|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Historia
Powielacze na szmuglerskim szlaku. Fragmenty wspomnień emigracyjnych [1] Autor tekstu: Marian Kaleta
Pierwsze dni grudnia nie zapowiadały wielkiej tragedii, jaka miała się rozegrać na Wybrzeżu już za parę dni. Mieszkałem wtedy w Malmo. Po niemal rocznej wędrówce przez pół Europy miałem wreszcie własny kąt. Jak małe dziecko zaczynałem raczkować w zupełnie nowym dla mnie kraju, jakim była Szwecja. Dlaczego jako miejsce docelowej emigracji wybrałem kraj wikingów, nie jest mi łatwo odpowiedzieć. Myślę, że przyczyn było parę: swoje zrobiły z pewnością filmy Bergmana, jednak również nimb „kraju dobrobytu", jakim otoczona była Szwecja, odegrał ważną rolę. Jak to zwykle w życiu bywa, rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana i inna, niż zakładałem. Zaczynałem od zera; musiałem kupić sobie łyżkę, nóż i widelec, aby móc zjeść obiad czy kolację, a także łóżko, aby móc spać jak człowiek. Proste sprawy urastały do rangi problemu, a najgorsze było to, że prawie nie znałem języka szwedzkiego. W praktyce byłem więc analfabetą, czego nikomu nie polecam, ponieważ jest to sytuacja, która stwarza kolejne problemy. Jedyny jasny punkt w tej jakże skomplikowanej rzeczywistości stanowił fakt, że byłem wolny. Nie musiałem obawiać się kolejnego aresztowania, przesłuchania czy tradycyjnego 48-godzinnego zatrzymania.
Wszystko to jakby pozostało gdzieś daleko, ale jednocześnie było w zasięgu ręki. Zaczytywałem się literaturą emigracyjną i po raz któryś zadawałem sobie pytanie: dlaczego?, a im częściej je sobie zadawałem, tym częściej nie znajdowałem odpowiedzi. Prowadziliśmy nocne Polaków rozmowy, które jednak niczego nowego nie przynosiły. W bibliotece miejskiej w Malmo były polskie książki i dlatego mieliśmy szansę, bez znajomości języka szwedzkiego, podnosić swoją „edukację". Oczywiście „Kultura" spełniała tutaj zasadniczą rolę. Trzeba pamiętać, że komuniści sami robili niezłą reklamę Instytutowi Literackiemu jako organowi CIA, a każdy Polak, oczywiście na przekór władzy, chciał zapoznać się z tym złem, które amerykańscy imperialiści aplikowali PRL. Patrząc na to dzisiaj z perspektywy czasu śmiech mnie ogarnia. W każdym razie, „książę" walnie przyczynił się do podniesienia edukacji ludu i za to mu chwała. Nie należałem nigdy do ludzi uporządkowanych, a wręcz przeciwnie — do impulsywnych, działających po wpływem chwili, co miało okazać się w przyszłości przyczyną zarówno wielu radosnych, jak i smutnych zdarzeń. Postawa tego typu często rodzi bowiem konflikty z samym sobą i nie tak łatwo je zlikwidować. Prowadziliśmy wtedy, ja i moi koledzy, „dziwny" styl życia, polegający na zamianie dnia na noc, a nocy na dzień. Niekończące się turnieje brydżowe, nocne czytanie literatury wywrotowej itd. były chlebem powszednim. Czekaliśmy wszyscy na kolejne kursy języka szwedzkiego dla cudzoziemców, a żyliśmy z zapomogi dla bezrobotnych. Wierzyliśmy, że coś się zdarzy, jednak nikt z nas nie potrafił powiedzieć co.
Ten beztroski „żywot człowieka poczciwego" przerwały wydarzenia grudniowe w 1970 r. na Wybrzeżu. Było późne popołudnie, pierwszy dziennik telewizyjny o godzinie osiemnastej i pierwsze wiadomości o krwawych zajściach na Wybrzeżu. Pamiętać trzeba, że mieszkając w Malmo czuliśmy niemal namacalnie grozę tamtych dni; docierały do nas wiadomości o zabitych, rannych, aresztowanych — odpowiedź władzy na protest robotników w związku z przedświąteczną podwyżką cen żywności. Jak zły sen miałem jeszcze przed oczami wystąpienia marcowe w 1968 roku w Krakowie; teraz czułem niemal zapach gazu łzawiącego, słyszałem krzyk bitych i zabijanych — to działo się tak niedaleko, zaledwie po drugiej stronie Bałtyku. Oczywiście wiedziałem, że nie wolno siedzieć z założonymi rękami, trzeba urządzić demonstrację przed konsulatem PRL.
