|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Oziębienie [1] Autor tekstu: Bartłomiej Gajek
Zimny wiatr zawiał od ulicy, na której znajdował się sklep prowadzony przez Jehudę- Żyda, który osiadł we Lwowie na początku lat 20. Sklep ten od razu stał
się chlubą miasta. Przybywały tam w upalne dni kobiety z dziećmi, młodzież, a nawet starsze osoby, by zakupić oranżadę, a następnie rozsiąść się w małym
ogródku, opodal sklepu. Zaopatrzenie było niebywałe: stare meble, używane ubrania, dobre buty, obrusy, prześcieradła, zasłony, świetne ciastka i wyborna
oranżada.
Przy jednym ze stolików znajdujących się przy dobytku Jehudy siedział młody mężczyzna razem z kobietą w podobnym wieku. Spoglądali na siebie, uśmiechali
się i przechylali szklanki z orzeźwiającym płynem. On, ubrany w białą koszulę, brązową kamizelkę i czarne spodnie, ona w czerwonej sukience z białymi
kwiatkami, rozsypanymi po materiale.
— Zosiu — odezwał się młody chłopak z uśmiechem. — Czy nie uważasz, że to najlepsze miejsce we Lwowie?
— To miejsce było piękne przed wojną, a nie teraz, mój Janku. W dzisiejszych czasach trudno jest tu siedzieć i z obojętnością spoglądać na otaczającą nas
rzeczywistość. Dlaczego jest tak, że wojna napędza cykl śmierci?
— Zosiu, czy ty musisz zawsze dywagować na temat wojny? Jest, jak jest, trzeba żyć, cieszyć się sobą! — Janek wstał i spróbował pocałować dziewczynę, ale
ta zasłoniła się ręką i odepchnęła młodego mężczyznę na krzesło, na którym siedział przed chwilą.
— Janie! Dlaczego jesteś tak obojętny? -rzekła z oburzeniem. — Sądzisz, że możesz nie myśleć o tym, co się dzieje na świecie?
Janek chciał odpowiedzieć, ale nagły ryk silnika uniemożliwił mu to. Ludzie zebrani obok zaczęli z zaciekawieniem spoglądać w stronę rozlegającego się
nagłego dźwięku. Janek wraz z Zosią patrzyli na ulicę i na ciężarówki podjeżdżające pod bloki. Stawały, wyłączały światła. Czekały.
— Młody człowieku — rzekł starszy mężczyzna z ulicy. — Uciekaj z panienką! Nic nie wiadomo, po co te ciężarówki tu stają. To na pewno sowieci!
Janek i Zosia zerwali się z miejsca. Wybiegli na ulicę. Pozostali ludzie zaczęli rozchodzić się w kierunku swych domów. Odchodzili jak najdalej od
ciężarówek, które ustawione w długi ciąg wyglądały jak ogromy skład pociągu. Pogoda była cudowna, słońce wylewało się na ulicę, odbijając swe promienie od
szyb samochodów i okien mieszkań; powodując skwar.
— Cóż za okropny czas — powiedziała Zosia, która trzymana za rękę przez Janka, ledwo nadążała za ogromnymi krokami stawianymi przez młodego mężczyznę. -
Gdzie się tak spieszysz?
— Chcę jak najszybciej odprowadzić cię do domu i sam również do swojego trafić. Pomyśl, po co te ciężarówki tam stanęły! Chyba nie po to, żeby ostudzić
silniki?
— Złe porównanie, Janku. W takim upale nie da się ostudzić silnika — z uśmiechem rzekła dziewczyna.
— Tak się tylko mówi.
Para zakochanych dotarła do małego parku, znajdującego się obok dwóch kamienic. W jednej z nich, na drugim piętrze mieszkała Zosia wraz z rodzicami i
babcią. „Poczciwa staruszka" — myślał o babci Janek. Zawsze, gdy tylko przychodził do mieszkania Zosi, snuła opowieści z dzieciństwa. Znała niesamowicie
wiele ciekawych historii, co bardzo cieszyło Janka, gdyż lubił słuchać o przeszłości. Mniej o przyszłości. Janek pocałował Zosię i biegiem ruszył do domu.
