długi podtytuł), zredagowaną przez Johna Brockmana.
Wstyd przyznać, ale dopiero dzięki tej publikacji dowiedziałem się jaki błąd
popełniłem, tytułując swój tekst z 2004 r. „List otwarty do kreacjonistów".
Nie mogłem pojąć stawianych mi wtedy zarzutów, przez niektórych co bardziej
dociekliwych czytelników, iż wbrew tytułowi nie odnoszę się w nim do kreacjonizmu. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że z kreacjonistami należy
rozmawiać o biologicznym, a nie religijnym
aspekcie dzieła bożego. Wyobrażałem sobie — zgodnie z definicją słownikową — że kreacjoniści to inaczej ujmując osobnicy wierzący w Boga jako
Kreatora (Stwórcę) naszego świata i nas samych; czyli po prostu ludzie
religijnie wierzący. To do nich kierowałem swój tekst. Otóż nic bardziej błędnego!
Teraz po lekturze tej pouczającej książki wiem, że kreacjoniści -
obecnie nazywający się (przynajmniej w Ameryce) zwolennikami teorii
inteligentnego projektu albo teoretykami inteligentnego projektu — to szczególna
odmiana ludzi wierzących; przekonanie, iż swój światopogląd opierają na
prawdach religijnych, najwyraźniej im nie wystarcza i nie satysfakcjonuje. A ponieważ są to na ogół ludzie wykształceni (nierzadko z tytułami naukowymi), chcieliby oni, aby to nauka
swym autorytetem potwierdziła prawdziwość ich religijnych poglądów.
Czasy kiedy to nauka musiała
służyć teologii — jak np. specjalnie do tego celu powołana scholastyka -
dość dawno już minęły. Więc podjęli oni zmagania (cały czas mówimy o Ameryce), aby tak zmienić definicję nauki, by objęła również zjawiska nadnaturalne
(nadprzyrodzone). Mogli by wtedy podnieść do rangi teorii naukowych religijne
„prawdy", dla których jedynym dotąd uzasadnieniem jest wiara w autorytet Biblii jako Słowa Bożego.
Kreacjoniści podjęli więc próbę
zalegalizowania przez sąd okręgowy teorii inteligentnego projektu jako teorii
naukowej. Po trwającym sześć tygodni procesie definitywnie tę
sprawę przegrali, bo (jak było do przewidzenia) biegli eksperci udowodnili, że
ID (skrót od angielskiej nazwy) nie może być w żadnym wypadku uważana za
weryfikowalną teorię naukową (obszerne uzasadnienie tego werdyktu winno być
mocno pouczające dla wszystkich kreacjonistów, nie tylko amerykańskich). A co
za tym idzie nie może być nauczana w szkołach jako teoria alternatywna dla
teorii ewolucji. Bo o to (między innymi) do sądu występowali.
Co jeszcze charakteryzuje amerykańskich kreacjonistów (bo o nich głównie
jest ta książka) i co odróżnia ich od zwykłych ludzi religijnie wierzących?
Mianowicie to, że choć swe przekonania opierają na Biblii uznawanej za Słowo
Boże (nb. nie wszyscy się do tego otwarcie przyznają; niektórzy wolą nie
precyzować, w jakiego Boga wierzą), to dowodów
na potwierdzenie istnienia inteligentnego stwórcy (projektanta), szukają poza
nią; badając szczegółowo budowę tworów przyrody w nadziei, iż znajdą tam
ślady bożego zamysłu (czyli owego inteligentnego projektu) i działania.
I znajdują, a jakże! Jednak każdego, kto przeczytał tę książkę, musi zdziwić i zastanowić bardzo mizerna ilość owych dowodów (czy też
argumentów), mających jakoby świadczyć na korzyść usilnie forsowanej przez
nich teorii. Są w niej opisane trzy „dowody", które funkcjonują jako tzw. „nieredukowalne złożoności":
wić bakteryjna, kaskada krzepnięcia krwi i system immunologiczny (do niedawna
było jeszcze oko). Ot, co zostało z tysięcy biologicznych „dowodów"
przedstawianych na poparcie inteligentnego Stwórcy. Ależ się zmieniło
ostatnimi czasy w tym „dowodzeniu"! Pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno
produkowano je niemal taśmowo i od ręki. I tak:
"… Badacz przyrody i uczony Athanasius Kircher (zm. 1680 r.) -
jezuita — mógł wyliczyć nie mniej niż 6561 dowodów na istnienie Boga. A jakże zwielokrotniła się teologia później! Nie było takiej dziedziny
przyrody, która by nie dostarczyła własnej, odrębnej teologii: istniała
astrateologia, litoteologia, petinoteologia, teologia insektów. Nawet poszczególne
gatunki zwierząt miały swoje teologie.
