|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Czego się uczyć? [1] Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Pojawił
się alarmujący komunikat informujący, że wiedza naukowa Polaków znajduje się
na nader niskim poziomie. Nie wiedząc, przeciętnie, że w czasach dinozaurów
nasi praszczurowie bardziej byli podobni właśnie do tego niesympatycznego
gryzonia, niż do któregokolwiek z dziś żyjących naczelnych, o człowiekowatych
nie mówiąc, nie wiedząc, jak to jest z elektronami, których dostarcza nam
elektrownia lub które możemy sobie kupić niemal na sztuki w opakowaniach
firmy „Alkaline", tudzież bez znajomości kogoś spośród noblistów,
wleczemy się w intelektualnym ogonie zjednoczonej Europy. Niby każdy rozumie,
że ktoś musi pierwszym, a ktoś ostatni, i trudno wymagać, aby 27 państw
zajmowało jednocześnie pierwszą i jedyną pozycję, może więc nie powinniśmy z tej racji specjalnie lamentować, jednak fakt, że nasze przodujące
uniwersytety, wg szanghajskiego rankingu, znajdują się gdzieś na końcu
stawki, specjalnie dumą chyba nie napawa.
Nie
ukrywam, w pierwszej chwili obudził się we mnie demon odwetu i wydało mi się
sensownym, aby w rewanżu, dając należyty odpór wrogim siłom, któraś z naszych rozlicznych akademii, ewentualnie któryś z uniwersytetów, sporządziła
swoją listę rankingową, jednak już po pobieżnym zapoznaniu się z historią
powstania tej szanghajskiej listy i międzynarodowymi koneksjami jej twórców,
zmieniłem zdanie. Uznałem, że jest to sprawa beznadziejna, bardziej może
sprawie zaszkodzić, niż jej pomóc. A już oczyma wyobraźni widziałem listę,
na której czołowe miejsca zajmują jedynie słuszne uczelnie, a na nieco
dalszych plasują się jakieś tam uniwersytety czy byłe politechniki. Moje
lekceważenie wyników tych europejskich i chińskich ocen jeszcze mocniej zmalało w momencie, gdy jeden z uczestników teleturnieju „Jeden z dziesięciu" nie
potrafił podać polskiego odpowiednika słowa 'Ewangelia', inny zaś nie
znał nazwiska aktualnego prymasa. Sprawa wygląda więc wyjątkowo poważnie i nie polepszył mojego nastroju nawet komunikat, że gliwiccy chirurdzy są
gotowi do przeszczepu twarzy, czyli zrobienia czegoś, co niedawno było
niewyobrażalnie trudnym, a w naszym kraju wydawać się mogło nawet
niewykonalnym.
Jakby
mało było jednego zmartwienia, kilka dni temu usłyszałem w radiu, że jakaś
ankieta wykazała, iż młodzież po gimnazjach nie orientuje się, w jakim
wieku pójdzie na emeryturę, o ile kolejny Sejm nie zmieni obowiązującej
ustawy, co oznacza słowo 'bessa' i w jeszcze paru podobnych sprawach
wykazuje godną pożałowania ignorancję lub beztroskę. Dla komentującego nie
ulegało wątpliwości, podobnie jak i dla mnie, że uczyć należy przede
wszystkim ekonomii. Z nieukrywaną satysfakcją odkryłem, że mój pogląd jest
także zbieżny z poglądem prof. Krzysztofa Rybińskiego, który sądzi, że
najbardziej w całej aferze Amber Gold zawiniły Ministerstwo Edukacji Narodowej i Ministerstwo Pracy, bo ich dziełem jest całkowity analfabetyzm finansowy większości
rodaków. Jeszcze bardziej rozsierdziły mnie wypowiedzi zamieszczane w Onecie,
związane z akcją 'Oszukani'. Utwierdzają mnie one w przekonaniu, że państwo
powinno trzymać się jak najdalej od prób budowania własnych fabryk, co się
marzy także niektórym politykom. Wystarczy jeden produkt, do którego
wytwarzania i obowiązkowej dystrybucji upoważnione jest jedynie państwo,
czyli obowiązujące prawo, za przykład jakości i kosztów państwowych
produktów. Przykładami codziennie służą prasa i telewizja.