To była pierwsza myśl, druga — trzeba się dowiedzieć, co naprawdę wydarzyło się na Wybrzeżu. Pożyczonym autem pojechaliśmy do Ystad, gdzie przypływały promy ze Świnoujścia. Władza chciała pokazać, że nic się nie dzieje i dlatego połączenie funkcjonowało normalnie. Niestety nie uzyskaliśmy żadnych konkretnych informacji, dopiero za którymś razem udało się nam spotkać uczestnika wydarzeń w Gdańsku, który dość szczegółowo opowiedział o rozmiarze tragedii. Podstawowy problem polegał na tym, że ludzie bali się mówić, strach robił swoje. Demonstracja nie była udana: około 20 uczestników trudno uznać bowiem za sukces; z okien konsulatu fotografowano nas dyskretnie, lokalna prasa opisała wydarzenie i to koniec. W tym czasie nawiązałem pierwsze kontakty z red. Jerzym Giedroyciem, zbierałem dla niego opisy wydarzeń grudniowych i wysyłałem do „Kultury", to już było coś. To co wydarzyło się w grudniu, jeszcze raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie tak łatwo będzie obalić władzę komunistyczną w Polsce, bo to proces na lata, a czas pomyśleć o swojej przyszłości. Kontaktu z „Kulturą" nie zerwałem, kontynuowałem go przez Norberta Żabę w Sztokholmie. W latach 1970-1978 nie uczestniczyłem w jakiś specjalny sposób w działalności politycznej. Powstanie KOR nie wywołało u mnie opętańczego entuzjazmu, byłem bowiem przekonany, że wcześniej czy później jego czołowi działacze wylądują w więzieniu i taki będzie finał zabawy. Myliłem się jednak, choć nie ja jeden. Czasy Gierka były już innym rozdziałem, a ja sam miałem czynnie uczestniczyć w tej wielkiej grze. Mogę o sobie powiedzieć, że jestem fatalistą, wierzę, że co ma być, to będzie, czyli w stare polskie przysłowie: „co komu pisane, to go nie minie". W myśl tej zasady wiosną 1978 roku spotkałem na ulicy w Lund Andrzeja Koraszewskiego, poszliśmy na kawę i od słowa do słowa Andrzej przedstawił mi, co robi i dla kogo oraz ukazał skalę problemów. W roku 1978 opozycja demokratyczna przedstawiała już jakąś siłę, wydawała własne niezależne pisma, książki, biuletyny; skala tych działań była wprawdzie jeszcze wówczas niewielka, jednak podejmowano już jakieś kroki.
Głównym problemem, który stał na przeszkodzie w podniesieniu nakładu druków był brak „maszyn drukarskich", mam tu na myśli powielacze. Podstawową techniką był jednak sitodruk. Aby móc w jakiś sposób zmienić ten stan rzeczy potrzebne były pieniądze na zakup powielaczy tu na Zachodzie, a następnie stworzenie możliwości nielegalnego przetransportowania ich do kraju. Nie były to zadania proste.
Aby móc zrozumieć atmosferę tamtych lat trzeba pamiętać, że przeciętnego polskiego emigranta, choć najczęściej uważał się on za uchodźcę politycznego, sprawy kraju nie interesowały. Hasłem dnia było „dorobić się". Zabawa w politykę to było zajęcie dla wariatów, bo przecież pieniędzy z tego nie było, a pochłaniało jeszcze masę czasu. Na terenie Szwecji takich maniaków było niewielu: w Sztokholmie Maria Borowska oraz Jakub Święcicki, w Lund Andrzej Koraszewski i Józef Lebenbaum, w Malmö zaś, piszący te słowa, M. Kaleta. Osobną grupę tworzyła Kopenhaga. Działali tam Maryla Dajczgewant, siostra znanego komandosa z marca 1968 roku — Józefa Dajczgewanta, jej mąż A. Świętek z Krakowa (mój dobry przyjaciel, z którym razem uciekliśmy z Polski w 1969 roku) oraz Roman Śmigielski. To było wszystko na parę tysięcy Polaków zamieszkałych w całej Skandynawii.
Ojcem rewolucji był A. Koraszewski, który pociągał za poszczególne sznurki, kiedy przychodziła na to odpowiednia pora. To on dysponował pieniędzmi z „Kultury", sam też często potrafił je „wyżebrać" tu i tam, w ogóle był to autorytet. Najważniejsze zaś, że miał kontakty z krajem. Był reprezentantem KOR, chociaż wtedy słowa reprezentant nie często się używało. Dość szybko się zorientowałem, że aby móc efektywnie pomagać, należy po prostu zbudować prężną organizację przeznaczoną do tych celów.