Kiedy w 1748 r pojawiły się niezliczone gromady szarańczy, rzucił się
na nie jeszcze w tym samym roku pastor primarius z Diepholz, Rathlef i sfabrykował własną akredoteologię (tzn. teologię szarańczy), gdzie między
innymi dowodami „wielkiego rozumu Boga" występuje i ten: „Głowę
przysposobił im Bóg w ten sposób, że jest podłużna, z gębą u dołu, aby
przy jedzeniu nie pochylały się głęboko, ale mogły brać pokarm wygodnie i szybko".
Nie było takiego zjawiska w przyrodzie, którego by teologia nie
adoptowała i któremu by z wdzięczności na pamiątkę nie użyczyła swego świętego
imienia. J.A. Fabricius napisał hydro- i piroteologię, superintendent z Pfedelbach „Duchową wykładnię śniegu", inni pisali „O grzmocie, o deszczu jako świadectwach istnienia Boga" /.../
Nie
było też takiego narządu w ciele ludzkim, który by nie musiał służyć
teologii za narzędzie do mordowania ateizmu.
Nie z idei doskonałości, nie z pojęcia boskości, ale z oczu, z uszu, z serca, z mózgu, z języka, z rąk, z nóg, z kręgosłupa, z żołądka, z narządów
płciowych czerpano teraz argumenty za istnieniem Boga /.../ każde głębsze
wejrzenie w przyrodę — jak np. zdaniem Hipokratesa: „Przyroda bez namysłu
znajduje właściwe sposoby działania" — uważano za herezję, za pogaństwo,
za ateizm" (L. Feuerbach Wybór pism).
No proszę! I oto z tego przebogatego materiału „dowodowego" (a
podobnych argumentów funkcjonowało wtedy mnóstwo) została zaledwie jakaś nędzna — nie obrażając tych małych stworzonek — wić bakteryjna. I to tylko
dlatego, że uparci kreacjoniści nie chcą uznać wysuniętej
przez biologów koncepcji egzaptacji. W przeciwnym razie i ten „dowód"
trafiłby już do lamusa. No, cóż … można by właściwie tylko współczuć
dzisiejszym kreacjonistom,… o pardon: teoretykom inteligentnego projektu
(rzeczywiście brzmi to bardziej naukowo), że w porównaniu do swych równie
uczonych poprzedników, mają tak bardzo zawężone (nieomal do zera) pole
manewru. Ale czyż w dużym stopniu nie są oni sami sobie winni, iż chcąc za
wszelką cenę nadać swej wierze religijnej pozory
naukowej wiedzy, wkroczyli na terytorium i w kompetencje nauki?
Przecież różni mądrzy ludzie dawno już doszli do wniosku, że nauka i religia to dwa „nie zachodzące na siebie magisteria". Sama religia zresztą w orzeczeniu Soboru Watykańskiego II przyznaje, że: „… istnieje dwojaki, różny porządek
poznania; mianowicie wiary i rozumu". Wyraźnie powiedziane, prawda?: dwojaki,
różny porządek poznania. Tak jak
tylko może być różne dochodzenie do prawdy przez wiarę i przez wiedzę (nawet sam Darwin
przekonał się, że łączenie tych dwóch różnych porządków poznania nie
prowadzi do niczego dobrego. Na szczęście dla świata nauki nie poszedł drogą
jaką obrał — wpierw naukowiec, potem kreacjonista — Kurt Wise).