Ten
analfabetyzm ekonomiczny i finansowy nie jest specjalnie nową rzeczą;
przypomniałem sobie plan finansowy Kalasantego Fasolnickiego, naiwnego
hreczkosieja, z roku 1873, i jego końcowy wynik, o umiejętnościach
rachunkowych Izabeli Łęckiej wspominałem już wcześniej. Znane jest też
porzekadło o interesie, jaki zrobił niejaki Zabłocki na mydle, choć podobne
historie wydarzyły się i w innych krajach. A przecież przesławny ksiądz
Benedykt, w swym równie przesławnym dziele, w rozdziale „Ptactwo, które jaką Artem wynalazło?" pisze „Ekonomiki nauczyły
sroki, kukułki na zimę przątające Victualia" i już ten zasób wiedzy
powinien w zasadzie wystarczyć do życia.
Żarty
na bok. W czasach, kiedy byłem zatrudniony w poważnej państwowej instytucji,
zauważyłem, że wiele osób, niezależnie od wykształcenia, ma problemy z gospodarowaniem swymi pieniędzmi. Często brakowało im 'do pierwszego', a w przypadku większego wydatku, gorączkowo poszukiwali możliwości zaciągnięcia
pożyczki, zwłaszcza, że system sprzedaży ratalnej nie obejmował
wszystkiego. Brak pieniędzy jest problemem znanym od dawien dawna, dlatego od równie
dawna znany jest system kas zapomogowo-pożyczkowych. Podobnie było i w mojej
instytucji, dlatego prawie każdy, natychmiast po przyjęciu do pracy, radosnym
wstąpieniu do związku zawodowego i pobraniu ochronnej odzieży, od razu
ochoczo zapisywał się do takiej kasy, w której po kilku miesiącach pracy można
było otrzymać pożyczkę, najpierw w wysokości miesięcznej pensji, potem większej.
Na rzecz kasy, czyli w celu tworzenia odpowiedniej rezerwy finansowej, jej członkom
potrącano z pensji pewną kwotę, chyba pół procenta od wynagrodzenia.
Niektórzy,
bardziej przemyślni, stosowali taktykę 'pozornego oszczędzania'. Polegała
ona na braniu w owej kasie pożyczki, a jej spłata nie była obciążona żadnymi
odsetkami, i natychmiastowym wpłaceniu całej kwoty na książeczkę PKO, która
dawała kilka procent odsetek. Ta, powszechnie stosowana praktyka, z ekonomicznego punktu widzenia miała sens, ale u źródeł takiego postępowania
nie leżała chęć uzyskania dodatkowego, nieopodatkowanego dochodu, a niezdolność do samodzielnego odłożenia najmniejszej bodaj kwoty. Przykład
dawany przez starego Mincla z „Lalki" nie miał, jak się okazuje, większej
siły oddziaływania, wręcz przeciwnie, własną niegospodarność, prawdziwą
lub pozorowaną, niektórzy traktowali niemal jak cnotę. Moje zdziwienie tymi
faktami może stanie się zrozumiałe, jeśli powiem, że wywodzę się z poznańskiego, a w rodzinnej wsi skąpstwo jednej z moich licznych ciotek, ongiś było przysłowiowe,
dziś jeszcze jest dobrze pamiętane, tak jak rozrzutność dziadka.
Coś z tego chyba pozostało, ponieważ pomyślność, własną lub cudzą, nader często
traktujemy, jako coś nieprzyzwoitego, wręcz podejrzanego. Stąd też chyba
bierze się nieustanne wieszczenie nadchodzącego kryzysu, niemal pragnienie
jego nadejścia, wręcz twierdzenie o jego apokaliptycznym wymiarze i już
dokonywanym pustoszeniu kraju, niezupełnie w zgodzie z faktami. Nasuwa mi się
przy tym inne spostrzeżenie. Otóż w czasach, gdy dyplom, a więc i wiedzę
uniwersytecką czy politechniczną można było zdobyć względnie niskim
kosztem, bo mówienie, że była ona 'za darmo', nie jest pełną prawdą,
chętnych do jej nabywania było jakby mniej niż dziś, kiedy trzeba za nią
sporo zapłacić. Władza nawet usilnie zachęcała osoby klasowo jej miłe do
podejmowania tego trudu, ale i tak w którymś momencie stwierdziła, że na wyższych
uczelniach mniej jest dzieci robotników i chłopów, niż to było w latach
przedwojennych. Z moich obserwacji wynika, że dziś często bardziej chodzi o dyplom niż o wiedzę, ale po jego uzyskaniu wielu uważa, że posiedli także
wiedzę, co też nie jest pełną prawdą. Przekonanie, że wraz z wręczeniem
dyplomu w cudowny sposób wpływają do głowy nieobecne w niej wcześniej
wiadomości, jest dość rozpowszechnione, ale nie zawsze wytrzymuje konfrontację z życiem, a stąd prosta droga do frustracji, depresji i gadania o 'straconym
pokoleniu'. Powszechny run na dyplomy, co uważam za właściwe, jest chyba
przykładem prawdziwości poglądu, że dobra cenimy, jeśli są one kosztowne,
opisanego ponad sto lat temu przez Thorsteina Veblena w Teorii klasy próżniaczej.