Zamówienia z kraju rosły, a my początkowo nie mieliśmy niemal żadnych efektów. Wbrew pozorom jednak do końca 1978 roku udało się zbudować niezbędną bazę na przyszłość. Tutaj muszę wyjaśnić, co to oznaczało w praktyce. Udało mi się znaleźć człowieka, który miał niewielką firmę i handlował sprzętem biurowym. Były to różnego typu kopiarki, powielacze, kopiarki do matryc białkowych, farby różnego typu itd. Ten przyzwoity Szwed, a było takich wielu przez następne lata, zgodził się wyszukiwać dla nas (za małe pieniądze) używany sprzęt poligraficzny, jakiego potrzebowaliśmy oraz pomoc w ewentualnych naprawach. „Złota rączka" z Kopenhagi, Andrzej Ś. miał dokonywać reszty. Do wigilijnego stołu w 1978 roku zasiadałem dumny z siebie. Miałem na składzie dwa powielacze typ Gestetner 365: jeden elektryczny, na który pieniądze zdobył Andrzej K. od studentów w Lund, drugi ręczny kupiłem za swoje pieniądze na targu ze starociami. Mieliśmy do nich trochę farby, jak również odpowiednią liczbę matryc białkowych.
Tak wyglądał początek. O tym, jak to wszystko dostarczyć do Warszawy, nie miałem jeszcze wówczas pojęcia, jednak wydawało mi się, że najważniejsze było to, iż miałem sprzęt. Wiosna upłynęła mi na szukaniu sposobu przetransportowania go do kraju. Dość szybko zorientowałem się, że nie ma co liczyć na metody amatorskie i należy stworzyć od zera kanał szmuglerski.
Pomogły mi w tym moje wcześniejsze doświadczenia. Otóż w 1974 roku pracowałem w Hamburgu u niejakiego Moszkowicza. Każdy kto się pojawiał w tym mieście wiedział, że jest on właścicielem sklepu w porcie i można z nim załatwić każdy interes.
Mój interes był w tamtym czasie bardzo prosty. Chciałem zarobić trochę pieniędzy po nieudanej eskapadzie do kasyna gry w Travemünde. Jeden z moich kolegów wymyślił bowiem „sposób na wygranie w ruletkę". Nie zastanawiając się zbytnio czy — nie daj Boże — ktoś inny nie ubiegł nas w pomyśle, całą bandą pojechaliśmy grać. „Ruletka to jednak jest amerykańska gra, jednemu weźmie, a drugiemu da" — w myśl tej zasady dość szybko przegraliśmy wszystkie pieniądze i nagle wylądowaliśmy w Hamburgu bez grosza. Przypadkowo poznani Polacy polecili nam firmę Moszkowicz & S-ka jako miejsce, gdzie można zarobić parę groszy. W taki oto sposób zacząłem pracować w tej firmie, jako człowiek do wszystkiego. Praca polegała głównie na pomaganiu marynarzom polskim oraz innych narodowości w zakupach określonych towarów, a następnie przygotowaniu ich do przeszmuglowania na ląd. Nie ma chyba Polaka czy Polki, którzy by nie mieli z tamtych czasów spodni lub sukienki z grempliny. U „Moska" sprzedawaliśmy tego materiału na tysiące metrów. Cała tajemnica owego handlu polegała na tym, aby uniknąć oclenia towaru w kraju. W polskich portach odchodził szmugiel pełną parą i wszyscy byli zadowoleni, bo zarabiali „duży szmal". Mając doświadczenie z Hamburga zacząłem się rozglądać za polskimi statkami w porcie w Malmö, jednak bez skutku. Najbliżej leżący duży port to Kopenhaga, ale o Polskie statki też nie było tam łatwo. Kilkakrotnie po prostu nie zdążyłem — statek odpłynął, zanim ja zdążyłem dojechać na miejsce. Nie należy zapominać, że w tym czasie każdy z nas normalnie pracował.
1 2 3 4 Dalej..
« Historia (Publikacja: 29-09-2008 )
Marian Kaleta Wyjechał z Polski nielegalnie w 1969 roku. Od 1971 mieszka w Szwecji. Przed powstaniem "Solidarności" nawiązał kontakty z paryską "Kulturą" i Polskim Rządem na Uchodźstwie. Po powstaniu NSZZ "Solidarność" współtworzył "Polenkomitten". Współtwórca Conference of "Solidarity" Support Organizations w Południowej Szwecji. Po ogłoszeniu stanu wojennego zorganizował głodówkę protestacyjną w Katedrze w Lundzie. Od 1982 rozpoczął ścisłą współpracę z Biurem Brukselskim dzięki czemu przeszmuglowano do Polski kilkaset maszyn poligraficznych dla podziemnych wydawnictw. Związany z Grupą Oporu "Solidarni". W 2007 r. odznaczony przez prezydenta Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Bohater filmu dokumentalnego TVP Polonia z cyklu "Dziękujemy za solidarność" (lipiec 2008) | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6111 |
|