|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Historia
Powielacze na szmuglerskim szlaku. Fragmenty wspomnień emigracyjnych [3] Autor tekstu: Marian Kaleta
Ten pierwszy udany transport miał niemal historyczne znaczenie, to, że wreszcie nam się udało było bez znaczenia wobec faktu, że mogliśmy zapewnić stałość dostaw. Po potwierdzeniu przez Edwarda kolejnego przybycia, długo i zawzięcie konferowaliśmy z Andrzejem K. oraz Andrzejem S. z Kopenhagi. Dokonaliśmy zakupu jeszcze jednego powielacza marki GECHA, ściągnęliśmy maksymalną ilość książek, zakupiliśmy matryce białkowe, farbę i inne potrzebne akcesoria. Oczywiście zabezpieczając niezbędne środki na pokrycie kosztów przesyłki. Cały czas szukaliśmy oczywiście najtańszego źródła zakupu, bo pieniędzy mieliśmy tyle, co przysłowiowy „kot napłakał". Tutaj nieocenione usługi oddał Andrzej z Kopenhagi, który szybko dogadał się z fabryką z Keros, co umożliwiło nam kupowanie po symbolicznej cenie np. farby do powielaczy w tubkach, matryc białkowych itd., powstał natomiast inny problem, który nigdy nie został rozwiązany w pozytywny dla nas sposób. Wwozu zakupionych rzeczy do Szwecji.
Mimo tłumaczeń na wszelkie możliwe sposoby, co, komu i dlaczego, szwedzkie „cło" miało zawsze tę samą odpowiedź, że jesteśmy zobowiązani płacić cło od wwożonego towaru. Po pierwsze nie mieliśmy pieniędzy na płacenie cła, po drugie uważałem, i tak uważam do dzisiaj, że było to niesprawiedliwe.
Kupowane materiały nigdy nie pozostawały na terenie Szwecji, a były szmuglowane do Polski, w związku z tym nie widziałem powodu, dla którego miałbym płacić cło i 25% VAT-u od wartości zakupu. Przyjąłem zatem zasadę, że będziemy też szmuglować z Danii do Szwecji, aby uniknąć komplikacji. Jak miała pokazać przyszłość, komplikacje miały się jednak dopiero zacząć.
W każdym bądź razie na ten drugi transport ściągnęliśmy maksimum tego, co możliwe. Jak zwykle mieszkanie zmieniło się w magazyn, dni dłużyły się w nieskończoność w oczekiwaniu na przypłynięcie jachtu. Tutaj muszę zaznaczyć, że nigdy żadne terminy nie były dotrzymane, a wszystkiemu winny był po prostu wiatr, bo przecież nawet dureń wie, że jak wiatru nie ma, to jacht nie płynie. Ja należałem do tych durni, co uważali, że należy dotrzymywać terminów, inni mieli bardziej spokojne podejście do tych spraw. Po paru dniach „normalnego spóźnienia", bo znowu nie wiało tak, jak trzeba, Edek zameldował się w porcie jachtowym w Simirsham, około 85 kilometrów od Malmo. Tego samego wieczoru, już jako „starzy przyjaciele", zaczynaliśmy dość spóźnioną kolację. Oczywiście, aby zasiąść do kolacji musiałem gości przywieźć z Simirsham do Malmo. Bagatela około 200 km tam i z powrotem. Wszystko odbyło się, jak przewidywaliśmy w poprzednim transporcie i dlatego była okazja, aby celebrować sukces. Nie należałem nigdy do tęgich pijaków i dlatego nie byłem w stanie dotrzymać kroku braci żeglarskiej, położyłem się jednak spać dopiero nad ranem.
Następnego dnia nie było oczywiście mowy o pójściu do pracy, trzeba było bowiem rozładować jacht z towaru i przygotować załadunek transportu do kraju. Sytuacja była zupełnie inna niż poprzednim razem w Malmo. Simirsham to mała dziura i pobyt polskiego jachtu był lokalną sensacją. Oczywiście musiałem wytłumaczyć, dlaczego jacht przypłynął i całą resztę. Szwedzki celnik wyraził pełną życzliwość i zrozumienie. Rozmowa zakończyła się osławionym powiedzeniem „nie ma problema" i znowu się udało. Życzliwość celnika posunęła się tak daleko, że wyrzucił cywili z nabrzeża, co pozwoliło nam rozładować bez problemu towar przywieziony z kraju. Wieczorem dokonaliśmy załadunku; celnik obdarowany flaszką „Wyborowej" odmaszerował do domu, a my odjechaliśmy do Malmo. Nie zanosiło się na następny przyjazd w 1979 roku, dlatego należało ustalić wszystko na rok następny. Nie jest łatwo planować na rok do przodu, ale jakoś udało się nam dograć wszystko do końca. Po dwóch dniach pobytu załogi jachtu w Malmo nastąpił odjazd.