Pojedynczy
tylko z nas zakładali rachunki oszczędnościowo-rozliczeniowe, które zaczęły
rozpowszechniać się chyba w latach 70., ale PKO specjalnie tego 'produktu
finansowego', wtedy jeszcze tego określenia nie znaliśmy, nie reklamowała,
bo jego prowadzenie przysparzało jej raczej kłopotów. Warunki pracy i ówczesne
wyposażenie techniczne naszych banków, to jest historia, która dzisiejszym
nastolatkom nie zmieściłaby się w głowach. Kiedy w latach 80. i 90. korzyści z posiadania takiego rachunku stawały się coraz bardziej oczywiste zarówno
dla osób indywidualnych jak i dla naszego przedsiębiorstwa, wiele osób
postulowało wpłacanie pensji bezpośrednio na konta bankowe, ale równie wielu
protestowało przeciwko temu pomysłowi. Byli tak przywiązani do
banknotów w portfelach i bilonu w portmonetkach, potem bilonu już nie było,
że nie wyobrażali sobie posługiwania się czekami lub kartami płatniczymi.
Niektórym to pozostało do dziś, bo nie tak znowu rzadki jest widok emeryta
niespokojnie wyglądającego przez okno za listonoszem z emeryturą.
Jeszcze
większe protesty wywołała propozycja zmiana sposobu naliczania i wpłacania
pensji z comiesięcznego na cotygodniowy, a taka także się pojawiła. Nie
pomagały tłumaczenia, że pensja płacona z dołu oznacza de facto
kredytowanie zakładu przez okres miesiąca, a w czasach szybkiej inflacji
straty z tego tytułu były znaczne. Protesty były tak zdecydowane, że głoszący
tę propozycję szybko zamilkli.
Fatalnie
przedstawiał się ten aspekt życia także u wielu robotników. Ci najbardziej
niezaradni albo nazbyt rozrzutni, raz po raz brali tzw. „chwilówki", czyli
dodatkowe zaliczki na poczet pensji. Dla wyjaśnienia: pensja robotników była
wypłacana w dwu ratach; pierwszą, tzw. zaliczkę w wysokości do 50% całej płacy,
płacono około 25 każdego miesiąca, a resztę, czyli „wyrównanie", 10
następnego miesiąca. Biorący chwilówki mieli więc pensję dzieloną na trzy
raty, ale płaca cotygodniowa, czyli pensja miesięczna podzielona na cztery
raty, zupełnie nie mieściła się im w głowach. Często dziwiłem się, że są
rodziny, w których pracowały dwie, a niekiedy więcej osób, i które zarabiały
dwa razy więcej ode mnie, a taka proporcja utrzymywała się przez pierwszych
kilka lat pracy, które zawsze cierpią na brak pieniędzy. Tu także wyjaśnienie:
po tzw. stażu, czyli półrocznym zwiedzaniu fabryki i zaznajamianiu się z jej
poszczególnymi oddziałami, zarabiałem 2200 zł miesięcznie, brutto, czyli
tyle ile średnio wykwalifikowany robotnik, bo ci o najwyższym uposażeniu
mieli ponad 3300zł, też brutto. Dochodził im jeszcze dodatek za 'wysługę
lat', na który ja musiałem czekać piętnaście lat, i mnóstwo różnych
innych. System płac był naprawdę skomplikowany, a jego obsługa pracochłonna,
dlatego na oddziale liczącym ok. 200 pracowników, trzy panienki, którym
przybywało lat wraz z moimi, miały przy nim zajęcie przez okrągły miesiąc
wypełniając ręcznie olbrzymie płachty papieru, a potem tnąc pracowicie na
paski.
Wszyscy
wszystkie swoje problemy zwalaliśmy na niskie zarobki, władza też trzymała
się kurczowo tego wyjaśnienia, więc każdy protest, odruch niezadowolenia, a potem strajki, łącznie z tymi najsłynniejszymi, gasiła strumieniem pieniędzy,
ściślej, biletami Narodowego Banku Polskiego.
1 2 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 07-10-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8414 |
|