Słońce powoli chowało się za mury kamienic. Dwadzieścia minut później wbiegł do swojego mieszkania. Przywitała go matka i ojciec, którzy widząc zasapanego
syna, zapytali co się stało. Janek im opowiedział.
Maria i Kazimierz, rodzice Janka, byli małżeństwem od 17 lat. Matka uczyła gry na fortepianie, ojciec pracował w budowlance. Posiadali skromne mieszkanie
na obrzeżach Lwowa, w dzielnicy nie mającej złej sławy. Mieszkanie — dwa pokoje i kuchnia — było czyste i sprawiało wrażenie przytulnego. Salon mieścił
łoże rodziców Janka, ogromną szafę, stół i pianino, na którym dość często grywała Maria. Pokój Jana był dwa razy mniejszy od salonu, znajdowało się tam
łóżko, małe biurko i na całej długości ściany — szafa.
— Janku — zawołała Maria, gdy chłopak ścielił łóżko — chodź na kolację!
Kuchnia była mała, ale posiadała wszystkie potrzebne akcesoria. Rodzina usiadła przy stole.
— Jak tam na robocie ? — zapytał Janka ojciec, dobrze zbudowany, starszy mężczyzna z obfitą brodą.
— Dobrze, tato. Przetaszczyliśmy rano parę komód na wózku. Nic specjalnego.
— Dobre i to. Dzisiaj spotkałem Gertruda, kojarzycie, prawda? Węgier, co nam mieszkanie załatwił?
Mieszkanie. Zawsze z tym będą problemy. Najtrudniej o mieszkanie. Ojciec Janka miał znajomego Węgra, który pełnił wysoką funkcję w biurze kwaterunkowym,
czyli w „Wohnungsamt". Przez niego udało się załatwić to mieszkanie, po wyprowadzce poprzednich właścicieli.
— Kojarzę. Co u niego? — zapytała Maria.
— Dalej pracuje w biurze. Nie narzeka. Grubszy się zrobił.
— Takiemu to dobrze, nie ma co — rzekł Janek.
Kolacja minęła na spokojnej pogawędce i konsumpcji kanapek przygotowanych przez panią domu . Następnie rodzice zaszyli się w salonie i nadal rozmawiali,
zaś Janek udał się od razu do łóżka. Był zmęczony poranną pracą. Wożenie mebli, choć na wózku, jest strasznie wyczerpujące. Ale dobra i taka robota, zawsze
się coś zarobi. Mężczyzna zasnął bardzo szybko.
Pisk hamulców kolosa, jakim jest pociąg, jest głośny. Na wcześniej wyznaczonej bocznicy kolejowej zatrzymał się skład. Jakby towarowy, nie pasażerski.
Świadczyły o tym całkowicie inne wagony. Wagony bydlęce z charakterystycznymi okienkami więziennymi.
Janka obudził łomot. Ktoś wali w drzwi wejściowe. Ojciec otwiera drzwi i do mieszkania wpadają sowieccy żołnierze, każąc wstać, ubrać się, spakować
najpotrzebniejsze rzeczy i opuścić mieszkanie. Dają na to 20 minut. Janek słyszy krzyki dzieci sąsiadów, płacz, lament, przekleństwa i modlitwy. Gdzie ich
zabierają? Po co? Za co? Nikt nic nie wie. Pakują się, zabierając rzeczy, bez których obejść się nie da. Z mieszkania do ciężarówki, z ciężarówki do
pociągu. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Każdy, idąc obok wagonów bydlęcych, wie, że to dla niego. Po obu stronach pociągu stoją żołnierze, by nikt nie
mógł uciec. Niektóre okna w wagonach zakratowane są drutem kolczastym. Podłoga wagonu na wysokości piersi, a nie ma drabinki, trzeba jakoś tam wejść. Janek
nie widzi matki, ani ojca. Zapakowali ich do innych składów. W każdym wagonie jest ponad pięćdziesięciu ludzi, upchanych na siłę. Pociąg stoi tak dwie
doby. Potem rusza.
Podróż trwa. Nikt nie wie, dokąd go wywożą. Nikt nie wie, dlaczego. Mijają dni. Mija 31 dzień podróży, pociąg wjeżdża na stację. Na Workutę.