Tak jak za poprzednim razem zaczęło się czekanie. I tak jak za poprzednim razem towarzyszyły mu nerwy. Nigdy nie udało mi się kontrolować samego siebie tak, aby nie dać po sobie poznać, że coś jest grane. Tym razem odbiorcą przesyłki była „NOWa" w Warszawie. Dopiero gdzieś po tygodniu przyszło potwierdzenie odbioru towaru. Opętańcza radość, że się udało, a co najważniejsze, potwierdzenie, że poprzedni raz to nie był odosobniony przypadek. Drugim bardzo ważnym wydarzeniem było nawiązanie bezpośredniego kontaktu z M. Chojeckim, co umożliwiało już konkretne planowanie na przyszłość. Jest normalne, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i nasze plany pomocy dla opozycji w Polsce zaczęły przybierać w teorii monstrualne rozmiary. Zapominaliśmy często o polskich realiach, które różniły się zasadniczo od naszych teorii. Co do jednego nie miałem złudzeń, że będą nam potrzebne duże pieniądze, aby możliwości lata 1980 roku wykorzystać do maksimum.
Jesień upłynęła na nieustających konferencjach — co, z kim i za ile. Pamiętać trzeba, że byliśmy jedynymi ludźmi, którzy mieli kanał przerzutowy do kraju. Działał on wprawdzie tylko w okresie lata, ale nikt inny nie posiadał nawet tego. Tutaj chciałbym obalić teorię, która jest ostatnio często lansowana, zarówno w kraju, jak i za granicą. Dziś okazuje się bowiem, że niemal nieprzebrany tłum patriotów zajmował się działalnością opozycyjną na rzecz kraju. Jest to wierutne kłamstwo i po prostu bezczelność. Było wręcz odwrotnie. Na palcach dwóch rąk można zliczyć tych, którzy coś robili. Śmiano się z nas i uważano za politycznych maniaków i durni, którzy tracą czas i pieniądze.
Wiosną 1980 roku zaczęły się praktyczne przygotowania. Po pierwsze udałem się na spotkanie z Rządem Emigracyjnym, aby zdobyć odpowiednie fundusze, a także ustalić plan działania na przyszłość. Wyjazd do Londynu to była już eskapada, ale również przeżycie. Niewielu ludzi w Polsce w tamtych czasach wiedziało o fakcie, że w ogóle mieliśmy jakiś inny rząd niż komunistyczny w Warszawie. Na temat londyńskiego Rządu Emigracyjnego zdania były również podzielone na emigracji. Dla mnie sprawa była dość prosta. Darzyłem tych ludzi szacunkiem za to, co robili i nie wdawałem się w zbędne, niekiedy wręcz paranoidalne dyskusje, czy robili to dobrze, czy źle. Najłatwiej jest krytykować innych, a samemu nic nie robić. Niestety jest to niemal nasza cecha narodowa. Wizytę traktowałem jako spotkanie robocze, ale oczywiście byłem ciekawy tego spotkania z legendarnymi dla mnie ludźmi, jak prezydent Edward Raczyński, premier Kazimierz Sabbat czy wielu innych.
Wyjazd do Londynu miał formę najtańszej wycieczki czarterowej na okres 7 dni. Na Zamku miały miejsce dwa spotkania. Pierwsze oficjalne, czyli audiencja u prezydenta Raczyńskiego. Muszę przyznać, że ogarnęło mnie wzruszenie na widok siedzącego za biurkiem starszego człowieka. Jeżeli ktoś reprezentował polską rację stanu na obczyźnie, to na pewno on. Jest faktem historycznym, że po cofnięciu uznania Rządowi Polskiemu w Londynie w 1945 roku nie kto inny, jak polski ambasador przy rządzie Jego Królewskiej Mości E. Raczyński przekazał klucze od ambasady polskiej na ręce królowej. Po krótkiej osobistej prezentacji przedstawiłem, co i jak oraz moje propozycje na przyszłość. Prosiłem w szczególności o pomoc finansową na pokrycie kosztów czarterowania jachtu, jak również na sprzęt. Nie pamiętam, jaka to była suma pieniędzy, ale na pewno około 2 tys. dolarów. Takie sumy dostawałem w późniejszym czasie jako minimalne.
Sprawami tego, co działo się w kraju zajmował się tzw. Komitet Krajowy, na czele którego stał ówczesny minister Jerzy Zaleski, jeden z wielu wspaniałych ludzi, z którymi miałem przyjemność współpracować przez następne lata. Z Jurkiem zaprzyjaźniłem się szybko i nigdy w przyszłości nie mieliśmy problemów we współpracy. Ja ze swej strony uważałem za istotne informować „starszych panów" o sytuacji w kręgach polskiej opozycji. Trzeba pamiętać, że już wtedy istniały podziały i nie było bez znaczenia, kto stoi po czyjej stronie. Nie chciałbym się autorytatywnie wypowiadać o chorobach polskiego społeczeństwa, ale chciałbym przytoczyć konkretny przykład. Nie robiłem sam nigdy podziału na lepszych i gorszych, uważałem wtedy, i nie zmieniłem zdania do dzisiaj, że należało pomagać każdemu, kto prowadził walkę z „czerwonymi". Zwrócono się do mnie w Londynie, czy można by dostarczyć powielacz dla KPN. Odpowiedziałem, że nie widzę przeszkód, ale muszę mieć adres, gdzie go dostarczyć oraz pieniądze na koszty transportu. W Londynie obiecano mi wszystko z wyjątkiem adresu, który miałem dostać od przedstawiciela KPN w Malmo.