Wniosek z powyższego nasuwa się oczywisty: zamiast jałowego
poszukiwania w tworach przyrody tzw. „nieredukowalnych złożoności" lub "celowego ułożenia
części", mających
jakoby świadczyć o boskim stwórcy (projektancie) tego świata — może byłoby
lepiej dla kreacjonistów (czy jak ich tam zwał po nowemu) zająć
się własnym podwórkiem i zgodnie z wypracowanymi założeniami dostarczyć im tych naukowych świadectw, wspierających
wiarę religijną. Ich cel jest przecież jasny:
"Teoria projektu obiecuje ukrócić duszącą dominację światopoglądu
materialistycznego i zastąpić go nauką zgodną z chrześcijańskimi i teistycznymi przekonaniami /.../ pragniemy w ten sposób zachęcić i dostarczyć
osobom religijnym nowych świadectw naukowych, które wspierają wiarę
(Dokument Klina)"
Czyli — jak ja to rozumiem — prawdy religijne podbudować naukową
argumentacją, a nie jak dotąd; zaprzeczać naukowym faktom i próbować je tłumaczyć
religijnymi przyczynami. Pozwólcie, że spytam: kogo z wierzących obchodzi
jakaś „nieredukowalna złożoność" w postaci wici bakteryjnej czy stawu
łokciowego nakrapianej żaby łasicowej? Albo odkrycie „celowego ułożenia
części" w jakimś organie zwierzęcym lub roślinnym? Kiedy jednak osobnicy
chwilowo zachwiani w swej wierze, otrzymają naukową podbudowę jakiegoś
opisanego w Biblii nieprawdopodobnego (a zatem niewiarygodnego) wydarzenia, ich
wiara umocni się niepomiernie, a o to przecież wam chodzi, nieprawdaż? Tym
bardziej, że „… podczas gdy religia może istnieć bez kreacjonizmu, to
kreacjonizm bez religii — nie", jak zapewne słusznie stwierdził genetyk
Jerry Coyne z Chicago.
Tylko proszę i przestrzegam; nie stosujcie broń Boże takiej
„naukowej podbudowy" religijnych prawd zawartych w Biblii, na jaką zdarza
się często natrafić w apologetycznych paranaukowych publikacjach. Chodzi mi o pewien znany jej fragment:
„Gdy w czasie ucieczki przed Izraelem byli na zboczu pod Bet-Choron, Pan zrzucał na
nich z nieba ogromne kamienie aż do Azeki, tak, że wyginęli. I więcej ich
zmarło wskutek kamieni gradowych, niż ich zginęło od miecza Izraelitów
/.../ I zatrzymało się słońce i stanął księżyc, aż pomścił się lud
nad wrogami swymi /.../ "zatrzymało się słońce na środku nieba i prawie
cały dzień nie spieszyło do zachodu" (Ks. Joz. 10,10-14).
Jeśli ktoś w swej ignorancji pomyślał, iż jest to opis ewidentnego
cudu spowodowanego przez samego Boga — jest w błędzie! Otóż mam przed sobą
niedużą książeczkę Nauka przeciwna Biblii? Wilhelma Gottwalda, a w
niej — między innymi — takie wyjaśnienie tego astronomicznego fenomenu:
"Znany uczony dr Welikowski tłumaczy to wydarzenie kometą,
która przebiegała w pobliży ziemi w czasach Mojżesza i powtórnie w czasach
Jozuego. Z tego powodu doszło do katastrofy kosmicznej. Kometa ta spowodowała
opóźnienie biegu słońca o niemal 24 godz. Na ziemię spadły wtedy ogromne
ilości meteorytów".
No, proszę! Musiała mieć niesamowitą masę ta kometa, że udało jej
się powstrzymać w swym biegu gwiazdę o średnicy ok. 1,4 mln km, oddziałując
na nią z odległości orbity ziemskiej, czyli ok. 150 mln km. Prawdziwy cud, że
słońce dało potem radę „zebrać się w sobie" i ruszyć w dalszą drogę
po swej dotychczasowej (?!) orbicie. Lecz to tylko taka luźna dygresja, bo to
jeszcze nie koniec dowodów i świadectw.
„Dalsze potwierdzenie naukowe dał astronom brytyjski, sir Edwin Ball,
który w oparciu o dokładne wyliczenia orbity słońca stwierdził, że czasowi
słonecznemu brak 24 godz. /.../ Meksykańskie tzw. "Roczniki z Cuauhtitlan"
donoszą nam z drugiej półkuli, że zaobserwowano tam niekończącą się długi
czas noc. Ponieważ Meksyk leży na drugiej półkuli, jest rzeczą zupełnie
prawidłową, że tam została przedłużona noc /.../ z całego świata pochodzą
przekazy mówiące bądź o dłuższej nocy, bądź o dłuższym dniu i informacje o nieobecności słońca i księżyca np. z Chin, Peru i Polinezji".
1 2 Dalej..
« Nauka i religia (Publikacja: 04-03-2008 )
Lucjan Ferus Autor opowiadań fantastyczno-teologicznych. Na stałe mieszka w małej podłódzkiej miejscowości. Zawód: artysta rękodzielnik w zakresie rzeźbiarstwa w drewnie (snycerstwo). Liczba tekstów na portalu: 130 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Słabość ateizmu | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5770 |
|