Skończyła się męka. Wysiadka. Ludzie, ubrani w kurtki, futra i płaszcze wychodzą z wagonów. Śnieg, zimno, mróz. Janek w połowie trudnej podróży pociągiem,
gdy zauważył diametralną zmianę temperatury, ubrał kurtkę, którą zabrał z domu. Na głowie miał beret. Ludzie z innych wagonów wyskakują na peron. Żołnierze
czekają z karabinami, pięciu rozdziela osoby i tworzy grupy. Janek trafia do grupy składającej się ze stu osób. Wszyscy tak samo młodzi jak Janek. Tylko
mężczyźni, ani jednej kobiety. Sowieci grzebią w papierach, przepatrują dokumenty, kierują grupy. Jest zimno, wokół rośnie rzadki las, jakby świerkowy.
Typowy klimat Dalekiej Północy. Przed setką mężczyzn ukazuje się widok wysokiego na 6 metrów ogrodzenia obozu. Z dala można dostrzec niskie, drewniane
baraki. Grupa, w której znajduje się Janek, przechodzi przez bramę, jest na nowo liczona i prowadzona do odpowiednich baraków. Młody mieszkaniec Lwowa
kieruje się razem z 20 osobami do baraku położonego obok większej hali. Wchodzi do niego i widzi wzdłuż ścian dwupoziomowe ciągłe prycze. Olbrzymie półki.
Miejsce do spania. Janek dostaje miejsce na górze, myśli, że to dobrze, ale z czasem przekona się, iż światło z gołych żarówek pod sufitem nie daje
możliwości zaśnięcia.
Grupa mężczyzn dowiaduje się, że z baraku będą chodzić na robotę. Dwa razy dziennie, rano i wieczorem, dostawać będą w okienku stołówki jedzenie do
litrowych słoików. Stołówka to ta hala obok ich baraku. „Będzie przynajmniej blisko" — myśli Janek.
Nastała pierwsza noc. Mróz, skrzypienie drewna i jęki ludzi leżących obok. Janek zasnął szybko. Nad ranem z baraku zostało wyniesionych dwóch sztywnych
kamratów. Zamarzli na kość. Janek obudził się z mokrą twarzą, gdyż sufit począł przeciekać. Trzeba było odśnieżyć dach. To była pierwsza praca Janka w
obozie. Razem z trzema Ukraińcami pozbywali się śniegu z dachu przez cztery godziny. Buty miał całe przemoczone, był spocony, a i tak było mu zimno.
Ukraińcy pracowali razem, on został odsunięty. Pracował sam. Gdy schodził z dachu, napotkał strażnika, który z uśmiechem powiedział: „Priwykniesz, a nie
priwykniesz, to padochniesz". Albo człowiek przywyknie, albo zdechnie. Nie ma innej możliwości. Janek podjął racjonalną decyzję, iż woli przywyknąć, niż
jak pies zdechnąć.
Chłopak jeszcze z dachu zauważył, że obóz jest w fazie rozbudowy. Gdzieniegdzie, na północy i wschodzie, powstawały nowe baraki i nowe ogrodzenia z drutu
kolczastego. Całą rozbudową kierował — proizwoditiel rabot. Okazało się, że jest on Polakiem, wykonującym wolny zawód. Janek dość szybko zaprzyjaźnił się z
kierownikiem budowy, ale też dość szybko stracił go z oczu, gdyż proizwoditiel został wysłany na etap do innego obozu. Dowiedział się od niego, że po całej
Rosji rozsiane są takie obozy, że nie zdziwi się, jak kiedyś powstanie nazwa Archipelag Obozów. Grupa z baraku Janka, wraz z nim, pracowała przy
odśnieżaniu dachów. Zimny wiatr bardzo często dawał w kość. Z tego co widział z góry, pozostałe grupy więźniów pracowały przy budowie baraków, wyrębie
pobliskiego lasu i przy zakładaniu ogrodzeń. Dwie grupy więźniów wychodziły w nocy odśnieżać tory. Gdy Janek spał, tamci harowali prawie po ciemku.
1 2 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 15-03-2014 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9604 |
|