Po przyjeździe do domu skontaktowałem się z człowiekiem, który był miły i przyjemny, ale nic poza tym. Nigdy przyrzeczonego adresu nie otrzymałem, a jeszcze po jakimś czasie dowiedziałem się, że odmówiłem pomocy dla KPN, ale to nic dziwnego, „bo przecież Kaleta to człowiek KOR-u". Jeszcze długo po tym zdarzeniu szlag mnie trafiał, ale dopiero red. Giedroyć uświadomił mnie, że tak naprawdę to jest bagatela, a należy spodziewać się rzeczy gorszych, czyli oskarżeń o sprzeniewierzenie pieniędzy, agenturalność itd. Dał mi dobrą radę na przyszłość, że jeśli mam zamiar kontynuować moją pracę dla kraju to w ogóle nie należy się przejmować, w przeciwnym razie powinienem ją zakończyć. Zdecydowałem się kontynuować na dobre i na złe, ale muszę przyznać, że miałem niekiedy poważne wątpliwości, czy dobrze zrobiłem.
Podczas londyńskiej wizyty spotkałem się również z Eugeniuszem Smolarem — pracownikiem polskiej sekcji BBC, a jednocześnie najważniejszym reprezentantem KOR. Z Eugeniuszem błyskawicznie dogadaliśmy się w sprawach praktycznych i tak już zostało do końca. Natomiast nie zawsze mieliśmy to samo zdanie w sprawach politycznych, ale to już inna sprawa. Smolarowie (brat Eugeniusza, Alik Smolar mieszka w Paryżu) robili politykę zawsze i niekoniecznie z pożytkiem dla Polski, ale na pewno z pożytkiem dla nich samych. Mogłem liczyć na finansową pomoc z funduszu pomocy dla polskich robotników, który powstał w Anglii w czerwcu 1976 roku, a którego jednym z sygnatariuszy był prof. Leszek Kołakowski.
Po powrocie do domu mogłem zacząć planowanie praktyczne. Aby mieć jak najjaśniejszy obraz sytuacji, wysłałem moją żonę w odwiedziny do M. Chojeckiego, szefa „NOWej". Jak się później okazało, było to bardzo potrzebne. Wizyta u Mirka otworzyła nam oczy na tę rzeczywistość, w jakiej żyli i pracowali ludzie ówczesnej opozycji. Nie były to sprawy łatwe, w dodatku skomplikowane bardziej niżby się komuś wydawało. W życiu tak już bywa, że często nie bardzo chcemy przyjmować do wiadomości fakty i prawdę, a nasze pobożne życzenia odnośnie do sytuacji traktujemy jako jej rzeczywisty stan. Trudności, jakie napotykali ludzie z niezależnej poligrafii, były większe, niż można było przypuszczać, a jednak mimo to nakłady rosły, książkę podziemną zaś sprzedawało się jak świeże bułeczki. Jednak już wtedy ludzi dzielono na lepszych i gorszych, już wtedy brak zdrowej konkurencji blokował wiele inicjatyw. Dla nas ludzi z zewnątrz mogło się momentami wydawać wręcz niemożliwe, aby funkcjonować w tak nieprofesjonalny sposób. Jednak polskie realia nie pasowały nigdy do naszych oczekiwań. Dla mnie oznaczało to w praktyce, że muszę sam zorganizować nie tylko szmugiel sprzętu, ale również grupę odbiorczą. Związane to było z dodatkowymi kosztami, ale dawało pewność odbioru przesyłki i dostarczenia jej do rąk odbiorcy.
1 2 3 4 Dalej..
« Historia (Publikacja: 29-09-2008 )
Marian Kaleta Wyjechał z Polski nielegalnie w 1969 roku. Od 1971 mieszka w Szwecji. Przed powstaniem "Solidarności" nawiązał kontakty z paryską "Kulturą" i Polskim Rządem na Uchodźstwie. Po powstaniu NSZZ "Solidarność" współtworzył "Polenkomitten". Współtwórca Conference of "Solidarity" Support Organizations w Południowej Szwecji. Po ogłoszeniu stanu wojennego zorganizował głodówkę protestacyjną w Katedrze w Lundzie. Od 1982 rozpoczął ścisłą współpracę z Biurem Brukselskim dzięki czemu przeszmuglowano do Polski kilkaset maszyn poligraficznych dla podziemnych wydawnictw. Związany z Grupą Oporu "Solidarni". W 2007 r. odznaczony przez prezydenta Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Bohater filmu dokumentalnego TVP Polonia z cyklu "Dziękujemy za solidarność" (lipiec 2008) | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6111 |
|